Reklama

Nie wierzyłam w romantyczne brednie. Wierzyłam w raty 0%. Tak sobie powtarzałam, popijając kawę między jednym klientem a drugim w salonie meblowym. Wszyscy szukali miłości, ja szukałam solidnej podstawy pod stół i terminu spłaty bez prowizji. Może zabrzmi to cynicznie, ale życie mnie nauczyło, że uczucia są jak promocje – kuszące, krótkotrwałe i z reguły podszyte haczykami. Zamiast serca miałam kalkulator. Zamiast „kocham cię” – dobrze wypełniony arkusz Excela.

Artura poznałam przez wspólną znajomą. Bankowiec, z chłodnym spojrzeniem i idealnie złożonymi mankietami. Spotkaliśmy się kilka razy. Konkretnie. Ja potrzebowałam kredytu mieszkaniowego, on – stażu małżeńskiego, żeby lepiej wyglądało w papierach. Po kilku kawach, jednym spotkaniu z notariuszem i wspólnym podpisaniu umowy, zostaliśmy małżeństwem. Był ślub bez z miłości. Bez ryzyka.

Mieszkaliśmy razem, ale oddzielnie. Współlokatorzy z przypisem: „małżeństwo z rozsądku”. Wspólne zakupy, osobne łóżka. Rozmowy – głównie o ratach. Wydawało się, że ten zimny układ ma szansę działać wiecznie. Ale jak to w życiu – nawet w idealnie zaplanowanym Excelu czasem pojawia się błąd formuły.

To miała być chłodna kalkulacja

Wszystko zaczęło się od tego, że chciałam przesłać Arturowi numer faktury za wymianę syfonu w zlewie. Otworzyłam jego laptopa – był w kuchni, a ja akurat mieszałam zupę – i nieopatrznie kliknęłam okienko z wiadomościami. Zobaczyłam, jak ktoś nazywa go „Arti”. Arti?! On nawet mnie nie pozwalał na zdrobnienia. „Weronika, to infantylne” – mawiał. A tam, wśród uroczych emoji i wieczornych „tęsknię”, był flirt, lekki, ale jednoznaczny.

Nie powiedziałam nic. Nie rzuciłam talerzem. Nie zrobiłam sceny. Po prostu zamknęłam laptopa i poszłam do łazienki, gdzie... odpisałam Łukaszowi, koledze z pracy. Ostatnio pisywaliśmy sobie po pracy. Niewinne żarty, jakieś dwuznaczne aluzje.

– Idziesz dziś na tę kawę po pracy? – zapytał Łukasz.

– Może – odpisałam. I poszłam.

Kawa była dobra, rozmowa lepsza. Ale kiedy Łukasz pochylił się trochę za bardzo i jego ręka dotknęła mojej, cofnęłam się.

– Coś nie tak? – zapytał z uśmiechem.

– Wszystko – odpowiedziałam i wstałam.

Wróciłam do domu i patrzyłam na Artura, jak przerzuca papiery przy stole. Nie powiedziałam nic. Dopiero dwa dni później, przy śniadaniu, wybuchłam.

– Piszesz z kimś?

– Co?

– Z kimś, kto mówi do ciebie „Arti”.

Spojrzał na mnie.

– A na co ci wierność w układzie, który miał być bez emocji?

I wtedy pierwszy raz poczułam, że coś się zmieniło. Coś we mnie pękło.

Dziwne ukłucie w sercu

Po tamtej rozmowie nie wracaliśmy do tematu. Żadne z nas nie przeprosiło. Ale coś się zmieniło. Artur nagle zaczął wracać wcześniej z pracy. Ja zostawałam dłużej w kuchni, parząc herbatę dla dwojga, choć nigdy wcześniej tego nie robiłam.

Siadaliśmy razem na kanapie – on z laptopem, ja z książką – i milczeliśmy. Ale to już nie była ta sama cisza. To była cisza, w której coś się budowało.

– Lubisz stare filmy? – zapytał któregoś wieczoru.

– Myślałam, że tylko Excela i tabelki – odpowiedziałam z przekąsem.

– „Casablankę” znam na pamięć – przyznał.

Zaśmiałam się. Naprawdę się zaśmiałam, pierwszy raz od miesięcy.

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać. O życiu. O tym, dlaczego tak bardzo nie wierzymy w ludzi. Powiedział mi o ojcu, który odszedł, kiedy miał dziesięć lat. O matce, która musiała wszystko liczyć: od porcji ziemniaków po każde „kocham cię”.

– Uczyłem się, że lepiej się nie przywiązywać – powiedział cicho.

– Ja się nigdy nie nauczyłam przywiązywać – odpowiedziałam.

Pewnej nocy usnęłam na jego ramieniu. Obudziłam się z jego dłonią w mojej. Nic nie mówiliśmy. Ale przez dotyk przeszło coś więcej niż rachunek za prąd. Przeszło ciepło.

Bałam się zaangażować

Zaczęłam się wycofywać, choć nie rozumiałam dlaczego. Artur zaczął się robić bliski, mówił więcej, patrzył częściej, a ja... bałam się. Kiedy pewnego wieczoru rzucił mimochodem:

– Może to wszystko nie musi być tylko układem?

Zamroziłam się.

My chyba nie jesteśmy tacy – odpowiedziałam, odwracając wzrok.

– Czyli jacy?

– Tacy od uczuć. Zresztą, po co komplikować coś, co działa?

Nie odpowiedział. Wyszedł do drugiego pokoju i trzask zamykanych drzwi wybrzmiał bardziej niż jakakolwiek kłótnia. Następnego dnia napisałam do Łukasza. Umówiliśmy się po pracy. Miałam nadzieję na ulgę, może jakąś jasność. Poszliśmy do baru. Wypiłam za dużo. On dotknął mojej ręki.

– Weronika, czego ty właściwie chcesz? – zapytał prosto.

Zaczęłam płakać. Po cichu, bez dźwięku. Z oczu leciały łzy, a ja tylko kręciłam głową.

– Nie wiem. Ale nie tego.

Wróciłam do domu po północy. Artur już spał. Albo udawał. Rano zrobił mi kawę, ale nic nie powiedział. Ja też nie. Przestaliśmy się dotykać.

Przestaliśmy się widzieć.

A przecież nadal tam byliśmy. Każde osobno, ale tęskniące.

Grypa przyniosła uzdrowienie relacji

Zaczęło się od kichania. Potem przyszła gorączka, bóle mięśni, dreszcze. Grypa rozłożyła mnie jak stary fotel, który jeszcze wczoraj był całkiem w porządku. Leżałam pod kocem, drżąc, a telefon zadzwonił. Artur.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Jakby mnie przejechał tramwaj – wyszeptałam.

Godzinę później stał w drzwiach z siatką. Rosół, cytryny, herbata z imbirem, termofor, nawet miękki szalik, którego nigdy wcześniej nie widziałam.

– Po co to wszystko? – zapytałam z łóżka.

– Bo nie jesteś mi obojętna. I może najwyższy czas to przyznać.

Nie odpowiedziałam. Zasnęłam w środku jego zdania.

W nocy bredziłam. Śniłam coś o nim. O nas. I przez sen powiedziałam:

– Nie chcę cię stracić.

Rano, gdy otworzyłam oczy, siedział obok. Czytał książkę. Zerknął na mnie i uśmiechnął się lekko.

– Dobrze, że już mówisz bez majaczenia – mruknął.

– Słyszałeś?

– Całość.

Usiadł bliżej.

– Musimy pogadać, Weronika. Nie o ratach. O nas.

Rozmawialiśmy długo. Bez ironii, bez ucieczek. O tym, że nie planowaliśmy uczuć, że baliśmy się ich, ale są. Obecne. Realne.
I chociaż nadal miałam zatkany nos i czoło gorące, poczułam, że pierwszy raz od dawna zaczynam zdrowieć naprawdę.

Spróbowaliśmy od nowa, ale naprawdę razem

Zaczęliśmy powoli. Nie z deklaracjami ani szumnymi gestami. Po prostu – od nowa. Artur zaproponował:

– Może warto sprawdzić, jak to jest być razem... naprawdę?

– Bez warunków i kolumn w Excelu? – zapytałam z przekąsem.

– Bez zastrzeżeń drobnym drukiem.

Zgodziliśmy się spróbować. Nie jako wspólnicy, nie jako lokatorzy, ale jako dwoje ludzi, którzy coś do siebie czują i mają odwagę to sprawdzić.
Nie było łatwo. Kłóciliśmy się o pierdoły – gąbkę w zlewie, zakręcony ketchup, głośność ekspresu rano. Ale już nie uciekałam. On też nie. Pewnego dnia usiadłam z Łukaszem w kantynie.

– Przepraszam, że wciągnęłam cię w coś, czego nie umiałam nazwać – powiedziałam cicho.

– Nic się nie stało. Wiesz, jesteś w porządku.

Uśmiechnęłam się z ulgą. Bez żalu. Z wdzięcznością.

Z Arturem kupiliśmy nowy stół do kuchni. Stary był za mały na rozmowy, które teraz prowadziliśmy.

– Jak nas pytają, jak się poznaliśmy, co odpowiemy? – zapytał przy montażu.

– Że przez kredyt. A zakochaliśmy się przy zmywarce.

Roześmiał się, a ja razem z nim. Po raz pierwszy nie bałam się śmiać z przyszłości.

Miłość nie potrzebuje fajerwerków

Nie wierzę już w bajki. Ale wierzę w coś bardziej skomplikowanego. W miłość, która nie zaczyna się od fajerwerków, tylko od faktury za lodówkę. W miłość, która przychodzi późno, cicho i z niechcianą szczerością.

Z Arturem nadal spłacamy kredyt. Ale nie płacimy już za samotność. Teraz spłacamy wspólne życie – pełne sprzeczek o zmywarkę i ciepłych herbat zostawionych na nocnym stoliku.

Wieczorem siadamy razem na kanapie. On z herbatą, ja z kocem. I czasem tak po prostu na siebie patrzymy. Bez słów.

– Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że się zakocham przy arkuszu kalkulacyjnym... – zaczynam.

– To byś go wyśmiała? – dokańcza.

– Wyprosiła z salonu meblowego – śmieję się.

Nie jesteśmy romantyczni. Nie piszemy sobie liścików, nie nosimy takich samych piżam. Ale on pamięta, że lubię chleb z makiem, a ja wiem, że nie cierpi zimnej kawy. To wystarczy.

Może serce faktycznie ma plan spłaty – z odroczoną pierwszą ratą, z okresem przejściowym, z ukrytą klauzulą o wzruszeniach. Ale jeśli tak, to dziś już nie boję się podpisać się pod nim własnym imieniem.

Nie ma rabatu na uczucia. Ale są warte każdej ceny.

Weronika, 42 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama