„Na imprezie firmowej zamiast podwyżki wytargowałam dla siebie kochanka. Czasem opłaca się robić coś z przymusu”
„Uścisnęliśmy sobie dłonie. Podał mi szklankę z sokiem. Od słowa do słowa rozmowa zaczęła płynąć. Zaczęliśmy od banałów – gdzie pracujemy, skąd jesteśmy – ale po chwili zeszło na książki, sztukę, podróże”.

Właśnie zaczęłam pracę w agencji marketingowej, którą jeszcze kilka miesięcy temu śledziłam na Instagramie z zachwytem. Dla mnie – dziewczyny z małego miasta – zatrudnienie tutaj to był cud. Prawdziwy cud.
Nie odnajdywałam się
W pierwszym tygodniu czułam się, jakbym codziennie grała w filmie, tylko nie wiedziałam, kim jestem – statystką, bohaterką drugiego planu czy ofiarą kiepskiego castingu. Wszyscy tacy pewni siebie, tak modnie ubrani. Śmiali się z rzeczy, których nie rozumiałam. Mówili o kampaniach, które zdobywały nagrody, a ja jeszcze próbowałam rozgryźć, jak działa ekspres do kawy.
Nie było tu nikogo z mojego roku, z mojego miasta, z mojej strefy komfortu. Każde „dzień dobry” brzmiało, jakby przechodziło przez filtr niepewności. Bałam się odezwać, by nie wyjść na idiotkę. A najbardziej bałam się, że po prostu zniknę, że miną miesiące, a nikt nawet nie zapamięta mojego imienia.
W pracy byłam punktualna, cicha i dokładna. Nosiłam jasne koszule i czarne spodnie, żeby nie rzucać się w oczy, a po godzinach wracałam do wynajmowanego pokoju i wyciągałam się na łóżku, myśląc, że chyba jestem za miękka na to dorosłe życie w wielkim mieście. Że się nie nadaję i że samotność ma smak kiepsko podgrzanej zupy z mikrofali.
Nie miałam wyjścia
Szef ogłosił, że obecność na gali charytatywnej jest obowiązkowa. Nikt nie protestował, ale widziałam po twarzach kolegów, że nie wszyscy mają na to ochotę. Ja też nie. W piątek wieczorem wolałam zawinąć się w koc i obejrzeć coś głupiego, niż szukać sukienki, w której nie będę wyglądać jak dziewczyna z prowincji, która pożyczyła ją od starszej siostry. Ale nie było wyjścia.
Na imprezie starałam się nie rzucać w oczy, więc szybko znalazłam się przy bufecie. Przynajmniej tam mogłam udawać, że jestem czymś zajęta. Układałam na talerzyku kawałki sera, kiedy usłyszałam niski głos za plecami.
– Te przekąski wyglądają, jakby miały więcej stylu niż sensu.
Odwróciłam się i spojrzałam na mężczyznę w ciemnym garniturze. Wyczuwałam od niego pewność siebie, której nie można się nauczyć w weekend. Uśmiechnęłam się niepewnie.
– Chyba tak. Trochę jak wszystko tutaj.
– Może. Ale czasem z takich rzeczy wychodzą najciekawsze rozmowy – powiedział i spojrzał mi prosto w oczy. – Marek.
– Ada.
Był sympatyczny
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Podał mi kieliszek wina. Od słowa do słowa rozmowa zaczęła płynąć. Zaczęliśmy od banałów – gdzie pracujemy, skąd jesteśmy – ale po chwili zeszło na książki, sztukę, podróże.
– To dziwne – powiedział, patrząc na mnie – ale mam wrażenie, jakbyśmy już się kiedyś spotkali.
– Może w jakimś poprzednim życiu, gdzie rozmawialiśmy o Kandinskym przy winie – odpowiedziałam z uśmiechem.
– Albo o Santorini i czerwonych klifach.
– To moja ulubiona wyspa. A twoja?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo ktoś zawołał go z drugiego końca sali. Spojrzał na mnie i wyciągnął telefon.
– Wpiszesz mi numer?
Wzięłam jego telefon i wpisałam swój kontakt. Kiedy oddawałam mu urządzenie, nasze palce się musnęły.
Myślałam o nim
Napisał dwa dni później. Krótko – zapytał, czy mam ochotę na kawę. Spotkaliśmy się w małej kawiarni nieopodal mojej pracy. Nie musiałam niczego udawać. Marek był uważny, potrafił słuchać, zadawał pytania, które trafiały w sedno. Zaczęliśmy widywać się częściej. Opowiadał o podróżach, które brzmiały jak z przewodników.
– A czym dokładnie się zajmujesz? Zawsze mówisz ogólnie „biznes” – zapytałam w końcu.
– Prowadzę kilka hoteli. Ale to tylko jedna część mojego świata. Druga to fundacja.
Zanim padły jakiekolwiek wielkie słowa, był spacer w grudniu. Śnieg sypał jak w filmie, a Marek podał mi dłoń, kiedy poślizgnęłam się na chodniku. Nie puścił od razu. Po raz pierwszy poczułam, że to nie jest tylko flirt. Zatrzymaliśmy się pod starą kamienicą, z której dachów spadał śnieg, i właśnie wtedy mnie pocałował. Powoli, bez pośpiechu, jakby chciał się upewnić, że nie mam nic przeciwko.
Później była kolacja w restauracji, kino, gdzie trzymał mnie za rękę przez cały seans, weekend w Trójmieście, kiedy siedzieliśmy razem na plaży, zawinięci w jeden koc, z gorącą herbatą z termosu. Potrafił mówić o rzeczach, które mnie poruszały, ale równie dobrze milczeć tak, że cisza nie bolała.
Wpadłam po uszy
Rok po naszym pierwszym spotkaniu zaprosił mnie do Wenecji. Wieczór był chłodny, ale powietrze miało coś miękkiego. Klęknął na jednym z mostków i zapytał, czy zostanę jego żoną. Powiedziałam „tak”. Nie wyobrażałam sobie innej odpowiedzi.
Po ślubie wszystko potoczyło się szybko. Przeprowadziłam się do jego mieszkania – przestronnego apartamentu z dużymi oknami. Marek nalegał, żebym zaczęła pracować w jego fundacji. Twierdził, że potrzebują świeżego spojrzenia. Trochę się bałam – nie miałam doświadczenia w tym sektorze, ale kiedy powiedział, że wierzy w moje wyczucie i zaangażowanie, poczułam, że naprawdę mogę coś znaczyć.
Codzienne życie z Markiem było inne niż to, które znałam. Miał swój rytm, swoje przyzwyczajenia, ale wieczorami spacerowaliśmy po parku, czasem w ciszy, czasem śmiejąc się z rzeczy, których nikt poza nami by nie zrozumiał.
W fundacji zajmowałam się projektami edukacyjnymi. Jeździłam na spotkania, tworzyłam materiały, zaczęłam prowadzić szkolenia. Coraz częściej słyszałam, że mam do tego talent. To było uczucie, jakby świat otwierał się przede mną na nowo – nie dlatego, że byłam żoną Marka, ale dlatego, że byłam sobą.
Byłam szczęśliwa
Pewnego popołudnia, kiedy wróciłam do domu zmęczona, Marek czekał z kolacją. Zapalił świece, bez okazji.
– Dlaczego to robisz? – zapytałam.
– Bo jesteś moim domem – odpowiedział, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
I właśnie wtedy zrozumiałam, że nie szukałam bajki. Szukałam spokoju, codzienności, bliskości. I to właśnie miałam.
Minęły trzy lata. Czas płynął inaczej, kiedy nie czekało się na katastrofę, tylko zwyczajnie żyło. Mieliśmy swoje rytuały – wspólne śniadania w weekendy, letnie kolacje na tarasie, długie rozmowy. Czasem jechaliśmy gdzieś bez celu tylko po to, żeby być razem. Wiem, że mam przy sobie człowieka, który nie tylko mnie pokochał, ale też zobaczył. Nie muszę nikogo udawać, nie czekam, aż coś się zmieni. Idę przez życie z kimś, kto chce iść ze mną. A z resztą dam sobie radę sama.
Ada, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po 11 latach razem mój mąż wciąż wolał mecz i telewizor, niż żonę i dziecko. Zrobiłam mu ostatni sprawdzian z życia”
- „Na urodziny żona zrobiła mi przyjęcie niespodziankę. Szkoda tylko, że nikt mnie nie spytał, czy w ogóle tego chcę”
- „Stypendium w Hiszpanii zmieniło moje życie nie do poznania. Wróciłam z szerszymi horyzontami i małym nasionkiem”

