Reklama

Mieszkam sama od kilku lat. Mąż zmarł wcześnie, dzieci wyjechały za granicę i dzwonią od święta. Emerytura ledwo starcza na rachunki, a ceny szybują jak szalone. Dlatego, gdy sąsiadka z klatki obok zaproponowała, żebym zajęła się jej kilkuletnim synkiem, zgodziłam się niemal od razu. Myślałam, że to tylko parę godzin dziennie i trochę grosza więcej na leki czy lepszy chleb. Nie sądziłam, że wplączę się w coś, co mnie emocjonalnie i finansowo wykończy. Bo czasem człowiek daje z serca, a ktoś inny tylko bierze. I jeszcze patrzy ci prosto w oczy.

Pierwsza propozycja

Widziałam ją wcześniej na klatce. Młoda, zawsze zabiegana, z telefonem przy uchu i dzieckiem na ręku. Nigdy nie rozmawiałyśmy dłużej niż zwykłe „dzień dobry”. Kiedy któregoś poranka zapukała do moich drzwi, byłam w szlafroku i z wałkami na głowie.

– Przepraszam, że tak z rana – zaczęła, nieśmiało zerkając w głąb mieszkania. – Mam do pani ogromną prośbę.

Zaproponowała, żebym opiekowała się jej synkiem przez kilka godzin dziennie. Chłopiec miał cztery lata, nie chodził jeszcze do przedszkola. Ona pracowała zmianowo w sklepie i nie miała z kim go zostawiać. Powiedziała, że zapłaci mi pięćset złotych miesięcznie. Pomyślałam wtedy, że to przecież nic wielkiego. Siedzę całe dnie sama, nie mam już tylu sił, by gdzieś dorabiać na boku. A pięćset złotych to dla mnie ogromna różnica. Za te pieniądze mogłam dokupić lepsze jedzenie albo nie martwić się, że nie starczy na prąd.

– Dobrze – powiedziałam, choć nie znałam ani jej imienia, ani imienia dziecka. – Spróbujmy.

Uśmiechnęła się tak szeroko, że przez chwilę aż się wzruszyłam. Miała w oczach zmęczenie, którego nie sposób było udawać.

– On ma na imię Krzyś – powiedziała, odwracając się w stronę chłopca. – Krzysiu, to jest pani Irenka. Będziesz u niej, jak mamusia pójdzie do pracy.

Mały schował się za jej nogami. A ja uśmiechnęłam się łagodnie, nie wiedząc jeszcze, że ten uśmiech będzie mnie sporo kosztować.

Dzień jak co dzień

Na początku wszystko wyglądało idealnie. Krzyś był cichy, trochę nieśmiały, ale z dnia na dzień coraz bardziej się otwierał. Rysowaliśmy razem kredkami, układaliśmy puzzle, czasem oglądaliśmy bajki w telewizji. Nie był trudnym dzieckiem, choć potrafił marudzić, gdy nie dostał ulubionych chrupek albo nie chciał spać po obiedzie. Nic, czego nie dałoby się opanować.

Jego mama, Agnieszka, znikała wcześnie rano albo wpadała dopiero po siedemnastej. Czasem zostawiała mi torbę z ubrankiem na zmianę i jakąś paczkę soczków, częściej jednak tylko rzucała:

– Muszę lecieć, nie mam czasu, dziękuję pani, naprawdę!

Nie pytała, czy mam jakieś plany, czy czegoś potrzebuję. Zakładała, że jestem zawsze dostępna. Krzyś z czasem zaczął czuć się jak u siebie. Wchodził do kuchni bez pytania, domagał się dokładnie tych płatków, które jadł w domu, a kiedy ich nie było, potrafił rozpłakać się i rzucić łyżką.

Nie miałam serca, żeby mu odmawiać. Zaczęłam kupować to, co lubił. Kilka razy musiałam iść specjalnie do sklepu, bo zabrakło mu jakiegoś soku czy ciastek. Oczywiście płaciłam z własnej kieszeni, bo Agnieszka o nic nie pytała.

– Przepraszam, że znowu tak późno – mówiła, odbierając go w pośpiechu. – Miałam klientkę na końcu dnia, wszystko się przesunęło.

Machałam ręką, mówiłam, że nic się nie stało, choć czasem już ledwo stałam na nogach. Tłumaczyłam sobie, że to tylko chwilowe, że młodej kobiecie trzeba pomóc. A przecież pięćset złotych to i tak coś.

Coraz dziwniejsze sprawy

Po dwóch tygodniach zaczęłam zauważać, że coś mi tu nie gra. Agnieszka coraz częściej spóźniała się po syna. Raz przyszła dopiero po dwudziestej, choć mówiła, że kończy pracę o siedemnastej. Kiedy zapytałam, co się stało, rzuciła tylko:

– No wie pani, sklep, papierologia, jeszcze musiałam coś załatwić... wie pani, jak to jest.

Nie wiedziałam. Nie znałam się na tym, ale czułam, że coś mi umyka. Krzyś potrafił przesiedzieć u mnie cały dzień, czasem nawet w sobotę. Agnieszka dzwoniła rano i mówiła, że musi coś pozałatwiać, i czy mogłabym „jeszcze tylko dziś”. Mówiłam, że dobrze. Przecież dziecko nie zawiniło.

Pieniądze? Owszem, dała mi na początku miesiąca pięćset złotych. Potem nie wspominała o kolejnej wypłacie, a ja głupio milczałam, czekając, aż sama o tym wspomni. Tylko że nie wspomniała. Miałam wrażenie, że traktuje mnie jak darmową babcię. Krzyś wchodził do mnie jak do siebie, rzucał buty w kąt i domagał się bajki.

Któregoś dnia zapytałam:

– Agnieszko, a może byśmy jednak ustaliły, ile dni mam go mieć i jak się rozliczamy?

Spojrzała na mnie jakby zaskoczona.

– Oczywiście, tak, oczywiście. Ja tylko mam teraz ciężki miesiąc. Niech się pani nie martwi, wyrównamy wszystko.

Uśmiechnęła się i cmoknęła mnie w policzek, jakbym była jej ciotką. A ja znów nic nie powiedziałam. Patrzyłam tylko, jak znika za drzwiami, zostawiając mi dziecko, bałagan i poczucie, że coś jest bardzo nie tak.

Dowiedziałam się przypadkiem

Tego dnia Krzyś usnął po obiedzie szybciej niż zwykle. Spał głęboko na kanapie, a ja postanowiłam w końcu odpocząć przy herbacie. Cicho włączyłam radio i usiadłam w fotelu, starając się nie myśleć o rachunkach i bolących plecach. Właśnie miałam się zdrzemnąć, kiedy usłyszałam hałas na klatce. Z ciekawości zerknęłam przez wizjer.

Nie wierzyłam własnym oczom. Agnieszka szła z jakimś mężczyzną, śmiała się głośno, wymachiwała rękami, jakby była po drinku. On trzymał ją za talię, całowali się pod drzwiami jej mieszkania. Na zegarze była siedemnasta trzydzieści. Rzekomo jeszcze pracowała.

W sercu zrobiło mi się zimno. Czekałam, aż wejdą do siebie, po czym wróciłam na fotel, patrząc pustym wzrokiem w ścianę. Więc tak wygląda ta „papierologia”. Ja niańczę jej dziecko za darmo, a ona się bawi, chodzi po randkach, korzysta z życia. Poczułam się jak głupia staruszka, którą można wykorzystać bez wyrzutów sumienia.

Wieczorem, kiedy przyszła odebrać Krzysia, udawała zmęczoną.

– Ale dziś miałam urwanie głowy! – westchnęła, nawet nie patrząc mi w oczy. – Naprawdę nie wiem, jak bym dała radę bez pani. Złota kobieta z pani, pani Irenko.

Zacisnęłam zęby, uśmiechnęłam się sztucznie i podałam jej chłopca, który jeszcze przecierał zaspane oczy. Chciałam jej wtedy powiedzieć wszystko, wygarnąć, że nie jestem głupia, ale zabrakło mi odwagi. Może dlatego, że patrzył na mnie ten mały, niewinny chłopiec. On niczemu nie był winien.

Rachunek sumienia

Cały następny tydzień chodziłam spięta. Nie spałam dobrze, nie miałam apetytu. W kółko myślałam o tej scenie na klatce, o jej uśmiechach, kłamstwach i o tym, jak dałam się wciągnąć w coś, czego nigdy nie powinnam była zaczynać. Krzyś nadal przychodził codziennie. Przynosił ze sobą swoje zabawki, rozrzucał je po całym mieszkaniu, a potem obrażał się, kiedy prosiłam, żeby posprzątał. Już nie byłam dla niego nową ciocią – byłam służącą.

Pewnego popołudnia zadzwoniła do mnie koleżanka z młodości. Nie słyszałyśmy się od miesięcy. Powiedziałam jej wszystko, co mnie męczyło. Milczała długo, a potem powiedziała spokojnie:

– Irenko, ty się dałaś zrobić w balona. Ona cię wykorzystuje. Nie musisz nikomu nic udowadniać. Masz prawo odmówić.

Rozłączyłam się i siedziałam długo w ciszy. Czułam się podle, ale w głębi duszy wiedziałam, że miała rację. Pomoc to jedno, a dać się wykorzystywać – zupełnie co innego. Nie chodziło tylko o pieniądze. Chodziło o szacunek, o uczciwość, o to, że miałam nadzieję, że ktoś potraktuje mnie poważnie. Kiedy Agnieszka przyszła wieczorem, spojrzałam na nią spokojnie i powiedziałam:

– Od jutra już nie mogę zajmować się Krzysiem. To dla mnie za dużo. Mam swoje sprawy, zdrowie też już nie to.

Zrobiła wielkie oczy, próbowała coś mówić, prosić, tłumaczyć, ale przerwałam jej.

– Nie zmienię zdania. Przepraszam, ale muszę zadbać o siebie.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Po prostu zamknęłam drzwi.

To już nie dla mnie

Pierwsze dni po tej rozmowie były dziwne. Mieszkanie nagle stało się ciche, niemal za ciche. Nie było porozrzucanych zabawek, rozlanego soku na dywanie ani wieczornego „pani Irenko, a mogę jeszcze jedną bajkę?”. Przez chwilę brakowało mi tego harmidru. Przyzwyczaiłam się do obecności Krzysia, do jego dziecięcych opowieści o smokach i superbohaterach. Serce ściskało, kiedy wyobrażałam sobie, że może teraz siedzi sam, a jego matka znów gdzieś znika.

Potem przyszło poczucie ulgi. Spokój. Odetchnęłam głęboko pierwszy raz od dawna. Nie musiałam codziennie martwić się, czy zdążę do sklepu, czy starczy mi pieniędzy na mleko i płatki, które lubi Krzyś. Nie musiałam żyć w ciągłym zawieszeniu, czekając, aż ktoś łaskawie przypomni sobie o wynagrodzeniu. Agnieszka przestała się odzywać. Nie przyszła, nie zapytała, nie spróbowała porozmawiać. Czułam, że liczyła na moją naiwność, na to, że znów się ugnę. Tym razem nie zamierzałam. Byłam zmęczona byciem dobrą do bólu.

Czasem widzę ich na podwórku. Krzyś mi macha, czasem krzyczy „pani Irenko!”, a ja odwzajemniam uśmiech. Nie mam żalu do niego. On był tylko dzieckiem w całej tej układance. To dorośli powinni wiedzieć, gdzie kończy się pomoc, a zaczyna wyzysk. Mam swoje lata. I wiem już, że bycie miłym nie oznacza pozwalania, by ktoś po mnie chodził. Bo emerytura to nie powód, by z człowieka robić darmową opiekunkę.

Irena, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama