Reklama

Zawsze marzyłam o spokojnym domu, własnym kącie, gdzie nikt nie będzie mnie pouczał ani patrzył mi na ręce. Gdy wyszłam za Michała, nie sądziłam, że nasz związek tak szybko stanie się więzieniem. Zamieszkaliśmy z jego rodzicami – tylko na chwilę, jak mówił. Minęły trzy lata. Trzy lata tłumionych łez, cichych konfliktów i nieustannego poczucia, że to nie jest moje miejsce. A gdy wreszcie zebrałam się na odwagę, by powiedzieć mężowi, że chcę się wyprowadzić, zareagował tak, jakbym wyrwała mu serce. Ale przecież to moje wciąż pękało – dzień po dniu.

Wpadłam w pułapkę tuż po ślubie

Gdy zaczynaliśmy planować ślub, Michał powiedział, że jego rodzice bardzo się cieszą i że nie mogą się doczekać, aż zamieszkamy razem. Myślałam, że to tylko takie gadanie – przecież młode małżeństwo chce być na swoim, prawda? Ale Michał szybko sprowadził mnie na ziemię.

– Kochanie, przecież wiesz, że teraz nie mamy pieniędzy na własne mieszkanie. Przez jakiś czas możemy pomieszkać u moich. Przecież to tylko chwilowe.

Nie protestowałam. Byłam zakochana, myślałam, że jakoś to będzie. Przecież to tylko kilka miesięcy, dopóki nie odłożymy na wkład własny. Jego mama była miła, uśmiechnięta, a ojciec raczej małomówny. Wydawało się, że może faktycznie jakoś to zniesiemy.

Na początku wszystko wydawało się nawet znośne. Pani Teresa piekła dla nas ciasta, pan Stefan oglądał z Michałem mecze. Ja codziennie wstawałam wcześniej, żeby mieć chwilę tylko dla siebie. Ale z każdym miesiącem czułam, jakbym coraz bardziej znikała. Michał znów był „syneczkiem mamusi”, a ja – dodatkiem. Niewygodnym dodatkiem, który przestawia garnki w kuchni i pierze nie tak, jak trzeba.

– Ja to robię inaczej, ale skoro już wyprałaś, to niech będzie – mówiła jego mama z uśmiechem, od którego miałam ochotę uciec gdzie pieprz rośnie.

Michał nie widział problemu. Ja coraz bardziej czułam, że nie jestem w swoim domu. Że popełniłam największy błąd życia.

Moja codzienność to koszmar

Najgorzej było w weekendy. Wtedy cała rodzina miała czas, by siedzieć razem, a ja czułam się jak gość. Teresa wcześnie rano zjawiała się w naszej sypialni, bo „miała coś ważnego do powiedzenia Michałowi”. Wchodziła bez pukania. W piżamie leżałam pod kołdrą, spalona ze wstydu, a ona siadała na krześle i zaczynała opowieści o sąsiadce z naprzeciwka albo o nowej promocji w markecie. Michał nie widział w tym nic dziwnego.

– Przecież to moja mama, no co ty. Ona tak ma, zawsze wszystko mówi od razu – tłumaczył.

Każdy mój ruch był komentowany. Gdy kupiłam nowe ręczniki, usłyszałam:

– A po co? Te, co mamy, są jeszcze dobre. Taka rozrzutność teraz?

Obiad? Nieważne, co ugotowałam – zawsze coś było nie tak. Zbyt słone, zbyt mdłe, zbyt egzotyczne.

– My takiego dziwnego ryżu nie jemy – rzucał teść i odsuwał talerz. Michał w milczeniu zajadał, nawet mnie nie bronił.

Z czasem przestałam gotować, przestałam sprzątać, przestałam w ogóle być sobą. Wchodziłam cicho, żeby nikt nie zauważył. Chodziłam do pracy i wracałam do miejsca, które nawet nie przypominało domu. Czułam się jak intruz. Jedyną ucieczką były wieczory, gdy zamykałam się w łazience, w wannie pełnej piany i udawałam, że mnie nie ma. Wiedziałam, że dłużej tak nie pociągnę. Ale Michał wciąż powtarzał, że „przecież wszystko jest dobrze”.

Mąż, który mnie nie słucha

Kiedy w końcu zebrałam się na rozmowę z Michałem, serce biło mi jak szalone. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Przez kilka tygodni próbowałam dobrać odpowiednie słowa, ale nigdy nie było „dobrego momentu”. Zawsze coś – a to mecz, a to mama z nową opowieścią, a to on zmęczony. Tego wieczoru nie wytrzymałam. Siedzieliśmy w kuchni, jedliśmy kolację w milczeniu, a ja czułam, jak w gardle rośnie gula.

– Michał… musimy pogadać.

Spojrzał na mnie znad talerza z rosołem.

– Brzmisz poważnie – rzucił z lekkim uśmiechem.

– Bo to jest poważne – zaczęłam. – Nie czuję się tu dobrze. Już dawno przestałam czuć, że to mój dom. Ja po prostu… nie daję rady. Musimy się wyprowadzić.

Najpierw był śmiech. Nerwowy.

– Żartujesz?

– Nie, Michał. Ja chcę, żebyśmy wynajęli coś dla siebie. Choćby kawalerkę.

I wtedy stało się coś, czego się nie spodziewałam. W jednej sekundzie jego twarz pociemniała. Rzucił łyżkę do talerza, aż rosół się rozchlapał.

Tobie kompletnie odbiło! – krzyknął. – Moja matka cię przyjęła jak córkę, ojciec też, a ty teraz wyjeżdżasz z czymś takim? Dom ci przeszkadza?! Wygodnie ci tu! A ty… masz czelność mówić, że chcesz się wynieść?!

– Michał, ja nie atakuję twoich rodziców. Po prostu... chcę naszego życia. Bez świadków.

Ale on już nie słuchał. Zaczął chodzić po kuchni jak tygrys po klatce, a ja wiedziałam, że właśnie otworzyłam puszkę Pandory.

Rozmowy wszystko pogarszały

Przez kolejne dni czułam się jak wróg publiczny numer jeden. Michał niemal ze mną nie rozmawiał, a jego matka zaczęła udawać, że mnie nie zauważa. Zrobiło się zimno. Ale nie takie zwyczajne zimno – to był lód emocjonalny, który pokrywał każdy kąt tego domu. Teresa przestała mi mówić „dzień dobry”, a Stefan rzucał mi spojrzenia jakby z politowaniem. Widziałam, że Michał coś im powiedział, ale nie wiedziałam co. Siedziałam w swoim pokoju jak zbity pies, czekając, aż coś się zmieni. Ale się nie zmieniało.

Pewnego wieczoru spróbowałam jeszcze raz.

– Michał, możemy porozmawiać? – zapytałam cicho, kiedy zamknął za sobą drzwi od pokoju.

– Już rozmawialiśmy – odburknął.

– Nie tak... ja nie chcę się kłócić. Po prostu proszę, żebyśmy spojrzeli na to razem. To nie chodzi o twoich rodziców. Chodzi o nas. My nie mamy swojego życia. Nawet nie możemy się pokłócić, nie martwiąc się, że ktoś za ścianą słyszy każde słowo.

– To nie hotel, tylko dom. A ty od początku miałaś problem z moją rodziną – prychnął.

– To nieprawda. Starałam się. Ale ja nie mam tu przestrzeni. Czuję się, jakby mnie nie było. Znikam.

Milczał chwilę. W końcu podniósł głos:

Jak ci tak źle, to może się wynieś. Sama. Ja zostaję.

Serce mi zamarło. Właśnie to powiedział. Nie „porozmawiajmy”. Nie „co możemy zrobić”. Tylko „wynieś się”.

Moja ostatnia nadzieja

Po tamtej rozmowie nic już nie było takie samo. Michał przestał się do mnie odzywać na dobre. Zaczął spędzać więcej czasu w garażu z ojcem, wracał późno z pracy, unikał mnie wzrokiem. W naszym pokoju spał odwrócony plecami, jakby mnie tam nie było. Ja wciąż łudziłam się, że to tylko faza. Że mu przejdzie. Że się uspokoi, przemyśli i sam zaproponuje, żebyśmy poszukali czegoś dla siebie. Ale dni mijały, a on milczał. Czułam się coraz bardziej samotna, wykluczona z życia tej rodziny, w której nigdy nie byłam u siebie.

W pracy nie potrafiłam się skupić. Zaczęłam zaglądać na portale z ogłoszeniami mieszkań do wynajęcia. W tajemnicy. Pojawiła się myśl: „a może faktycznie się wyniosę?”. Ale po chwili przychodził strach. Jak sobie poradzę? Gdzie pójdę? Nie mam oszczędności, nie mam nikogo bliskiego w tym mieście.

Pewnej niedzieli, kiedy teściowa znowu wyrzuciła moje rzeczy z szafki w kuchni, bo „zajmowałam za dużo miejsca”, coś we mnie pękło. Spakowałam torbę, najpotrzebniejsze rzeczy – szczoteczka, piżama, laptop, kilka ubrań. Michał był w garażu. Zeszłam na dół.

– Wychodzę – powiedziałam cicho.

– Na zawsze? – zapytał bez emocji.

– Nie wiem. Ale nie mogę tu dłużej zostać.

Nie odpowiedział. Wrócił do dłubania przy jakiejś śrubce. A ja zamknęłam za sobą drzwi i po raz pierwszy od miesięcy poczułam, że oddycham.

Prawda, której nie chciałam przyjąć

Zamieszkałam u koleżanki z pracy, która wynajmowała pokój po siostrze. Na początku byłam w szoku, że naprawdę się na to zdecydowałam. Każdego ranka budziłam się z poczuciem winy. Zastanawiałam się, czy Michał się odezwie. Czy zatęskni. Czy zrozumie. Ale mijały dni, potem tygodnie – i nic. Żadnego SMS-a. Żadnego telefonu.

Zaczęłam chodzić na długie spacery po pracy. Żeby myśleć. Przewijałam w głowie nasze rozmowy, jego słowa, jego obojętność. I w końcu zrozumiałam. On nigdy nie chciał mnie słuchać. Nie rozumiał, że jestem człowiekiem, który ma swoje potrzeby, swoje granice. Dla niego ważniejsze było to, by mama nie była smutna, by nie robić zamieszania, by nie rozczarować rodziny. A ja? Byłam tylko dodatkiem. Miłym, dopóki siedziałam cicho i się uśmiechałam.

Nie wróciłam do tamtego domu. Znalazłam małą kawalerkę. Na kredyt. Sama. Bo jeśli już mam się bać – to wolę bać się samotności niż tego, że kolejny raz zostanę zignorowana, uciszona, wyśmiana. Czasem płaczę. Tęsknię za tą wersją nas, którą sobie wymyśliłam. Ale wiem, że to była iluzja. A z iluzji nie da się zbudować życia. Dzisiaj znowu jestem sama. Ale to ja decyduję, co kupuję do kuchni, gdzie trzymam ręczniki i czy mam ochotę na rosół, czy na chińszczyznę. I to pierwszy raz od dawna, kiedy czuję się u siebie.

Sylwia, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama