„Nie mam ochoty świętować Bożego Narodzenia. Przy wigilijnym stole znowu się nasłucham, że pies to nie rodzina”
„W tym roku nie miałam już w sobie siły do śmiechu. Przez cały grudzień próbowałam ignorować sklepowe witryny, reklamy z rodzinami przy stole, świąteczne życzenia w mailach od firm, których nawet nie pamiętam. Wchodziłam po pracy do mieszkania i wyciągałam się z Sonią na kanapie”.

Nie czekam na te święta. Nie wzrusza mnie zapach pierników, nie kręci mnie kolorowa choinka, nie potrafię się cieszyć z prezentów. Od kilku lat Boże Narodzenie kojarzy mi się wyłącznie z napięciem, udawaną serdecznością i krytycznymi spojrzeniami przy wigilijnym stole. Wiem, że znowu usłyszę: „psem dziecka nie zastąpisz”, „mogłaś sobie urodzić, jak tak potrzebujesz się kimś opiekować” . Nikt nie rozumie, że Sonia to nie „po prostu pies”. Sonia to wszystko, co mi zostało z życia, które kiedyś wyglądało zupełnie inaczej.
Święta na siłę
– Musisz przyjść, przecież to Wigilia – powiedziała mama, a ja już czułam, jak coś we mnie się zaciska.
– Mamo, naprawdę nie mam siły. Może wpadnę po świętach – próbowałam się wycofać z gracją, ale wiedziałam, że nie odpuści.
– Nie wygłupiaj się. To tylko jeden wieczór. I nie bądź samolubna. Wszyscy będą. Babcia, ciotka Wanda, Karol z Izą i dziećmi. Tylko ciebie brak.
Sonia leżała na kanapie, zwinięta w kłębek, z pyskiem wtulonym w poduszkę. Spojrzała na mnie tym swoim łagodnym, pełnym zaufania wzrokiem. Oparłam głowę o jej bok. Pachniała znajomo, bezpiecznie. Nie chciałam jej zostawiać, nie na całą Wigilię, nie znowu. Wiedziałam, jak panikuje, gdy tylko przekraczam próg. Ostatnio zniszczyła klamkę, próbując wyjść. Weterynarz powiedział, że to może być lęk separacyjny. Mnie tam nie trzeba diagnozy – Sonia po prostu się mnie boi stracić.
– Ona przecież nawet nie jest chora – rzucił kiedyś Karol. – To tylko pies. Przesadzasz.
Tylko pies. Tylko pies. Ile razy już to słyszałam?
– Ja też bym chciała spędzać Wigilię z rodziną – powiedziałam do Soni, głaszcząc ją za uchem. – Ale jaką ja mam rodzinę? Mam mamę, która ciągle próbuje mnie naprawić, brata, który się ze mnie śmieje i babcię, która już zapomniała, że kiedyś też kogoś kochała.
Telefon znowu zadzwonił. Mama nie odpuszczała.
– Wiesz co, niech ci będzie. Przyjadę, ale na chwilę.
Sonia nawet nie drgnęła, tylko odwróciła głowę. Jakby wiedziała, że znowu ją zawiodę.
Sonia to moja rodzina
Sonia trafiła do mnie sześć lat temu. Jamniczka znaleziona na mrozie, przemarznięta, z kulką lodu przyczepioną do ogona i raną na łapie. Weterynarz powiedział, że nie wiadomo, czy przeżyje. Przeżyła i została. Najpierw na chwilę, potem na próbę, a w końcu – na zawsze.
– No i masz – rzuciła wtedy mama. – Zamiast dziecka, wzięła sobie psa. Tylko że to nie to samo.
Nie tłumaczyłam jej, że Sonia uratowała mnie. Że to dzięki niej wstawałam z łóżka, kiedy nie miałam po co. Że dzięki niej miałam rytm dnia, obowiązki i... coś, co wyglądało jak sens. Może i nie była dzieckiem, ale była kimś, dla kogo byłam całym światem. Dla niej wracałam do domu. Dla niej gotowałam. Dla niej uczyłam się cierpliwości.
– Ludzie sobie dzieci robią, a ty... psa. – Karol nie ukrywał pogardy. – Ty się chyba boisz życia.
Nie odpowiedziałam mu. Bo może miał rację. Może się bałam. Zresztą – nigdy nie miałam komu się zwierzyć. Ojciec zniknął, zanim zdążyłam zrozumieć, że mogłabym go potrzebować. Karol zawsze był chłodny, racjonalny, nie znosił słabości. Mama... Mama wolała mówić, że wszystko jest kwestią wyboru. Że mogłam mieć rodzinę, dom, dzieci – gdybym tylko chciała.
Nie chciałam. Po prostu się nie udało. Sonia nie zadawała pytań. Po prostu była. Zawsze obok. I nigdy nie patrzyła z wyrzutem.
– Moja rodzina – szepnęłam, gdy przytuliła się do mnie tamtego wieczoru. – Moja jedyna.
Choinka, której nie chcę
W tym roku nie kupiłam choinki. Ani żywej, ani sztucznej. Nie rozwiesiłam lampek, nie powiesiłam stroików w oknach, nie puściłam kolęd. Wszystko to wydawało mi się niepotrzebne, puste, teatralne. W zeszłym roku próbowałam. Ustawiłam niewielką jodełkę w doniczce, powiesiłam światełka. Sonia przyglądała się temu z zainteresowaniem, a potem położyła się pod drzewkiem, jakby chciała powiedzieć: „Dobrze, niech już będzie ta cała magia”. Dostała wtedy prezent – nową zabawkę w kształcie renifera. Rozerwała ją w trzy minuty. A ja, siedząc na podłodze, śmiałam się przez łzy.
W tym roku nie miałam już w sobie siły do śmiechu. Przez cały grudzień próbowałam ignorować sklepowe witryny, reklamy z rodzinami przy stole, świąteczne życzenia w mailach od firm, których nawet nie pamiętam. Wchodziłam po pracy do mieszkania i wyciągałam się z Sonią na kanapie. Czasem oglądałam jakiś serial, czasem tylko patrzyłam w sufit. Potem gasłam jak wypalona świeca.
Mama wciąż dzwoniła.
– Przynajmniej kup coś słodkiego na Wigilię. Przynieś sernik. Robisz taki dobry.
Karol napisał wiadomość:
Dzieci się cieszą, że wpadniesz. Tylko może nie zaczynaj o tym swoim psie, co?
O tym swoim psie. Wyłączyłam telefon. Patrzyłam przez chwilę na półkę, gdzie w zeszłym roku stała choinka. W tym roku nie będzie niczego.
Przytyki przy zupie grzybowej
Weszłam do mieszkania mamy z blachą sernika i głową spuszczoną nisko, jakbym już na wejściu chciała przeprosić za swoje istnienie. Sonia została w domu. Oczywiście – z ciężkim sercem. Weterynarz przepisał jej leki. Zostawiłam zapaloną lampkę i obiecałam, że wrócę szybko. W duchu liczyłam, że nie spanikuje. I że sąsiedzi nie zadzwonią znowu do administracji jak ostatnio.
– No wreszcie – rzucił Karol na powitanie. – Myśleliśmy, że się obraziłaś.
– A to pies został sam? – spytała ciocia Wanda, jakby Sonia była co najmniej niemowlakiem w wózku na klatce schodowej.
– Tak. Mało kto chce z nią spędzać Wigilię – odpowiedziałam spokojnie, zdejmując płaszcz.
Usiedliśmy do stołu. Mama, jak zawsze, postarała się. Zupa grzybowa, pierogi, ryba po grecku, kompot z suszu. Pachniało pięknie, ale nie miałam apetytu. Przy każdym daniu ktoś dorzucał coś niby przypadkiem:
– Gdybyś miała męża, to by ci pomógł z tym psem – mruknęła babcia, zagryzając pieroga.
– W ogóle jakbyś miała dzieci, to byś nie miała czasu na takie fanaberie – dorzuciła Wanda.
– Jak to było? Ona kiedyś chciała być weterynarzem? – Karol zaśmiał się. – No to przynajmniej ma praktyki z jedną pacjentką non stop.
Siedziałam i udawałam, że mnie to nie rusza. Że to tylko święta, tylko zupa, tylko rodzina. Że to tylko słowa. Jednak każda z tych uwag zostawiała po sobie ślad.
Po co ja tam poszłam?
Na koniec, zgodnie z tradycją, dzieci Karola sięgnęły pod obrus. Mama od lat chowała tam karteczki z „dobrym słowem” – tak nazywała te ich małe, wigilijne wróżby. Każdy losował jedną, miał przeczytać na głos i skomentować. Miało być ciepło, rodzinnie. Miało.
– „Zrobisz w tym roku coś dobrego dla kogoś innego” – przeczytała Hania, bratanica. – To może przestanę się bić z bratem – dodała i wszyscy się roześmiali.
Kiedy przyszła moja kolej, uniosłam wzrok tylko na moment. Karol już parskał pod nosem.
– „Czas się otworzyć na ludzi. Prawdziwe szczęście jest tam, gdzie jest drugi człowiek” – przeczytałam i zamilkłam.
W pokoju zrobiło się cicho.
– Czyli... może już czas schować smycz i wyjść do świata? – rzucił Karol, zadowolony z siebie.
– Może znajdziesz w końcu kogoś normalnego, z kim założysz rodzinę – dodała ciocia Wanda. – Ile ty masz teraz lat? Trzydzieści sześć?
Spojrzałam na mamę, ale unikała wzroku. Uśmiechała się tylko smutno, jakby chciała powiedzieć: „Nie obrażaj się, oni mają rację, to dla twojego dobra”. Wstałam od stołu.
– Przepraszam, muszę już iść. Sonia pewnie czeka.
– W święta się nie myśli o zwierzętach – westchnęła babcia.
– To właśnie w święta się o nich myśli – odpowiedziałam, już w drzwiach. – Bo one są lojalne. Nie mówią, że ktoś jest rozczarowaniem.
Zamknęłam za sobą drzwi i po raz pierwszy poczułam, że to nie ja powinnam się tłumaczyć.
Nigdy więcej takich świąt
Gdy wróciłam do domu, Sonia podbiegła do mnie, jakby minęło sto lat. Kręciła się w kółko, piszczała cicho, potem wskoczyła na kanapę i czekała, aż się do niej przytulę. Była roztrzęsiona, ale żywa. Oddychała równo, z bijącym sercem tuż przy mojej piersi. Zamknęłam oczy i pozwoliłam łzom płynąć po policzkach. Tak długo udawałam, że wszystko jest w porządku. Że można siedzieć przy stole z ludźmi, którzy nie rozumieją, nie próbują, a i tak mają czelność oceniać. Że warto po raz kolejny udawać, że to wszystko coś znaczy.
Zostawiłam tam opłatek. Nawet się nim nie przełamaliśmy. Karol stwierdził, że to średniowieczny relikt. Mama próbowała podać go każdemu po cichu, ale nikt nie był zainteresowany. Tak samo jak nie byli zainteresowani mną. Moim życiem. Moją stratą. Bo to przecież „tylko pies”.
Sonia zwinęła się obok mnie, podsunęła pysk pod moją dłoń. I wtedy zrozumiałam, że już nigdy tam nie wrócę. Nie na święta. Nie po rodzinność, która istnieje tylko na zdjęciach z Instagrama. Nie dla zupy grzybowej, prezentów ani dla karteczek pod obrusem. Zrobiłam sobie herbatę, wyjęłam z lodówki kawałek sernika, który jednak zostawiłam w domu. Zapaliłam jedną lampkę na parapecie. I przysunęłam Soni miseczkę z przysmakiem, który kupiłam z myślą o tym wieczorze.
– Wesołych świąt, kochanie – powiedziałam cicho.
I choć był to najbardziej samotny wieczór w moim życiu, po raz pierwszy od lat czułam spokój.
Zofia, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Synowa na Wigilię ubrała się, jakby szła na wykopki. Młodzi nie mają dziś za grosz szacunku dla świątecznej tradycji”
- „Mąż nie kiwnął palcem podczas przygotowań do świąt. Na szczęście na szwagra mogę liczyć nie tylko przy pierogach”
- „Szef uważał, że poza ładnym uśmiechem nie mam żadnych kompetencji. Nowa praca okazała się dla mnie gorzką lekcją”

