„Nie liczyłam, że w jesieni życia coś mnie jeszcze zaskoczy. Ten jeden kurs taksówką całkowicie zmienił moje życie”
„W każdą środę o dziewiątej rano jadę do przychodni. Nawet jeśli w środku wszystko się opóźnia o godzinę albo dwie, na zewnątrz zawsze czeka ten sam taksówkarz, pan Henryk. Znam go od roku. Ma może ze dwa lata więcej ode mnie”.

- Redakcja
Kiedyś ktoś powiedział, że starość to czas zbierania doświadczeń i mądrości. Moim zdaniem to raczej okres, w którym człowiek uczy się, jak z godnością znosić niewidzialność. Tę przezroczystość, która przychodzi znienacka – gdy sprzedawczyni mówi do ciebie „babciu”, choć masz imię i więcej wspomnień niż niejeden tom encyklopedii.
Zostałam sama
Jestem wdową. Choruję na coś, czego pełnej nazwy nie potrafię wymówić, a lekarze nie potrafią skutecznie wyleczyć. Ale jeszcze się ruszam, myślę i potrafię powiedzieć, że coś mnie wkurza – czyli żyję.
W każdą środę o dziewiątej rano jadę do przychodni. Nawet jeśli w środku wszystko się opóźnia o godzinę albo dwie, na zewnątrz zawsze czeka ten sam taksówkarz, pan Henryk. Znam go od roku. Ma może ze dwa lata więcej ode mnie. Siwe włosy, elegancko przycięte. Czysta koszula, niezależnie od pogody. I ten jego spokojny głos:
– Dzień dobry, pani Zofio. Jedziemy?
Na początku rozmawialiśmy tylko o pogodzie. Że deszcz, że upał, że śnieg taki, że nie da się na cmentarz dojść bez kaloszy. Później zaczęły się rozmowy o dzieciństwie, o moich wigiliach w kuchni pachnącej barszczem i o jego świętach z tatą, który uczył go łowić ryby. Powolutku, z tygodnia na tydzień, jakbyśmy rozplątywali zasupłane sznurki samotności.
Zawsze siedzę z tyłu. On nie proponował, żebym usiadła z przodu. Ale kiedy mijamy park, zawsze zerka na mnie w lusterku. I wtedy, choć nic nie mówimy, wiem, że to już nie jest zwykła jazda. To jedyny moment w tygodniu, gdy naprawdę z kimś jestem.
– Ktoś panią odwiedza? – zapytał raz nieśmiało.
– Córka czasem dzwoni. Głównie po to, żeby powiedzieć, że znów robię coś nie tak – odpowiedziałam półżartem.
To była wyjątkowo długa wizyta. Najpierw kolejka do rejestracji, potem do laboratorium, w końcu gabinet, w którym pani doktor rzuciła we mnie zestawem nowych zaleceń, jakby miały mnie uzdrowić samym ciężarem papieru. Przedłużyło się prawie o godzinę. Wychodząc, byłam już zmęczona, ale z tyłu głowy tliło się pytanie, które wracało jak tykający zegar – czy on jeszcze tam czeka?
Czekał na mnie
Wyszłam na zewnątrz, zapinając płaszcz pod szyję. Wiało. Spojrzałam w stronę parkingu i tam, przy swoim srebrnym samochodzie, stał pan Henryk. Opierał się o drzwi, z rękami w kieszeniach. Gdy mnie zauważył, uniósł jedną rękę.
– Pomyślałam, że pan już dawno odjechał – odezwałam się, podchodząc.
– A kto by panią potem odwiózł? – rzucił z uśmiechem, otwierając tylne drzwi.
– Godzina opóźnienia. Mogłam nie zdążyć na własny pogrzeb.
– No to dobrze, że jeszcze pani żyje – powiedział spokojnie, ale w jego głosie było coś ciepłego, miękkiego, co nie pasowało do zwykłej uprzejmości.
Wsiadłam i zapięłam pas. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, aż zadał pytanie, które mnie zaskoczyło.
– Pani Zofio… jest pani sama?
– Od dziesięciu lat – odpowiedziałam. – Mąż zmarł na zawał w sylwestra. Akurat miałam nową sukienkę. Nadal wisi w szafie.
Lubiłam go
Kiwnął głową, nie komentował. Po chwili spytał:
– Jak się nazywał?
– Stefan. Miał wielkie dłonie i zawsze trzymał mnie za łokieć, jakby miał mnie porwać wiatr.
– Lubił panią taką, jaka pani była?
– Czasem mnie nie rozumiał. Ale nigdy nie próbował mnie zmienić. To było w nim dobre.
– Zazdroszczę – powiedział cicho, ledwo słyszalnie. – Moja żona była… trudna. Potrafiła sprawić, że człowiek w domu czuł się jak intruz. Ale za to miała śmiech, który było słychać w trzech pokojach.
Zamilkliśmy na chwilę. Czułam, jak powietrze w samochodzie robi się gęstsze, ale nie ciężkie. Spojrzałam w lusterko, nasze oczy się spotkały. Nie uśmiechał się już, ale nie wyglądał na smutnego. Po prostu był.
– A dzieci? – zapytałam, choć nie powinnam była. Zadałam to pytanie, bo miałam nadzieję, że mnie też ktoś kiedyś o to zapyta.
– Dwoje. Syn w Norwegii, córka w Poznaniu. Wysyłają kartki na święta, czasem zadzwonią. Ale nie narzekam.
– Też mam córkę – powiedziałam. – Rzadko dzwoni. Głównie wtedy, kiedy uważa, że coś zrobiłam nie tak. Na przykład, że wzięłam zbyt wiele leków, albo że niepotrzebnie wyszłam na spacer, kiedy miałam lekki kaszel.
– Dzieci się martwią po swojemu. Czasem mylą troskę z kontrolą.
– Albo z pretensją.
Otworzył się
Znowu spojrzał w lusterko. Tym razem było w tym spojrzeniu coś łagodnego, jakby chciał powiedzieć, że rozumie. Przez resztę drogi nie rozmawialiśmy już o niczym ważnym. Mówił, że zmienili sygnalizację na rogu, a ja przytaknęłam. Ale gdy wysiadłam, zorientowałam się, że znów czekam na środę.
W następną środę pogoda była parszywa. Lało, wiało i wszystko wokół wyglądało jak zmyte akwarele. Wsiadłam do taksówki mokra od pasa w dół. Pan Henryk tylko zerknął, podał papierowy ręcznik.
– Może następnym razem przyjadę z parasolem – mruknął.
– A może po prostu nie będzie padać – odpowiedziałam.
Ruszył bez słowa. Jechaliśmy jak zwykle, znajomą trasą, ale coś było inaczej. Milczenie nie było ciężkie, tylko… zawieszone. Aż w końcu, na światłach, spojrzał na mnie w lusterku i zapytał:
– A gdybyśmy dziś nie pojechali do przychodni?
– Proszę?
– Pojedźmy dokądś indziej. Gdzie nie trzeba mieć skierowania.
Spojrzałam na zaparowane szyby i poczułam, że mnie to kusi. Kiwnęłam głową.
– No dobrze. Ale tylko jeśli zabierze mnie pan nad wodę.
Myślałam o nim
Pojechaliśmy nad jezioro. Było pusto, zimno i szaro. Ale usiedliśmy w samochodzie, patrząc na taflę, milcząc długo. W końcu pan Henryk się odezwał:
– Gdybyśmy byli młodsi, moglibyśmy tu przyjechać z termosami, kocem i z planami.
– Młodsi nie będziemy. Ale można jeszcze coś po swojemu ukraść światu. Chociaż jeden dzień.
Uśmiechnął się do szyby. Nie mówił już nic więcej. I dobrze. Czasem najlepiej milczeć z kimś, kto rozumie.
Kiedy wróciłam do domu, córka już czekała. Siedziała w kuchni z kubkiem herbaty, stukając palcami o blat. Spojrzała na mnie uważnie.
– Gdzie ty byłaś?
– Na spacerze.
– Cały dzień?
Miała pretensje
Wzruszyłam ramionami. Usiadłam naprzeciw niej.
– Nie poszłaś do przychodni, prawda?
– Nie.
– Mamo, co ty wyprawiasz? Masz leki do odebrania, badania do zrobienia… To nie są przelewki!
– Wiem. Ale nie jestem tylko ciałem do naprawy.
– Zaczynasz mówić jak ktoś, kto chce się zbuntować na stare lata.
– Może właśnie się buntuję.
Córka odstawiła kubek, z trudem powstrzymując złość.
– Zachowujesz się, jakbyś miała dwadzieścia lat. Jakby to wszystko – wskazała dłonią na mnie, na zegarek, na kartkę z listą leków – nie miało znaczenia. A ma! Chcesz się zabić? Chcesz, żebym cię znalazła któregoś dnia pod łóżkiem?
Wzięłam oddech. Głos miałam cichy, ale stabilny.
– A może nie chcę być tylko starą kobietą z listą leków do wykupienia?
Nie odpowiedziała. Wstała, wzięła płaszcz, rzuciła:
– Nie wiem, co się z tobą dzieje. Ale to nie jest normalne.
Zamknęła za sobą drzwi. Ja zostałam przy stole, patrząc na pusty kubek. Mimo wszystko nie żałowałam. W końcu po raz pierwszy od dawna czułam, że zrobiłam coś dla siebie.
Miałam jeszcze nadzieję
Nasze wypady stały się rytuałem. Wsiadałam, nie pytając, dokąd jedziemy. Czasem park, czasem wiejska stacja, gdzie kupowaliśmy herbatę w plastikowych kubkach i siedzieliśmy w aucie, patrząc na przejeżdżające pociągi. Czasem po prostu staliśmy gdzieś na uboczu, milcząc.
Tego ranka byłam gotowa wcześniej niż zwykle. Usiadłam przy oknie z herbatą i czekałam, aż podjedzie znajomy samochód. Minuty mijały, a na ulicy tylko szarzało. Już chciałam zrezygnować, gdy nagle usłyszałam klakson. Spojrzałam przez firankę – był. Stał jak zawsze, z uśmiechem, choć widziałam, że dziś jest jakiś blady. Wsiadłam, zapięłam pas.
– Spóźnił się pan, panie kierowco – powiedziałam, udając złość.
– Musiałem zatankować. Bez paliwa nigdzie byśmy nie pojechali, nawet do nieba.
– A dzisiaj dokąd?
– Tam, gdzie jeszcze nie byliśmy.
To był nowy początek
Pojechaliśmy za miasto. Droga wiła się między polami, powietrze pachniało jesienią. Zatrzymał się przy małym stawie, takim, którego nikt by nie zauważył. Wysiadłam pierwsza. Trawa była mokra, słońce przebijało się przez mgłę.
– To moje miejsce – powiedział. – Przyjeżdżam tu, gdy chcę przypomnieć sobie, że życie się jeszcze nie skończyło.
– Ładne – usiadłam na ławce. – Dziękuję, że mnie pan tu przywiózł.
– Już nie „pan” – odparł łagodnie. – Mów mi po imieniu.
Zawahałam się, ale powiedziałam:
– Dobrze… Henryku.
Usiadł obok. Przez chwilę nic nie mówiliśmy. Słyszeliśmy tylko plusk ryby i szelest liści. Potem dotknął mojej dłoni. Ciepłej, żywej. Nie odsunęłam jej.
– Wiesz, Zofio… ja bym chciał, żebyśmy nie uciekali tylko w środy. Może… częściej?
– Myślisz, że świat pozwoli?
– Świat nie ma nic do gadania – uśmiechnął się. – Jeszcze możemy sami wybierać kierunek.
Patrzyłam na wodę i pomyślałam, że może naprawdę można. Że nawet po siedemdziesiątce da się skręcić gdzieś indziej, jeśli tylko ktoś obok trzyma za rękę.
Zofia, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Miałam 45 lat, gdy urodziłam swoje pierwsze dziecko. Na porodówce śmiali się ze mnie, że wnucząt nie dożyję”
- „Przez 10 lat odkładałam pieniądze do koperty, by odejść od męża. Gdy się odważyłam, odkryłam, że oszczędności zniknęły”
- „Teściowa przyjechała na weekend, a siedzi już u nas 3 miesiące. Jeszcze chwilę i to ja spakuję walizki”

