Reklama

Kiedy moja córka wróciła do pracy po urlopie macierzyńskim, naturalne wydało się, że to ja zajmę się wnuczką. W końcu jestem na emeryturze, mam czas i — jak to się mówi — to przecież radość być babcią. Rzeczywiście, kocham tę małą istotę z całego serca, ale nie pamiętam już, kiedy miałam chwilę ciszy, książkę w ręku albo spokojną kawę. Codzienność to pieluchy, bajki i gotowanie zupki. Tymczasem druga babcia... ta z drugiej strony... chodzi na pilates, ma paznokcie zrobione i zawsze wygląda na wypoczętą. I jakoś nikt nie ma o to do niej pretensji.

Nie mam czasu na kawę

Codziennie o 6:45 słyszałam dźwięk otwieranych drzwi wejściowych i ten sam szept mojej córki:

– Mamo, zostawiam ją cichutko, jeszcze śpi. Dziękuję ci, jesteś niezastąpiona.

W odpowiedzi tylko kiwałam głową, ledwo trzymając powieki otwarte. Na kawę nie miałam nawet pięciu minut, bo zanim woda w czajniku zdążyła się zagotować, mała zaczynała popłakiwać przez sen albo kręcić się niespokojnie w łóżeczku. Miałam wrażenie, że wyczuwa, gdy próbuję usiąść choćby na chwilę.

Gdy tylko otwierała oczy, zaczynała się karuzela. Przewijanie, karmienie, zabawa, przebieranie, spacer, gotowanie zupki, mycie, znów karmienie, potem bajka, czytanie książeczki, drzemka, w trakcie której nadrabiałam pranie albo zmywanie. Żadnego momentu ciszy. Żadnej przerwy. Nawet kiedy zasypiała na dłużej, nie umiałam odpoczywać. W głowie ciągle miałam listę rzeczy „do zrobienia”, którą nikt poza mną nie widział, ale wszyscy się spodziewali, że ją wykonam.

Z jednej strony wiedziałam, że robię coś ważnego. Moja córka mogła pracować ze spokojną głową. Wnuczka była bezpieczna, kochana. Z drugiej... zaczęłam czuć się jak cień samej siebie. Moje potrzeby, moje nawyki – wszystko gdzieś się rozmyło. Nawet ta kawa z rana, taka moja mała przyjemność – przestała istnieć.

Cały czas coś robię

Soboty kiedyś wyglądały inaczej. Lubiłam wstać trochę później, spokojnie zjeść śniadanie, może podjechać na bazarek albo pójść z koleżanką na ciasto. Teraz moje soboty to dokładnie to samo, co wtorki, środy czy piątki. Dres, bałagan, zabawki pod stopami i wieczny brak czasu.

Wnuczka biegała po mieszkaniu z pluszową małpą. Ja w tym czasie próbowałam wyciągnąć resoraki spod kanapy i włożyć kolejne pranie. Nie miałam już nawet siły na bunt. Włosy spięte w byle jaki koczek, na twarzy tylko krem nawilżający, bo przecież po co się malować, skoro i tak nigdzie nie wychodzę.

Czasem zerkałam na telefon i widziałam zdjęcia z profilu drugiej babci – tej od strony ojca. Uśmiechnięta, w modnym stroju sportowym, po pilatesie z koleżankami. Podpis: „Poranne ładowanie baterii! #czasdlasiebie”. Inne zdjęcie – w kawiarni, z kieliszkiem prosecco. „Relaks po ciężkim tygodniu”.

– A może byście czasem zawieźli ją do drugiej babci? – zapytałam kiedyś córkę niepewnie, próbując nie brzmieć zbyt ostro.

– Wiesz, mama Roberta pracuje jeszcze. I nie czuje się na siłach. Poza tym... Ty masz z nią taki świetny kontakt!

Świetny kontakt... Pewnie. Tylko że kontakt to nie to samo co siła. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz miałam dzień bez opieki. Bez dresu. Bez pośpiechu. Tęskniłam za sobą, sprzed czasu, gdy stałam się nianią na cały etat.

Jestem naprawdę zmęczona

Były dni, kiedy patrzyłam w lustro i nie rozpoznawałam kobiety, którą widziałam. Siwe odrosty, cienie pod oczami, na rękach zadrapania i siniaki od codziennych przepychanek przy ubieraniu małej. Wnuczka miała dużo energii. A ja – coraz mniej. Tymczasem druga babcia pojawiała się tylko na rodzinnych spotkaniach. Zawsze elegancka, w dopasowanej sukience, z pomalowanymi paznokciami i nową fryzurą. Gdy tylko weszła, wnuczka biegła do niej, a ona z uśmiechem sadzała ją na kolanach. Robiono zdjęcia, wszyscy się zachwycali.

– Jak ty pięknie wyglądasz! – rzucała moja córka, patrząc z uznaniem na te czerwone szpilki i apaszkę idealnie dopasowaną do bluzki.

– Dziękuję, kochanie. Trzeba dbać o siebie – odpowiadała z wdziękiem. – Wiesz, chodzę teraz na masaże i jogę twarzy. Rewelacja!

A ja? Miałam w torebce wilgotne chusteczki, prawie pusty portfel i listę rzeczy do kupienia w Biedronce. Kiedyś próbowałam umówić się do kosmetyczki, ale w dniu wizyty córka zadzwoniła, że ma spotkanie i czy mogę jednak wcześniej wziąć małą. No to znowu odwołałam. Zazdrość nie była moim naturalnym uczuciem, ale powoli coś się we mnie zbierało. Miałam wrażenie, że wszyscy traktują mnie jak oczywistość. Nikt nie pytał, jak się czuję, czy czegoś potrzebuję. Byłam po prostu zawsze dostępną babcią.

A gdy wracałam wieczorem do łazienki i patrzyłam na nowe sińce na rękach, tylko wzdychałam. Może rzeczywiście, paznokcie nie są najważniejsze. Ja też chciałabym się czasem poczuć zadbana. I zauważona.

Na wszystko ma czas

Kiedy pewnego dnia przez przypadek trafiłam na relację drugiej babci z jakiegoś weekendowego warsztatu jogi w górach, poczułam się, jakbym oglądała film z obcego świata. Ona na macie, w tle zachód słońca, dookoła kobiety w legginsach, muzyka relaksacyjna, śmiechy, wino wieczorem przy ognisku. Napisała: „Każda kobieta zasługuje na czas tylko dla siebie. #mojsposobnazycie”.

Odłożyłam telefon. W moim salonie pachniało kaszką, a na kanapie leżała zasikana poduszka, którą jeszcze nie zdążyłam wyprać. Wnuczka śmiała się, układając klocki, a ja siedziałam z tyłu, z opadniętymi ramionami. Poczułam ukłucie złości, ale też wstyd, że w ogóle się porównuję.

– Babciu, a zrobisz ze mną domek z koca? – zawołała nagle mała, machając kawałkiem prześcieradła.

– Zrobimy, kochanie – odpowiedziałam, choć w środku miałam ochotę usiąść i po prostu płakać.

Wieczorem, kiedy córka odebrała wnuczkę, odważyłam się raz jeszcze poruszyć temat.

– Może weekend mała spędzi u mamy Roberta? Taki z nocowaniem?

– Mamo, naprawdę nie chcę jej dawać komuś, kto i tak nie umie się nią zająć. Ty masz do niej serce, cierpliwość. Poza tym... przecież to ci sprawia przyjemność, prawda?

Zatkało mnie. Czyżby tak mnie postrzegali? Jako kogoś, kto nie potrzebuje przestrzeni ani odpoczynku? Kogoś, kto zawsze się poświęci, bez pytań? Poczułam się tak, jakbym została wrzucona w rolę, z której nie mogę się już wyplątać.

Coś we mnie zgasło

Z każdym dniem coraz trudniej było mi udawać, że wszystko jest w porządku. Nie miałam już w sobie tej lekkości, z jaką kiedyś podchodziłam do opieki nad wnuczką. Rano wstawałam z ciężarem w klatce piersiowej, a wieczorem zasypiałam ze zmęczeniem tak głębokim, że nie śniło mi się już nic.

Zaczęłam się łapać na tym, że marzę o chorobie. Nic poważnego – zwykłe przeziębienie, które zmusiłoby wszystkich do dania mi wolnego. Takie myśli mnie przerażały. Nigdy nie byłam osobą, która uciekała od odpowiedzialności. Jednak po miesiącach ciągłego bycia „do dyspozycji”, miałam wrażenie, że mnie po prostu nie ma. Zniknęłam.

Pewnego dnia, kiedy wnuczka bawiła się w pokoju, usiadłam w kuchni i z zamyślenia wyrwał mnie jej śmiech. Poszłam zajrzeć, a ona siedziała na dywanie, bawiąc się w dom. Dla lalki była mamą, dla misia tatą, a dla kota – babcią. Ta lalka wstała, zrobiła zupę, podtarła nosek misiowi, a potem usiadła i powiedziała:

– A teraz babcia musi zrobić pranie i obiad.

Zamarłam. Może i byłam kochana, potrzebna, niezastąpiona. Ale czy byłam szanowana? Czy ktoś poza mną zauważał, że ta codzienna obecność to nie czarodziejska moc, tylko realne zmęczenie? Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że czas przestać się poświęcać.

Powinni się ze mną liczyć

Nie było jednej wielkiej kłótni ani dramatycznego uniesienia. Po prostu któregoś dnia, kiedy córka jak zwykle szykowała się do wyjścia, zatrzymałam ją w drzwiach.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam, patrząc jej prosto w oczy. – Kocham was. Kocham małą. Ale ja też istnieję. I potrzebuję odpoczynku.

Zaskoczyło ją to. Widocznie zbyt długo grałam rolę, która nie pasowała już do mnie, ale której nie umiałam wcześniej przerwać. Powiedziałam jej, że nie chcę już być „tą zawsze dostępną”. Że pragnę mieć dni tylko dla siebie, pójść do kina, na spacer bez wózka, może w końcu zapisać się na jogę. Chociaż raz w tygodniu.

Była zaskoczona, może nawet trochę dotknięta, ale ostatecznie przyznała mi rację. Umówiłyśmy się, że w środy wnuczką zajmie się opiekunka. Czasem też w weekendy będzie jeździć do ojca i jego mamy – tej drugiej babci. Nie protestowałam. Już nie. Z pierwszej środy dla siebie nie wiedziałam, co zrobić. Siedziałam na kanapie, piłam kawę i po prostu patrzyłam przez okno. Bez planu, bez pośpiechu. I poczułam, jakby ktoś zdjął mi ciężar z pleców.

Nie przestałam być babcią. Nadal gotuję zupki, nadal czytam książeczki, nadal się przytulam. Teraz wiem, że mam prawo też być sobą. Mieć swoje potrzeby. Swoje życie.

Teresa, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama