„Nasze małżeństwo wisiało na włosku. Wtedy wpadłam na pomysł, żeby zrobić dla męża skandynawski kalendarz adwentowy”
„Miałam ochotę wyrzucić za okno ten jego ulubiony kubek. ale zamiast tego poszłam do salonu, otworzyłam szafkę i wyjęłam z niej karton z pamiątkami ze Skandynawii. Nasza podróż poślubna. To były czasy. Jeszcze się wtedy do mnie uśmiechał. Może to mu coś przypomni”.

- Redakcja
Mam na imię Jagoda i jestem specjalistką od rozpętywania burz w szklance wody. Wcale nie jestem z tego dumna, ale co poradzę, skoro czasem szybciej mówię, niż myślę. Zwłaszcza kiedy jestem głodna, zirytowana albo jedno i drugie naraz. A że żyję z facetem, który chowa urazę jak sroka błyskotki, to czasem po zwykłej sprzeczce mamy nie tylko ciche dni, ale całe tygodnie.
Tym razem poszło o coś kompletnie błahego. Nawet już nie pamiętam, o co dokładnie. Chyba o to, że nie wyniósł śmieci. Do tego doszedł ręcznik rzucony na podłogę i to, że wcześniej znowu zapomniał, że mieliśmy iść do mojej mamy na obiad. Nieważne. Liczy się fakt, że zamiast normalnie się pokłócić i pogadać, on się obraził. Klasyka. Przestał się odzywać, chodził po domu jak duch i wzdychał, jakby mu ktoś zmarł.
I może by tak sobie chodził jeszcze tydzień albo dwa, gdyby nie ten kalendarz adwentowy. Bo ja – w przypływie czułości i sentymentalizmu, którego sama się po sobie nie spodziewałam – zrobiłam coś, czego kompletnie się po mnie nie spodziewał. I co, o dziwo, odczarowało jego naburmuszoną minę w jedno popołudnie.
Wpadłam na pewien pomysł
– Serio? Nie będziesz się do mnie odzywał, bo zapytałam, czy wreszcie wyniesiesz śmieci? – rzuciłam z kuchni, patrząc, jak Paweł siedzi zgarbiony przy stole i skrobie widelcem po talerzu.
Zero reakcji. Tylko to jego denerwujące, teatralne mlaskanie. Z premedytacją. Jakby chciał mi pokazać, że wcale mu nie zależy.
– Wiesz co, jak już przestaniesz być pięcioletnim chłopcem, to zapraszam do rozmowy jak dorosły facet – dodałam, po czym demonstracyjnie zatrzasnęłam zmywarkę.
Cisza. Paweł wstał, zabrał talerz, odstawił go do zlewu, nawet nie patrząc w moją stronę. Nawet nie skrzywił się na moje słowa. W tej chwili miałam ochotę wyrzucić za okno ten jego ulubiony kubek z niedźwiedziem polarnym. Ale zamiast tego poszłam do salonu, otworzyłam szafkę i wyjęłam z niej karton z napisem „Skandynawia 2016”. Nasza podróż poślubna. To były czasy. Jeszcze się wtedy do mnie uśmiechał, a nie tylko chrząkał na moje „cześć”.
Wróciłam do kuchni. Paweł zniknął, pewnie schował się w swoim „biurze”, czyli pokoju, w którym głównie przeglądał memy o kotach i udawał, że pracuje. Na stole zostawiłam kartkę: „Od jutra kalendarz adwentowy. Sprawdź okienko nr 1. Może coś ci przypomni”.
Zaniosłam karton do naszej sypialni i zaczęłam wypełniać kieszonki kalendarza. W każdej z nich miało się znaleźć coś małego – bilecik, zdjęcie, wspomnienie. I coś słodkiego, oczywiście. Wiedziałam, że pierwszego dnia znajdzie… bilety na prom. Te z naszej przeprawy przez fiord, kiedy prawie wyrzuciło nas za burtę. I jego głupi uśmiech, kiedy udawał, że ma chorobę morską.
– Zobaczymy, czy masz serce z lodu – mruknęłam sama do siebie.
Chciałam, żeby się otworzył
Rano wstał pierwszy. Udawałam, że śpię, ale kątem oka widziałam, jak chodzi po mieszkaniu w samych skarpetach, z tą swoją zbolałą miną. Jakby to jego ktoś zranił. Jakby to jemu kazano siedzieć godzinę przy stole u mojej mamy i słuchać jej wiecznych narzekań. Weszłam do kuchni, kiedy właśnie stał z otwartym kalendarzem w ręce.
– Co to ma być? – zapytał bez wyrazu.
– A na co ci to wygląda? Kalendarz adwentowy. Taki z sercem, nie z czekoladkami. No, chyba że wolisz te z dyskontu.
– Skąd masz te bilety?
– Ze skrzynki z napisem „przeszłość, którą warto pamiętać”. – Uśmiechnęłam się złośliwie.
– Myślałem, że je zgubiłem…
– Nie. Po prostu już o tym zapomniałeś.
Spojrzał na mnie, jakby coś chciał powiedzieć, ale tylko pokiwał głową. Usiadł przy stole i zaczął obracać w palcach bilet jak relikwię. Czekałam. Przez chwilę byłam pewna, że powie coś w stylu „to było dobre lato”, ale nie. Znowu cisza.
– Paweł, słuchaj… ja nie zrobiłam tego, żebyś się wzruszał jak w świątecznej reklamie. Po prostu chciałam przypomnieć ci, że kiedyś to my byliśmy ważni. Nie tylko twoje obrażone ego i mój jad w poniedziałkowy poranek.
– Myślisz, że mnie to nie rusza?
– Nie wiem, bo ze mną nie rozmawiasz. A ja nie będę wiecznie się domyślać, co się dzieje w twojej głowie.
Wstał, zostawił bilet na stole i wyszedł. Ale zauważyłam – drzwi do jego „biura” tym razem zostały otwarte.
Obudziłam w nim wspomnienia
Kolejnego dnia zniknął gdzieś rano. Na stole zostawił tylko pusty kubek po kawie i… karteczkę. Jedno zdanie, jego krzywym pismem:: „Zajrzałem do okienka nr 2. Tamta ryba to jednak był halibut, nie dorsz.”
Uśmiechnęłam się. Do drugiego okienka wsunęłam mu zdjęcie z naszej wyprawy na Lofoty – jak trzyma w rękach ogromną rybę i wygląda, jakby złapał rekina. Wtedy kłóciliśmy się przez pół dnia, co to właściwie za gatunek. On upierał się, że dorsz. Ja, że halibut. Oczywiście miałam rację. A teraz – po latach – przyznał mi ją na karteczce.
Wieczorem sam pierwszy zaczął rozmowę, co było równie niespodziewane, jakby przyniósł bukiet tulipanów w grudniu.
– Wiesz, że wtedy naprawdę myślałem, że się utopimy? Na tym promie?
– A ja myślałam, że już nigdy więcej nie wsiądę na statek. Ale było warto.
– Bo byliśmy razem – powiedział cicho i zdjął z kalendarza sznurek z numerem trzy. – Co tam dziś przygotowałaś?
– Sprawdź.
Z kieszonki wyjął zasuszoną, śmiesznie zgniecioną gałązkę borówki i maleńką kartkę z napisem: „Zgubiłeś się i udawałeś, że wcale nie panikujesz. A potem mnie nosiłeś na barana przez mokradła. Byłeś moim bohaterem z GPS-em”. Roześmiał się szczerze, pierwszy raz od tygodni. Taki śmiech, co roznosi się po całym damu.
– Jagoda… ty to wszystko trzymałaś?
– Owszem. I nie tylko to. Czekaj do dwudziestki czwórki.
– Już się boję – mruknął i spojrzał na mnie z tym swoim spojrzeniem, które kiedyś sprawiało, że miękły mi kolana.
Znów się do siebie zbliżyliśmy
Dzień czwarty. Rano było cicho, aż za cicho. Paweł wyszedł z domu, zanim jeszcze wstałam. Na stole nie było karteczki, kubka, nawet jego telefon został – czyli musiał się naprawdę spieszyć. Albo chciał coś udowodnić.
Zajrzałam do szufladki numer cztery. Pusta, no tak. Pamiętałam, że dzisiaj miał znaleźć próbkę perfum, którego używałam codziennie przez całą naszą podróż. I karteczkę z napisem: „Tego zapachu szukałeś później na trzech lotniskach, bo mówiłeś, że pachnie jak dom”. Zawahałam się, a potem wsunęłam zawartość kieszonki do jego kurtki. Wiedziałam, że będzie grzebał w kieszeniach jak zwykle, szukając kluczy. Może znajdzie, może nie. Ale próbowałam. Znowu.
Wieczorem wrócił wcześniej niż zwykle. Przyniósł ze sobą zapiekankę z tej knajpy, z której kiedyś przez przypadek zamówiliśmy jednocześnie to samo, choć nigdy wcześniej jej nie próbowaliśmy.
– Tylko nie mów, że celowo to wybrałeś – rzuciłam, unosząc brew.
– A co, jeśli powiem, że przez cały dzień szukałem tej zapiekanki?
– To uznam, że masz omamy.
– Albo coś jeszcze.
– Co?
– Tęsknotę.
Spojrzał na mnie z tym swoim nieporadnym uśmiechem, jakby nie wiedział, czy właśnie się ośmiesza, czy wręcz przeciwnie. Wzięłam zapiekankę, usiadłam i poklepałam miejsce obok siebie.
– No, siadaj. Zobaczymy, czy nadal uważasz, że moje wybory jedzeniowe to „dziwne rzeczy z pietruszką”.
Usiadł blisko, prawie jak kiedyś. W milczeniu jedliśmy, czując ten sam smak – może i zapiekanki, ale przede wszystkim: ulgi.
– A jutro co będzie w okienku?
– Tego nie mogę zdradzić. Ale powiem ci tyle… warto będzie wstać.
Kolejne okienko go zaskoczyło
– Jagoda, gdzie jest piątka? – zawołał z salonu, zanim jeszcze zdążyłam włożyć kapcie.
– A sprawdź na górze choinki. Przykleiłam, żeby nie było za łatwo – odkrzyknęłam, przecierając zaspane oczy.
Słyszałam, jak coś przesuwa, jak szeleszczą gałązki. Potem cisza. Po chwili – jego głos, cichszy, niż się spodziewałam:
– Ty jesteś okropna.
– Dziękuję, miło, że doceniasz.
– Nie. W sensie… wzruszyłem się. Tylko się tego po sobie nie spodziewałem.
Wstałam i poszłam do niego. Stał z otwartą kopertą, w środku kartka z naszej pierwszej wspólnej mapy – tej, którą narysowaliśmy na serwetce w kawiarni w Bergen. I karteczka: „Tutaj zaczęliśmy marzyć.”
– Trzymałaś to?
– Trzymałam wszystko, co miało sens. Ty może tego nie robisz, ale ja lubię spoglądać wstecz. Patrzeć, gdzie byłam, z kim, dlaczego.
– I co, dokąd dotarliśmy? – zapytał, unosząc wzrok znad mapki.
– Do kuchni, gdzie nie odzywałeś się przez cztery dni, bo źle postawiłam kubek.
Parsknął śmiechem.
– Serio, za to się obraziłem?
– Nie. Ale to była ostatnia kropla goryczy. Bo tak naprawdę to się zbierało. Małe rzeczy, dużo ciszy, brak śmiechu. I ja też trochę przesadziłam.
– Ale miałaś rację. A ja... nie.
Stanęliśmy tam w salonie, w ciszy, jakbyśmy pierwszy raz od dawna się zobaczyli naprawdę.
– Wiesz co? – zaczął. – Chyba chcę jeszcze raz zacząć marzyć. Może nie o fiordach, ale... o nas.
– To zacznij od rozpakowania szóstki. Tam jest pierwszy krok.
– A co tam jest?
– Klucz do schowka w piwnicy. Ale nie powiem więcej.
– Tajemnicza kobieta. Znowu mnie wkręcasz?
– Odrobinę.
Uśmiechnął się. I tym razem – naprawdę się uśmiechnął.
Kiedyś się kochaliśmy
W schowku w piwnicy czekała na niego ostatnia niespodzianka, przynajmniej na ten tydzień. Wielkie pudełko, owinięte papierem w renifery, a na nim przyklejona kartka: „Znalazłeś klucz. Teraz otwórz wspomnienia”. W środku był termos, ten z naszej podróży, co zawsze przeciekał, ale nie mieliśmy serca go wyrzucić. Dwa kubki, świece, słoik z pierniczkami i... mój stary szalik, którym owijał mnie na promie, choć sam wtedy drżał jak galareta.
Paweł usiadł obok mnie na podłodze piwnicy, popatrzył na zawartość pudełka i powiedział tylko:
– Czuję się jak idiota, że to ty musiałaś zrobić ten pierwszy krok.
– Nie musiałam, chciałam. Ktoś musiał. A ja... tęskniłam za tobą. I za nami.
– Wiesz, co mnie rozbroiło najbardziej?
– Powiedz.
– Ta próbka perfum. Jak ją wyjąłem z kieszeni, to... zapachniało mi tobą. Od razu wiedziałem, że wszystko zepsułem.
Pokręciłam głową z uśmiechem.
– Jeszcze mamy trochę czasu, żeby tego nie zepsuć do końca.
– Trochę? Mamy cały grudzień. I resztę życia, jeśli chcesz.
Zamilkłam na chwilę, słuchając jak termos cicho paruje.
– Chcę.
Wróciliśmy do kuchni z pudełkiem wspomnień. I z nowym początkiem. Nie wiem, co będzie za tydzień, za miesiąc. Może znowu się pokłócimy o głupstwa. Ale może już nie będziemy w tym tonąć. Bo czasem, żeby odnaleźć siebie, trzeba spojrzeć wstecz. A potem otworzyć okienko z numerem sześć i przypomnieć sobie, że kiedyś się kochaliśmy. I może wciąż jeszcze potrafimy.
Jagoda, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dla rodziny byłam tylko tanią opiekunką na pełen etat. Wyjechałam na Mazury, bo opieka nad wnukami mnie zrujnowała”
- „Na mikołajki mąż miał gest. Kochanka musiała być grzeczna, bo dostanie od niego luksusowe perfumy i biżuterię za 500 zł”
- „Pożyczyłam zięciowi 50 tys., bo ufałam mu jak własnemu dziecku. W jednej chwili straciłam godność i oszczędności życia”

