Reklama

W tym roku po raz pierwszy nie czekam na święta. Na samą myśl o lepieniu pierogów, pucowaniu okien i wiecznym krzątaniu się po kuchni robi mi się słabo. Od trzydziestu lat to ja „robię Wigilię”. Dla męża, dzieci, wnuków. Wszystko ma być jak trzeba – barszcz z uszkami, dwanaście potraw, śnieżnobiały obrus. A potem wszyscy siedzą, jedzą i komentują: „Ryba ci się rozpadła”, „Makowiec za suchy”. Mam dość. W tym roku nie będzie Wigilii u nas. Ja wyjeżdżam. Do sanatorium. Sama. Bez nikogo. Choć raz w życiu chcę odpocząć. I nie być nikomu potrzebna do zmywania.

Listopadowe przesilenie

– Mamo, pamiętasz, że w tym roku Wigilia u ciebie? – zapytała Sylwia, moja córka, między jednym a drugim łykiem kawy, jakby właśnie ustalała, kto kupi papier toaletowy.

Siedziałyśmy przy kuchennym stole, a ja patrzyłam na jej idealny manicure i kurtkę z nowej kolekcji, rzuconą niedbale na oparcie krzesła. Ja miałam ręce popękane od zimna i zmywania.

– Jeszcze listopad – mruknęłam. – Do świąt daleko.

– No tak, ale wiesz, jak to jest. Wigilia to nie jednodniowe gotowanie. Trzeba wszystko zaplanować, kupić, przygotować. Ty zawsze tak świetnie to ogarniasz.

Nie odpowiedziałam. Przez głowę przetoczyła mi się lawina wspomnień. Tych wszystkich wieczorów, gdy lepiłam pierogi, a potem jeszcze myłam podłogi. Tych Wigilii, gdy cała rodzina śmiała się i śpiewała kolędy, a ja walczyłam z przypalonym barszczem i nadmiarem garów. Ich święta. Moje zmęczenie.

– W tym roku może ktoś inny zorganizuje? – rzuciłam ostrożnie.

– Mamo… przecież u ciebie zawsze jest najlepiej – odpowiedziała z uśmiechem. – Dla wszystkich to już taka tradycja.

Wtedy zrozumiałam. Dla nich to tradycja. Dla mnie – harówka.

– Nie wiem, Sylwia. Jeszcze się zobaczy – powiedziałam i wstałam od stołu. Przynajmniej tyle mogłam.

W głowie miałam już cichy plan. W sanatorium w Kołobrzegu były jeszcze wolne miejsca na turnus świąteczny. I ja naprawdę zaczęłam myśleć, że chcę spędzić święta w szlafroku, nie przy piekarniku.

Tradycja czy wyzysk?

Mąż siedział w fotelu i jak zwykle oglądał teleturniej. Nawet nie zauważył, że wróciłam z miasta wcześniej niż zwykle.

– Wiesiek – zaczęłam, opierając się o framugę – a co byś powiedział, gdybyśmy w tym roku nie robili Wigilii?

– Co? – podniósł wzrok znad krzyżówki. – Jak to „nie robili”? Przecież zawsze robimy.

– No właśnie. Zawsze ja robię.

Zamilkł, jakby próbował zrozumieć, czy to żart, czy atak furii. Spojrzałam na niego uważnie. Nie było w nim żadnej gotowości do dyskusji. Przywykł, że święta organizują się same. Czyli ja je organizuję. Od zakupów, przez sprzątanie, po smażenie ryb.

– Może dzieci zrobią – dodałam z udawaną obojętnością.

– E tam, one nie potrafią. I gdzie niby? Sylwia ma małe mieszkanie, Kacper to wiecznie w rozjazdach… – wzruszył ramionami. – Zresztą u nas najlepiej. No nie przesadzaj, przecież robisz to od lat.

– Właśnie dlatego nie chcę robić kolejny raz – odpowiedziałam spokojnie.

Popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem. Jakby mówił do siebie: „Ona naprawdę mówi poważnie?”. I wiecie co? Mówiłam. Bo nagle poczułam, że przez te wszystkie lata nie było ani jednej Wigilii, kiedy ktoś spytał: „A ty czego byś chciała, mamo?” Chciałam wreszcie usiąść przy stole jako gość. Albo nawet nie siadać wcale. Po prostu wyjść na spacer. Napić się kawy, gdy chcę. Poczytać książkę, a nie rozpisywać harmonogram pieczenia.

Jeszcze tego dnia zajrzałam do folderu z papierami i wyjęłam ulotkę sanatorium w Ciechocinku. Święta i sylwester. Pokoje jednoosobowe. Pełne wyżywienie. Zaczęłam czytać z rosnącą nadzieją.

Przy stole nie wytrzymałam

Nie miałam zamiaru urządzać scen. Naprawdę. Chciałam tylko powiedzieć w miarę spokojnie, że w tym roku nie ma u nas świąt. Ale jak to zwykle bywa – rodzina pomyślała, że żartuję. I wtedy się zaczęło. Siedzieliśmy przy niedzielnym obiedzie. Ja, Wiesiek, dzieci z partnerami i wnuki. Zupa pomidorowa jeszcze parowała na talerzach, gdy powiedziałam:

– Słuchajcie, w tym roku spędzam święta inaczej. Nie będzie Wigilii u nas. Zarezerwowałam pobyt w sanatorium.

– Co?! – Kacper prawie się zakrztusił.

– Jak to nie będzie? – Sylwia spojrzała na mnie z szeroko otwartymi oczami. – A kto zrobi karpia po żydowsku? I barszcz?

– Nikt – odpowiedziałam spokojnie. – Bo ja nie zamierzam siedzieć cztery dni w kuchni, a potem jeszcze was obsługiwać przy stole, jak kelnerka.

– Babciu, nie przesadzaj – weszła jej w słowo wnuczka. – Przecież zawsze mówisz, że lubisz szykować święta.

– Lubiłam. Kiedyś. Teraz jestem zmęczona. Chciałabym odpocząć.

Zapadła cisza. Tak dziwna i ciężka, że aż brzęknęły łyżki o porcelanę.

– I co my mamy teraz zrobić? – spytał Kacper. – Dzieci nie będą miały Wigilii?

– A czemu wy jej nie zrobicie? – zapytałam. – Macie ręce, macie kuchnie.

Wiesiek milczał. Nawet na mnie nie spojrzał. Potem wymamrotał coś o zdradzie tradycji i wstał od stołu. A ja po raz pierwszy od wielu lat nie poczułam wyrzutów sumienia. Poczułam coś innego. Spokój. Może nie zrozumieją. Trudno. Nie muszą.

Telefon z uzdrowiska

Dwa dni później zadzwoniłam do sanatorium w Inowrocławiu. Mieli ostatni wolny pokój jednoosobowy na turnus od 22 grudnia. Pełne wyżywienie, zabiegi, opieka medyczna, kolacja wigilijna z kapelą i opłatkiem.

– Proszę pani, jeszcze dziś musimy mieć potwierdzenie – poinformowała miła recepcjonistka.

– Potwierdzam – odpowiedziałam bez cienia zawahania.

Zaskoczyłam samą siebie. W ciągu pięciu minut zapłaciłam zaliczkę, zapisałam, co zabrać, i zamknęłam komputer. Usiadłam na kanapie i... zaczęłam się śmiać. Naprawdę. Sama do siebie. Wiesiek wrócił z garażu i od progu rzucił:

– Znowu coś zamówiłaś? Słyszałem, jak klikasz.

– Tak. Potwierdziłam rezerwację w sanatorium. Wyjeżdżam 22 grudnia. Wrócę po Nowym Roku.

– Ty mówisz poważnie? – zatrzymał się w pół kroku.

– Tak.

Nie odezwał się więcej przez resztę dnia. Wieczorem widziałam, jak dzwonił do Kacpra. Chodzili z kąta w kąt, rozmawiali półgłosem, potem jeszcze Sylwia do niego dołączyła na głośnomówiącym. Słyszałam urywki:

– Jak ona mogła tak postąpić…

– Co my zrobimy z dziećmi?

– Wigilia w mieszkaniu? Przecież tam się nie zmieścimy!

A ja siedziałam z kubkiem herbaty i książką. Po raz pierwszy nikt mnie o nic nie pytał. Nikt nie kazał mi planować, kupować, pisać listy zakupów. Kiedy następnego dnia Sylwia zaproponowała, że może jednak zrobią Wigilię u siebie, tylko poprosiła o barszcz i pierogi do zamrażarki, odpowiedziałam spokojnie:

– W tym roku nie gotuję. Ani barszczu, ani pierogów. Gotuję tylko dla siebie. W sanatorium.

Obrazili się na mnie

W domu zapanowała cisza. Taka, która nie była spokojem, tylko gniewem owijającym się wokół ścian. Wiesiek chodził przygaszony, jakby ktoś mu zabrał wigilijną gwiazdkę sprzed nosa. Kacper przestał dzwonić. Sylwia pisała tylko krótkie, rzeczowe wiadomości: „Dzieci mają koncert kolęd, przyjdziesz?”, „Podrzucisz może sernik?”. Na żadną nie odpowiedziałam.

Wydawało mi się, że ktoś w końcu przyjdzie, poprosi, zapyta, zrozumie. Ale nie. Zamilkli. Obrażeni. Bo nie chciałam im usługiwać. Wieczorem usiadłam w fotelu i przeglądałam swoją szafę. Złożyłam kilka swetrów, wyjęłam cieplejsze spodnie. Do kosmetyczki wrzuciłam maseczki, które trzymałam „na kiedyś”. W końcu to będzie mój czas.

– Naprawdę chcesz spędzić Wigilię sama, z obcymi? – zapytał cicho Wiesiek, stojąc w drzwiach sypialni.

Spojrzałam na niego. Nie był zły. Raczej zmartwiony. Może pierwszy raz w życiu próbował mnie zrozumieć.

– Nie chcę być sama. Chcę być z samą sobą – odpowiedziałam. – Nie przy stole, gdzie wszyscy oczekują, że będę się uśmiechać, podawać dokładki i chować zmęczenie. Tylko tam, gdzie nikt nic ode mnie nie chce.

Westchnął. Usiadł ciężko na brzegu łóżka.

– Może my też powinniśmy coś zmienić.

Nie odpowiedziałam. Bo choć doceniłam jego słowa, było już za późno. Wszystko, co miałam im do powiedzenia, pokazałam decyzją. I nie zamierzałam się z niej wycofać. Za kilka dni wsiądę do pociągu. I nie zabiorę ze sobą żadnych wigilijnych obowiązków.

Moja pierwsza Wigilia w ciszy

W dzień wyjazdu nie było pożegnań na peronie. Wiesiek odprowadził mnie tylko do drzwi mieszkania, pomógł z walizką. Nie mówił wiele, tylko uścisnął mnie krótko. W jego oczach czaiło się coś dziwnego – może lęk, a może żal, że rzeczywistość wymknęła się spod kontroli. W pociągu było cicho. Pasażerowie zamyśleni spoglądali przez okna, w których przemykały zaśnieżone pola i szare miasteczka. Miałam termos z herbatą i książkę. Czułam się… wolna.

W sanatorium było ciepło, pachniało zupą i czymś ziołowym. Pokój mały, ale przytulny. W łazience czekały ręczniki z haftem, a na stoliku powitalny piernik. Nie znałam nikogo i to było cudowne. Przez cały dzień nie musiałam nic robić. Kiedy w wigilię usiedliśmy do stołu – kilkanaście starszych kobiet i kilku panów – poczułam w gardle wzruszenie.

Nie znałam ich imion, ale razem łamaliśmy się opłatkiem. Rozmawialiśmy o dzieciach, wnukach, o tym, jak szybko minęło życie. Nikt nie oczekiwał ode mnie perfekcyjnej kolacji. Byłam jedną z wielu. Cichą, zmęczoną, ale obecną. Wieczorem wyszłam na spacer. Ulice były niemal puste. Śnieg skrzypiał pod butami, a latarnie mrugały ciepłym światłem. Zadzwonił telefon. Sylwia.

– Mamo… chyba nie rozumieliśmy, jak bardzo jesteś zmęczona. Przepraszam.

– Święta są co roku. Ja mam siebie tylko jedną – odpowiedziałam.

I po raz pierwszy od lat, po Wigilii, nie bolały mnie nogi. Tylko serce, ale lżej. Jakby ktoś zdjął ze mnie cały ten ciężar.

Helena, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama