„Nie lubię synowej. Ta dziewucha myśli, że jak upiecze babkę drożdżową na Wielkanoc, to ją pokocham”
„W tej dziewczynie, którą uważałam za obcą, zaczęłam dostrzegać kogoś, kto też się boi. Tak jak ja. Nie o babkę, nie o jajka, tylko o miejsce w czyimś sercu. – Może… może to ja muszę się nauczyć dzielić – powiedziałam szeptem”.

Nie wiem, kiedy to się stało, ale któregoś dnia obudziłam się we własnym domu jak w muzeum. Wszystko niby moje, a jakby obce. Mąż tylko wzrusza ramionami, bo jemu wszystko jedno – byleby rosół był ciepły i telewizor działał. Ale ja pamiętam czasy, kiedy mój głos coś znaczył. Kiedy Paweł, mój syn, pytał mnie o radę, a nie tę... swoją Kasię. A teraz? Młoda przyszła do rodziny jak huragan z miasta: w sneakersach, z modą na minimalizm i jakimiś sosami sojowymi zamiast chrzanu. Aż mnie ciarki przechodzą.
Wielkanoc to od zawsze moje święto. Moje menu, moje przepisy, mój stół. A w tym roku? Słyszę, że Kasia też coś upiecze. Też. No ciekawe, czy babka będzie z proszku czy z internetu – rzuciłam do Tadka, ale tylko mruknął, że „daj dziewczynie szansę”. Tadeusz, jak zawsze, nie zrozumiał sedna. To nie chodzi o babkę. To chodzi o miejsce. Moje miejsce. Którego ktoś próbuje mi spod nosa wykraść.
Synowa przywiozła babkę
Zawsze przyjeżdżali na święta w piątek po południu. Paweł prowadził, Kasia obok, a ja czekałam w fartuchu, z pysznym sernikiem na blacie i rosłem dochodzącym w garnku. Tym razem weszli jak do siebie – bez pukania, z uśmiechami od ucha do ucha. I z… pudłem. Dużym. Kwadratowym. Kasia objęła mnie z rozmachem, jakbyśmy były serdecznymi koleżankami, a nie dwoma kobietami stojącymi po przeciwnych stronach frontu.
– Halinko, mam niespodziankę! – rzuciła promiennie.
Skrzywiłam się. Zawsze mówi do mnie „Halinka”. Nie „mamo”, nie „teściowo”, tylko tak jakby mówiła do fryzjerki. Wzięłam głęboki wdech. I wtedy z tego pudła wyjęła... babkę. Okrągłą, polaną lukrem, z czymś błyszczącym na wierzchu.
– Sama piekłam! – powiedziała z dumą.
Spojrzałam na Tadeusza, a on tylko unikał wzroku. Wiedziałam, że to będzie długi weekend.
– Ooo, babka... A to ty piekłaś, Kasiu? Sama? No popatrz. I nawet się nie przypaliła – powiedziałam z uśmiechem numer pięć: grzecznym, ale zęby bolały od jego zakwaszenia.
– Tak, starałam się. Użyłam przepisu z bloga, ale trochę zmodyfikowałam – odpowiedziała, zupełnie nie łapiąc, że właśnie ją przemyślnie podgryzam.
– Mhm. Teraz wszystko z bloga. Kiedyś to się od mamy uczyło… – mruknęłam.
I tak właśnie zaczęła się święta wojna. Babka za babkę. Tradycja kontra innowacja. A bitwa dopiero się rozkręcała.
Weszła na mój teren
Kasia w kuchni krzątała się, jakby to była jej przestrzeń. Chciała pomóc, ale dla mnie to była inwazja. Podeszła do jajek, które układałam do święconki – każde starannie farbowane łupinami cebuli, jak mnie mama nauczyła – i bez pytania dorzuciła jedno pomalowane na turkusowo. TURKUSOWO!
– A to co? – spytałam, próbując utrzymać ton neutralny.
– Malowałam z koleżanką, taka nowoczesna technika – rzuciła radośnie.
Wzięłam wdech.
– Widzisz, Tadek, teraz młode to wszystko chcą robić po swojemu. A tradycja to co? Na śmietnik? – rzuciłam do męża, który udawał, że nie słyszy, zapatrzony w telewizor.
– Mamo, przestań. Kasia chciała dobrze – wtrącił Paweł, siadając z kubkiem kawy.
– Nie każ mi się zamknąć we własnym domu! – warknęłam, czując, jak we mnie gotuje.
Kasia cofnęła się pół kroku, jakby jej ktoś dał w twarz.
– Nie chciałam robić problemu… – wyszeptała.
– To nie rób! – odpowiedziałam ostro, a potem szybko wyszłam z kuchni. Czułam, że jeszcze chwila, a nie wytrzymam.
W łazience ochlapałam twarz wodą. Serce biło jak szalone. Nie chodziło już o babkę czy jajka. Chodziło o to, że wszystko mi się wymyka. Mój dom, mój syn, moje święta.
Stół wyglądał pięknie. Obrus wyprasowany, jajka ułożone w koszyczku, żur pachniał czosnkiem i białą kiełbasą. Ale w powietrzu wisiało napięcie, jakbyśmy mieli zjeść nie śniadanie wielkanocne, a własne nerwy. Tadeusz siedział sztywno, Paweł kręcił widelcem w talerzu, a Kasia... Kasia się uśmiechała. Jakby nic się nie stało. Jakby nie rozwaliła wszystkiego, co budowałam przez lata.
– No to... smacznego – rzuciłam sucho.
Chwilę było cicho, tylko sztućce zgrzytały o porcelanę. Aż nagle:
– Cieszę się, że wszystkim smakuje. Przypominam, że to Kasia upiekła tę babkę – powiedział Paweł z głupim uśmiechem.
– A to ja już nie robię wystarczająco dobrych ciast?! – wybuchłam.
Wszyscy znieruchomieli.
– Wszyscy tacy mili, a ja co? Jestem tylko od makowca i sprzątania?! – głos mi się załamał.
– Mamo, o co ci chodzi? – Paweł patrzył na mnie, jakby mnie pierwszy raz widział.
– Bo nikt mnie nie pyta, co ja czuję! – wstałam od stołu, rzucając serwetkę na talerz. – Ja też jestem człowiekiem. Nie tylko kucharką.
I wyszłam. Na chwilę zapadła cisza. A potem usłyszałam, jak drzwi do kuchni się cicho domykają. Było po świętach.
Byłam zła
Zamknęłam się w kuchni, nie gasząc światła. Siedziałam na krześle przy zlewie, w rękach ściskałam ściereczkę, jakby to była ostatnia rzecz, która mnie tu jeszcze trzyma. Woda w czajniku dawno wystygła, a ja gapiłam się w kafelki, jakby tam miała być odpowiedź. Czułam, że mnie nie ma. Że wszystko, co było moje, znika.
„Może to ja jestem problemem” – przemknęło mi przez głowę. – „Może rzeczywiście się czepiam, może przesadzam…” Ale potem widziałam te wszystkie chwile, kiedy mnie pomijali. Gdy Kasia brała inicjatywę, jakby to był jej dom. Gdy Paweł nie pytał, czy coś trzeba. A ja? Ja jak ta głupia – piekłam, sprzątałam, szykowałam święta, żeby ktoś się uśmiechnął i powiedział: „Dziękujemy, mamo. Jesteś niezastąpiona”. Nie powiedział.
Spojrzałam na stare zdjęcie w ramce nad lodówką – Paweł, może dziesięć lat, z kurczakiem z masy solnej w dłoni. Uśmiechnięty, z buzią umazaną lukrem. Wtedy wszystko było proste. Ja byłam jego światem. Teraz... teraz jego świat pachnie babką z internetu. Jak ja nie lubię tej dziewuchy!
Zsunęłam się niżej na krześle i pozwoliłam łzom polecieć. Bo może i nie jestem nowoczesna, może i nie mam turkusowych jajek. Ale mam serce. I to serce właśnie pękło.
Synowa była szczera
Kiedy usłyszałam ciche pukanie do drzwi kuchni, już zdążyłam się trochę ogarnąć. Przetarłam twarz rękawem swetra, ale oczy miałam nadal czerwone. Drzwi uchyliły się i zobaczyłam Kasię. Nie uśmiechała się. Stała niepewnie, jakby chciała wejść, a jednocześnie uciec.
– Mogę? – zapytała cicho.
Skinęłam głową.
Usiadła naprzeciwko mnie, ale nie za blisko. Przez chwilę milczała, aż w końcu powiedziała:
– Chciałam tylko, żebyś mnie polubiła…
Przewróciłam oczami, ale bez złośliwości. Bardziej w zmęczeniu.
– Nie jestem łatwa do polubienia. Ale nie lubię, jak ktoś mi zabiera moje miejsce.
– Nie chcę nic zabierać. Chcę być częścią tej rodziny. Serio się starałam.
– Wiem. Ale jak się całe życie wszystko trzymało w rękach, to trudno... puścić.
– Może nie musisz puszczać. Może możemy się jakoś podzielić.
Patrzyłam na nią długo. W tej dziewczynie, którą uważałam za obcą, zaczęłam dostrzegać kogoś, kto też się boi. Tak jak ja. Nie o babkę, nie o jajka, tylko o miejsce w czyimś sercu.
– Może… może to ja muszę się nauczyć dzielić – powiedziałam szeptem.
I wtedy ona po prostu wyciągnęła do mnie rękę. Złapałam ją. I choć nic nie zostało rozwiązane raz na zawsze, to poczułam, że pierwszy raz od dawna… nie jestem sama.
Halina, 65 lat
Czytaj także:
- „Synowa nie wiedziała, co włożyć do koszyczka na Wielkanoc. Przeżegnałam się, widząc, co zamierza poświęcić”
- „Teściowa pluła moim żurkiem w Wielkanoc, bo był z torebki. Nawet w święta musiała potraktować mnie jak śmiecia”
- „Nie wiem, po co piekłam babki na Wielkanoc, bo dzieci miały mnie gdzieś. Święta spędziłam z sąsiadami”

