Reklama

Siedziałam na podłodze w kuchni, oparta plecami o szafkę. Przez otwarte drzwi do salonu widziałam, jak Tosia kręci się bez celu z miną męczennicy, a Kuba siedzi na kanapie i beznamiętnie przerzuca kanały. Pachniało pierogami, ale ja czułam tylko zmęczenie. W mojej głowie panował świąteczny bałagan: lista rzeczy, których nie zdążyłam, pretensje, których nie wypowiedziałam, i poczucie, że coś w nas wygasa.

Nie było prezentów. Nie z buntu ani przez jakąś ideologię — po prostu nie było z czego. Zrezygnowaliśmy z karpia, z makowca, z tych wszystkich świątecznych ozdóbek, które zbierały kurz. Trzy potrawy i pusty talerz. Ot, z przyzwyczajenia.

— Trzeba by nakryć do stołu — rzuciłam, nie licząc na reakcję.

— Pomóc ci, Ula? — zapytał Jacek, stając w progu. Znowu coś dłubał w piwnicy. Od dwóch dni częściej siedział tam niż ze mną.

— Poradzę sobie — odpowiedziałam zbyt szybko. Cisza, która zapadła, była znajoma. Między nami ostatnio wszystko było znajome. Nawet to, że nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia.

To miała być spokojna Wigilia. Tylko my, we czwórkę: bez gości, bez wielkich planów i bez tej całej „magii”. Tylko że jeszcze nie wiedziałam, że właśnie wtedy ona do nas przyszła. Tyle że inaczej, niż się spodziewałam.

Nie pasowała tu

Zgasiliśmy światło w kuchni. Stół był nakryty, a na nim trzy potrawy, biały obrus, porcelana po babci. Tosia założyła sukienkę z cekinami, tę od cioci Eli. Siedziała teraz jak aniołek, z rękami złożonymi na kolanach, i uparcie milczała. Kuba podniósł wzrok znad telefonu tylko po to, żeby westchnąć.

Możemy już? — zapytał znudzony.

Zamknęłam oczy. Policzyłam w myślach do pięciu. Może do dziesięciu.

— Zaraz. Tylko opłatek.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi — ciche, ale stanowcze. Jakby ktoś bał się przeszkodzić, ale jednak bardzo chciał. Spojrzeliśmy po sobie. Jacek pierwszy wstał i podszedł do drzwi. Otworzył je powoli.

— Ojej… dobry wieczór — usłyszałam jego zaskoczony głos.

W progu stała Pani Celina z najwyższego piętra. W jednej ręce trzymała metalową puszkę z aniołkiem, w drugiej laseczkę. Ubrana była w wełniany płaszcz, który wyglądał, jakby pamiętał czasy PRL-u. Uśmiechała się nieśmiało.

— Nie chciałam przeszkadzać… Przyniosłam tylko pierniki. Wesołych Świąt.

— Może wejdzie pani… – powiedział Jacek, zanim zdążyłam zaprotestować.

Nie pasowała tu — do naszej czwórki, do tej cichej, nieco zmęczonej kolacji. Spojrzałam na jej różowe policzki, pomalowane usta i drżące dłonie. No przecież nie wyrzucę staruszki z piernikami w Wigilię.

— Zapraszam — powiedziałam w końcu. — Proszę usiąść.

Tosia patrzyła z zachwytem. Kuba wyszeptał tylko pod nosem:

— Serio? Ona tu będzie siedzieć całą wigilię?

Zrobiło się cicho

Barszcz parował na talerzach, a dzieci przestały się kręcić. Cisza nie była niezręczna, inna niż zazwyczaj, bo spokojna. Pani Celina, siedząc na krześle obok Tosi, wyprostowana jak uczennica, nagle spojrzała w płomień świecy i odezwała się cicho:

— Wiecie… kiedyś spędziłam Wigilię sama. W szpitalu. Po operacji. Na korytarzu stała choinka, taka smutna, złożona z plastiku i kurzu. I nagle podszedł do mnie chłopak z oddziału. Przyniósł mandarynkę. Miał może piętnaście lat. Powiedział, że to na szczęście. Dla mnie. — Spojrzała na Tosię i Kubę, a potem przeniosła wzrok na mnie i Jacka. — Nigdy nie zapomniałam tamtej Wigilii. Ani tej mandarynki. Czasem jedno dobre słowo, jeden gest… potrafi odmienić cały wieczór.

— A co było dalej? — zapytała Tosia, przysuwając się bliżej.

— Dostałam list od jego mamy. Napisała, że zmarł kilka miesięcy później. Ale jego życzliwość została ze mną na całe życie.

Zrobiło się cicho. Kuba położył łyżkę na stole. Patrzył w talerz i nie mówił nic.

To była najlepsza opowieść, jaką słyszałam — powiedziała Tosia, gładząc dłoń Pani Celiny.

Ta uśmiechnęła się lekko i pogłaskała ją po włosach.

— Dziękuję, kochanie.

A ja, zamiast denerwować się, że barszcz ostygł, poczułam ciepło. Wreszcie prawdziwe.

Zrobiło się... domowo

Pani Celina została. Najpierw „tylko na barszczyk”, potem „na pierożka”, a gdy Jacek zaproponował herbatę z pomarańczą i goździkami, uśmiechnęła się:

— No jak się oprzeć takiej propozycji?

Kuba wyciągnął z szuflady karty. Tosia przyniosła swoje ręcznie robione ozdoby i zaczęła pokazywać je Pani Celinie, która nie tylko słuchała — ona się zachwycała. Każdą, nawet tą nierówno posklejaną. Zrobiło się… domowo. Inaczej.

— Czemu wcześniej pani do nas nie przyszła? –—zapytałam, gdy siedziałyśmy chwilę same w kuchni. — Mieszkamy tu od siedmiu lat.

Pani Celina wzruszyła ramionami.

— Wie pani… Człowiek się starzeje i coraz trudniej się gdzieś wprosić. Zwłaszcza jak się nie chce nikomu przeszkadzać.

Wiedziałam, o czym mówi. Ile razy ja sama udawałam, że wszystko gra, żeby nie zawracać nikomu głowy?

— W tym roku mija dziesięć lat, odkąd jestem sama — dodała. — A jeszcze dłużej nikt mnie nigdzie nie zaprosił na Wigilię.

W gardle mnie ścisnęło. Z salonu dobiegł śmiech Tosi.

— To była najlepsza opowieść świąteczna, jaką słyszałem — powiedział nagle Kuba, głośno, jakby chciał, żebyśmy to usłyszały. — Serio.

Spojrzałyśmy na siebie i obie się uśmiechnęłyśmy. A ja pomyślałam, że nawet jeśli nic więcej się dzisiaj nie wydarzy… to już wystarczy. To była najprawdziwsza Wigilia od lat.

Tak powstał nasz nowy zwyczaj

Kilka dni po Świętach zapakowałam dzieci i pojechaliśmy na ostatnie piętro. Pani Celina się nas nie spodziewała. Otworzyła drzwi w grubym, domowym swetrze i z wałkiem do ciasta w dłoni.

— Ojej… przyszliście z wizytą? — zapytała z uśmiechem.

— Chyba tak — odpowiedziałam. — Dzieci nie dawały mi spokoju. Tosia mówiła, że obiecała pani pokazać jej, jak się robi bombki z papieru. A Kuba chciał panią zapytać o tamtą mandarynkę.

— No to wchodźcie, kochani.

Jej mieszkanie było jak kapsuła czasu. Pełno książek, bibelotów, pamiątek z dawnych lat. Dzieci krążyły po nim z otwartymi ustami, jakby trafiły do muzeum pełnego tajemnic. Kuba przystanął przy starym adapterze i płytach.

— To wszystko jest… prawdziwe? — zapytał.

— Oj, chłopcze. To wszystko kiedyś było codziennością — roześmiała się Celina.

Usiedliśmy w kuchni. Dzieci wyciągnęły kredki i papier. Pani Celina pokazała Tosi, jak złożyć gwiazdę z kilku pasków. Ja parzyłam herbatę i rozglądałam się po tym ciepłym, trochę chaotycznym mieszkaniu. Wyszło na jaw, że mamy podobny gust do starych filmów, a i do książek, jak się okazało, też.

— Myślałem, że ona będzie nudna — szepnął Kuba, kiedy wracaliśmy do domu. — Ale ona jest jak… postać z książki.

Od tej pory wpadaliśmy do niej raz w tygodniu. Czasem z ciastem, czasem tylko na chwilę. Pani Celina znów zaczęła piec. A my… przestaliśmy się śpieszyć. Tak powstał nasz nowy zwyczaj.

Może właśnie o to chodziło

Minął miesiąc. Choinka w naszym salonie, choć już wyschła, nadal pachniała — albo może tylko tak mi się wydawało. Dzieci wciąż wspominały święta. Kuba, co zaskakujące, z własnej woli zaniósł do szkoły wypracowanie o tym wieczorze. Tosia zrobiła Pani Celinie laurkę z napisem „Dziękuję, że byłaś naszym gościem”. Sama zorientowałam się, że coś się zmieniło. Nie w świętach — w nas. W tej naszej czwórce, która nagle przestała być samotną wyspą.

Pamiętam, jak jeszcze w grudniu miałam wrażenie, że wszystko się w nas wypala. Że z Jackiem staliśmy się bardziej współlokatorami niż małżeństwem, że dzieci powoli zamykają się w swoich pokojach i światach. A potem przyszła Pani Celina, z puszką pierników i jedną opowieścią. I przypomniała nam, po co się w ogóle siada do tego stołu. Bo Wigilia to przecieżnie talerze i nie pierogi ani lista rzeczy, które mają „wyjść”. To ludzie, słowa, obecność.

Kiedy wróciłam z pracy pewnego dnia i zobaczyłam Jacka, który naprawiał jej starą lampę, a Tosię i Kubę czytających jej książki na dywanie, zrozumiałam, że coś odzyskaliśmy. Coś, co się między nami na nowo urodziło. I może właśnie o to chodziło.

Ula, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama