Reklama

Kiedy moje koleżanki ekscytowały się wystrojem sali weselnej i wyborem zespołu disco polo, ja zamykałam oczy i widziałam... rejs po Wiśle. Cichy, kameralny wieczór, kiedy Warszawa z daleka wygląda jak świat z bajki, a lampki na pokładzie migoczą nad szklanką szampana. Żadnych kotletów schabowych, DJ-ów krzyczących „rączki w górę!”, żadnych wiejskich stołów z baleronem. Tylko my, nasi najbliżsi, leniwy szum wody i zachód słońca.

Marek na początku zareagował trochę niepewnie, ale... zgodził się. Widziałam jednak, jak bardzo kręciła nosem jego matka.

– Statek? W sierpniu? Dziecko, myśl logicznie! – rzuciła kąśliwie, a ja tylko udawałam, że nic nie słyszę.

Kiedy w dniu ślubu wstałam rano i zobaczyłam ciężkie, ołowiane chmury, poczułam tylko lekki ścisk w żołądku. Nic więcej. Nie zamierzałam się poddawać. Do ostatniej chwili naprawdę myślałam, że wszystko się ułoży.

Zacisnęłam pięści

– Wilgoć czuć już przy trapie! – teściowa teatralnie pociągnęła nosem, ledwie postawiła nogę na pokładzie.

Stałam z Markiem, witając gości, ale jej głos przebił się przez wszystko. Marek od razu ścisnął moją dłoń.

– Dzień dobry, mamo. Cieszę się, że przyszłaś tak wcześnie.

– Na starych statkach wilgoć wżera się wszędzie – powiedziała teściowa i spojrzała na barierki, jakby widziała na nich grzyba. – No ale cóż, młodzi teraz takie pomysły mają, żeby tylko było „oryginalnie”, co nie?

– Zależało nam na czymś nietypowym – z trudem utrzymywałam spokojny ton. – Będzie pięknie, jak tylko wieczorne światła się zapalą.

– Żeby tylko się nie okazało, że światła będą jedynym jasnym punktem tego wieczoru, bo pogoda to raczej średnia, prawda Mareczku? – rzuciła i bezczelnie poklepała syna po ramieniu.

Marek próbował przełknąć ślinę, ale teściowa nie dawała mu szansy.

– Może przejdziemy do środka? – zaproponował w końcu, wskazując kabinę bankietową.

– A po co? Lepiej już teraz przywyknąć do przeciągów – teściowa spojrzała na mnie z uśmiechem, który wcale nie był uśmiechem.

Czułam, jak w gardle rośnie mi kula. To miał być mój dzień. Miałam być panną młodą, a nie pionkiem w jakiejś idiotycznej grze mojej teściowej. W pewnym momencie do Marka podszedł wujek Zbyszek i, zerkając podejrzliwie na chmury, zapytał półgłosem:

A wy tu macie jakieś kapoki?

Zacisnęłam pięści. Wiedziałam już, że moja wizja idealnego wesela wymyka się spod kontroli.

Coś we mnie pękło

Deszcz spadł nagle, jakby nie mógł się już dłużej powstrzymać. Początkowo były to tylko drobne kropelki, ale po chwili zaczęło padać tak, że nawet najbardziej zatwardziali optymiści schowali się pod daszek na dziobie.

– No i proszę, a nie mówiłam? – teściowa stała pod plastikowym zadaszeniem, z miną jak wyrocznia. – Taki piękny ślub, a tu zaraz wszyscy będą jak zmokłe kury.

Marek już miał coś powiedzieć, ale powstrzymałam go gestem. Chwilę później podeszli do mnie rodzice. Mama lekko przygładziła mi welon, próbując się uśmiechać.

– Naprawdę jest pięknie...

Jednak jej spojrzenie mówiło coś innego.

– Mamo, przestań. Wiem, że miało być inaczej.

Moje słowa były ciche, ale pełne goryczy. Tata, jak to tata, próbował załagodzić sytuację dowcipem:

– Deszcz to na szczęście, tak mówią! A poza tym... zawsze chciałem być wilkiem morskim.

Niestety, teściowa nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek przebił jej występ.

– Tak, na szczęście. Na zapalenie płuc i wilgotne reumatyzmy – parsknęła, wycierając okulary.

Marek znowu wszedł między nas.

– Mamo, daj już spokój.

– Ja się tylko pytam, kto urządza wesele na statku przy takiej pogodzie?

I wtedy coś we mnie pękło.

– Może ktoś, kto nie chciał kolejnej salki z baleronem i karaoke? – wypaliłam ostrzej, niż zamierzałam.

Teściowa spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Marek położył rękę na moim ramieniu, a ja... czułam się samotna. W tłumie ludzi, w białej sukni i z mężem, który zamiast być ze mną, walczył o to, by nikogo nie urazić.

Zamarłam

Deszcz już nie padał, on się lał. Woda spływała z daszków, kapała za kołnierze, wlewała się do butów. I właśnie wtedy rozległ się głos wujka Zbyszka:

– A nie można by tak... zawrócić? – zapytał, ale to nie było pytanie.

To był rozkaz. Zamarłam. Na litość boską, byliśmy pośrodku Wisły. Statek płynął według zaplanowanej trasy, a tu wujek Zbyszek, po dwóch godzinach rejsu i trzech kieliszkach wódki, nagle stwierdził, że on już ma dość tej „kąpieli”. Marek próbował żartować.

– Jeszcze tylko do Mostu Gdańskiego i wracamy. Prawda, że warto zobaczyć Warszawę od tej strony?

– Nie rób z siebie głupka. Ludzie marzną. – Podszedł bliżej, jego mokry garnitur wydzielał zapach deszczu i alkoholu. – To nie jest rejs, to jest kara boska!

Z boku dostrzegłam teściową. Rozmawiała z jakąś ciotką, gestykulując intensywnie. Kiedy Marek podszedł do nich, usłyszałam wyraźnie:

– Mówiłam ci, że ta dziewucha nie nadaje się na żonę. Ale ty wiesz lepiej, prawda?

Coś we mnie eksplodowało. Bez zastanowienia podeszłam do niej.

– Skoro masz tyle do powiedzenia, to może powiesz mi to prosto w twarz?

Teściowa odwróciła się powoli.

Nie bądź histeryczką. Rozmawiam z synem. Ty masz teraz obowiązki gospodyni wesela, prawda?

– Tak? A może po prostu uważasz, że to nie jest moje wesele, tylko twoje? – odpowiedziałam już bez uśmiechu.

Marek stał między nami, jak chłopiec, który zaraz dostanie szlaban od mamy.

Serce mi waliło

– Wiesz, co? – zaczęłam, nawet nie próbując już ukryć drżenia głosu. – Mam dość twojego wtrącania się w każdy mój krok.

Ojej, jaka wrażliwa! Czy ty naprawdę myślałaś, że ja to wszystko będę biernie znosić? Przypływy, odpływy, statki... Dziecko, małżeństwo to nie żadne igraszki.

– Bez ciebie nigdy bym na to nie wpadła. – Mój głos był teraz stalowy. – Ale wiesz, co jest największą igraszką? Życie pod twoje dyktando. Bo ciebie Marek to nadal chłopiec, którego można ustawiać według własnego widzimisię.

Teściowa zbladła.

– Młoda damulka myśli, że jak włoży białą sukienkę, to już może dyktować warunki – syknęła.

Marek próbował wkroczyć między nas, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

– Czy ty naprawdę chcesz tak żyć? – Zwróciłam się do niego ostro.

Wśród gości zapanowała cisza. Rodzice stali zszokowani i żadne z nich się nie odezwało. Wujek Zbyszek, który przed chwilą domagał się zejścia na ląd, teraz stał w miejscu, jakby zobaczył ducha. Marek spuścił wzrok. Milczał. Czułam, że serce bije mi w piersi tak głośno, jakby chciało wyrwać się z tego statku.

Chciałam w to wierzyć

Statek w końcu zawinął do przystani. Goście rozeszli się w milczeniu, nie wiedząc, czy mają składać życzenia, czy raczej wykręcać mokre ubrania. Teściowa zniknęła gdzieś w tłumie, a my… zostaliśmy sami. Suknia ślubna ciążyła mi jak zbroja.

– Czy ty w ogóle rozumiesz, co się dziś wydarzyło? – zapytałam cicho.

Westchnął ciężko, jakby każde słowo miało go zranić.

Nie chciałem, żeby to tak wyszło.

– Chciałeś, żeby wszyscy byli zadowoleni. Tylko że nie jesteśmy już w podstawówce.

Patrzył na mnie z tą swoją bezradną miną, którą znałam już zbyt dobrze.

– Nie umiem się jej postawić. Nigdy nie umiałem. Ale dzisiaj... dzisiaj zrozumiałem, że jeśli tego nie zrobię, to cię stracę. I wiesz co? – Przełknął ślinę. – Przeraża mnie to.

– A mnie przeraża, że potrzebowałeś rejsu w deszczu i publicznej kompromitacji, żeby to sobie uświadomić.

Marek wyciągnął do mnie dłoń, ale ja nie chwyciłam jej od razu.

– Nie potrafię wyłączyć w sobie tego „syneczka Grażynki” z dnia na dzień. Ale... chcę się nauczyć. Dla ciebie. Dla nas.

Milczałam przez chwilę.

– Nie chcę cię zmieniać na siłę. I nie zamierzam też być twoim buforem. Chcesz być moim mężem? To zacznij od tego, żeby być sobą. Bez niej.

– Dam radę. Tylko… nie odchodź jeszcze.

Pokiwałam głową. Może to było naiwne, ale chciałam w to wierzyć.

Czułam się samotna

Wracałam do domu z uczuciem pustki, które nijak nie pasowało do obrazu, jaki sobie wyobrażałam. Mój ślub miał być jak z filmu: scena, w której panna młoda i pan młody patrzą sobie w oczy, pewni, że od teraz wszystko się ułoży. A tymczasem siedziałam w tramwaju w sukni ślubnej i zastanawiałam się, czy moje małżeństwo w ogóle ma sens. Marek został jeszcze chwilę nad Wisłą. Mówił, że musi poukładać sobie w głowie pewne sprawy. Wierzyłam mu. A przynajmniej chciałam wierzyć. Miałam wrażenie, jakby ten ślub był próbą sił.

Nie wiem, czy Marek zrozumiał, że małżeństwo nie jest kompromisem między mną a jego matką. Że „być dobrym synem” i „być mężem” to czasem dwa sprzeczne światy. I że w końcu będzie musiał wybrać. Ale widziałam dziś w jego oczach strach. Nie przed matką – przed utratą mnie. Pomyślałam o tych wszystkich chwilach, kiedy wyobrażałam sobie nasz ślub. O lampkach na statku, o wieczornej Warszawie w tle. I choć żadna z tych wizji się nie spełniła, coś innego stało się prawdziwe: nie każdy happy end zaczyna się bajkowym ślubem. Czasem zaczyna się od katastrofy. A może właśnie od niej zaczyna się prawdziwe życie?

Patrzyłam przez okno tramwaju na rozmyte światła miasta i wiedziałam jedno – moje małżeństwo nie będzie łatwe. Ale nie zamierzam się już poddawać.

Kamila, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama