„Nasze luksusowe wesele w Polsce kosztowało tyle, co tydzień na Malediwach. Umoczyliśmy nie tylko kasę, ale i marzenia”
„Wesele miało pachnieć różami i kosztować majątek. I kosztowało. W wizji, którą snułam miesiącami, słońce odbijało się w tafli wody, goście w jasnych strojach przechadzali się leniwie, a ja, lekko zdenerwowana, ale promienna, przyjmowałam gratulacje. Ale potem wszystko poszło nie tak”.

- Redakcja
Od roku żyłam tym dniem. Wszystko miało być dopięte na ostatni guzik: ogród z widokiem na jezioro, elegancki namiot, białe krzesła, szampan chłodzony w srebrnych wiaderkach. Miało pachnieć różami i kosztować majątek – i kosztowało. W wizji, którą snułam miesiącami, słońce odbijało się w tafli wody, goście w jasnych strojach popijali prosecco, a ja, lekko zdenerwowana, ale promienna, przyjmowałam gratulacje.
A potem przyszedł ten dzień. Zamiast słońca – ołowiane chmury. Zamiast zapachu róż – zapach mokrej ziemi. Od świtu lało jak z cebra, a każda godzina przynosiła kolejne „niespodzianki”. Namiot, który w katalogu wyglądał jak z bajki, okazał się bardziej dziurawym baldachimem niż ochroną przed deszczem. W głowie słyszałam tylko jedno pytanie, czy da się uratować wesele, które tonie – dosłownie?
Krew odpłynęła mi z twarzy
– Roksana, spokojnie, to tylko deszcz – mówiła mama, stojąc w progu mojego pokoju, jakby jej własny głos miał moc wstrzymywania opadów.
– „Tylko deszcz”? – odwróciłam się w stronę okna i wskazałam na taflę wody, która zamiast jeziora zaczynała obejmować też nasz trawnik. – Widzisz to? Tam zaraz zaczną pływać kaczki!
Makijażystka nerwowo spoglądała na zegarek. Fryzjerka udawała, że nie słyszy, kiedy syczałam pod nosem o tym, jak mój „wyjątkowy dzień” zamienia się w topielisko.
– Kochanie, przecież mamy namiot – próbowała ratować sytuację mama.
– Namiot, który przecieka jak durszlak! – wybuchłam. – Wiesz, że wczoraj wieczorem ekipa nawet nie zdążyła go dobrze zamocować? A teraz woda leje się po ścianach, krzesła mokre, dywan przemoczony…
Telefon zadzwonił. To była Asia, moja świadkowa.
– Roksi… tort się przewrócił.
Na moment zamarłam.
– Co znaczy „przewrócił”?
– No… tak jakby… runął z tego stolika. Trochę się rozwalił.
– Trochę?! – poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. – To było czteropiętrowe dzieło sztuki za trzy tysiące złotych!
Mama złapała mnie za rękę.
– Nie płacz, proszę. Goście i tak będą się dobrze bawić.
Spojrzałam na nią z ironią.
– Oczywiście. Przecież wszyscy marzą o tym, żeby w szpilkach tańczyć w kałużach po kostki.
I wtedy dotarło do mnie, że ten dzień już niczym nie będzie przypominał mojej wizji. Pytanie tylko, jak bardzo mam ochotę patrzeć na to, jak stacza się w błoto. I to dosłownie.
Coś we mnie pękło
Pierwsi goście zaczęli zjeżdżać około czternastej. Z parasolami, w pelerynach, z minami, które mówiły: „Poświęcilismy się, ale lepiej, żeby było warto”.
– Roksana! – ciotka Jadzia rzuciła się do mnie z uściskiem, ociekając wodą. – Jak pięknie wyglądasz! I ten ogród… taki… naturalny.
„Naturalny” – czyli rozdeptany, błotnisty i z kałużami wielkości basenu dla dzieci. Weszliśmy do namiotu. Ktoś już podłożył wiadra pod największe przecieki, ale i tak woda kapała na podłogę, tworząc śliskie plamy. Kelnerzy krążyli, próbując udawać, że to wszystko część planu, ale kiedy jeden z nich poślizgnął się z tacą pełną kieliszków szampana, wybuchł nerwowy śmiech.
– Roksi, patrz na to z dystansem – szeptała Asia, starając się poprawić mi welon. – To się potem będzie fajnie opowiadało.
– Tak, bo każdy marzy, żeby jego wesele było materiałem na skecz kabaretowy – odburknęłam.
Nagle z głośników rozległ się trzask. DJ spojrzał przerażony.
– Przepraszam, mamy małe problemy z instalacją. Wilgoć… – tłumaczył.
„Małe problemy” polegały na tym, że muzyka przestała grać, a w zamian usłyszeliśmy tylko buczenie. Goście zaczęli gadać między sobą, a niektórzy – już lekko przemoczeni – ruszyli w stronę bufetu. Tam z kolei kelnerka informowała, że część przekąsek trzeba było wyrzucić, bo deszcz wdarł się do kuchni. A ja? Stałam pośrodku tego wszystkiego, w białej sukni, czując jak materiał od dołu zaczyna przemakać.
– Roksi! – krzyknął ktoś z drugiego końca namiotu. – Chodź, zobacz, dzieci tańczą w kałuży!
Podeszłam. Faktycznie, dwójka maluchów skakała po wodzie, pryskając na wszystko dookoła. Goście zaczęli dołączać – w garniturach, sukienkach – i po chwili miałam na własnym weselu spontaniczną wersję „bitwy wodnej”. Patrzyłam na to i nagle poczułam, że coś we mnie pękło. Nie wiedziałam jeszcze, czy to śmiech, czy płacz.
Było tragicznie
Zanim zdążyłam się zdecydować, czy mam śmiać się, czy płakać, ktoś ochlapał mnie od stóp do głów.
– O rany, przepraszam! – krzyknął kuzyn Kacper, ale uśmiech od ucha do ucha zdradzał, że wcale mu nie jest przykro.
Woda wsiąkła w suknię, a welon przykleił się do ramienia. Spojrzałam w stronę stołu z jedzeniem – teraz już wiedziałam, że nic mnie nie uratuje. W połowie pusty, bo to, co przetrwało deszcz, goście zjedli w tempie ekspresowym. Ciasta wyglądały jakby ktoś po nich przeszedł walcem, a w misce z sałatką pływał… listek z drzewa.
– Roksi, może chociaż napijemy się czegoś mocniejszego? – zaproponował mój świeżo poślubiony mąż, próbując ratować atmosferę. – Wódka podobno rozgrzewa.
– To wlej ją do kaloszy – mruknęłam. – Będzie podwójne zastosowanie.
Wtedy podszedł do nas fotograf. Zmoknięty, z obiektywem owiniętym foliowym workiem, wyglądał jak partyzant.
– Zrobimy kilka zdjęć w deszczu – powiedział z entuzjazmem. – Będzie klimatycznie.
– Chyba tragicznie – poprawiłam go, ale zanim zdążyłam zaprotestować, już staliśmy nad brzegiem jeziora, a wiatr smagał mi twarz i targał fryzurę, której ułożenie kosztowało mnie pół pensji.
– Świetnie! – fotograf prawie krzyczał, żeby przekrzyczeć wichurę. – Teraz proszę się pocałować!
Pocałowaliśmy się… i w tym momencie fala z jeziora chlusnęła prosto na dół mojej sukni. Poczułam, jak zimna woda spływa mi po nogach.
– Idealnie! – zachwycał się fotograf, robiąc kolejne zdjęcia.
Wróciliśmy do namiotu cali mokrzy. Goście w tym czasie tańczyli już na rozmokłej trawie. Muzyka wróciła, bo DJ podłączył sprzęt do agregatu, ale w tle słychać było jednostajny dźwięk pomp, które próbowały odprowadzić wodę spod podłogi namiotu. Spojrzałam na męża.
– Wiesz co, może ja się po prostu przebiorę w dres i klapki. Będzie wygodniej.
Czułam, że coś się zmieniło
W garderobie dla obsługi zdjęłam suknię z ulgą, jakby ważyła tonę. Wciągnęłam dres i sportowe buty, które miałam „na wszelki wypadek” – choć w moich planach ten „wypadek” oznaczał najwyżej obtarcie stóp po północy, a nie potop biblijnych rozmiarów.
– Roksana, ty się naprawdę przebrałaś?! – pisnęła Asia, wpadając za mną do pokoju. – Przecież to twój ślub!
– Wiem – odparłam, poprawiając kaptur bluzy. – I dlatego chcę przetrwać go sucha.
Kiedy wróciłam do namiotu, reakcje były różne. Ciotki patrzyły na mnie, jakbym co najmniej ogłosiła rozwód przed oczepinami, ale młodsi goście… zaczęli bić brawo.
– Wreszcie ktoś podszedł do tego z głową! – śmiał się Kacper, ten sam, który wcześniej mnie ochlapał. – Chodź, zatańczymy w błocie!
I tak oto, w dresie i z mokrymi włosami, stałam się nieformalną liderką tej absurdalnej imprezy. Ktoś przyniósł gumowe kalosze – podzieliliśmy się nimi, bo par było mniej niż chętnych. Kelnerzy zaczęli nalewać wódkę do plastikowych kubków, a DJ – może z desperacji, a może z poczucia humoru – puścił „Przez twe oczy zielone”. Wszyscy, młodzi i starzy, ruszyli na parkiet, który teraz był po prostu błotnistą plamą pod przeciekającym dachem. Ludzie śmiali się, wygłupiali, a ja, ku własnemu zaskoczeniu, też. Przy stole podszedł do mnie wujek Staszek, podnosząc kubek.
– Wiesz co, Roksana? Takiego wesela to ja jeszcze nie widziałem. Choć może to i lepiej.
Uśmiechnęłam się krzywo.
– Pocieszne, że największy komplement w moim życiu brzmi jak żart.
A jednak czułam, że coś się zmieniło – już nie walczyłam z tym dniem. Po prostu płynęłam z prądem… dosłownie i w przenośni.
Sama zaczęła się śmiać
Wieczorem deszcz przybrał na sile. Wiadra pod przeciekami trzeba było opróżniać co kilkanaście minut. Pompka, która miała odciągać wodę spod namiotu, przestała działać – ktoś stwierdził, że „chyba się utopiła”. Goście, już mocno rozgrzani alkoholem, uznali, że to idealny moment na… wyścigi w workach po ziemniakach. Na środku namiotu, między stołami, rozciągnięto trasę. Nie przeszkadzało im, że woda chlupała im pod nogami przy każdym kroku.
– Roksana, twoja kolej! – krzyknął Kacper, podając mi mokry worek.
– Chyba żartujesz – uniosłam brew.
– No chodź! Przecież i tak już się przebrałaś.
Wskoczyłam do worka. W połowie trasy potknęłam się i wylądowałam prosto w kałuży. Śmiech, który wybuchł dookoła, był tak szczery, że sama zaczęłam się śmiać. Chociaż woda była lodowata, a ja miałam błoto na policzku, nagle przestało mnie to obchodzić.
Mój mąż podszedł, wyciągając rękę.
– Wiesz, że to będzie weselna legenda? – zapytał.
– Wiem. I nikt nie uwierzy, że zapłaciliśmy za to tyle, co za tygodniowe wakacje na Malediwach – odparłam.
Pod koniec imprezy namiot wyglądał jak pobojowisko. Tort przypominał ruinę po trzęsieniu ziemi, podłoga była nie do odratowania, a bukiety kwiatów – przemoknięte i smutno zwisające z wazonów.
Ale goście… byli zadowoleni. Wszyscy mówili, że dawno się tak nie wybawili. Że było „niepowtarzalnie” i „szczerze”.
A ja, siedząc na krześle w dresie, z kubkiem gorącej herbaty w dłoni, myślałam tylko o jednym, że mój wymarzony, idealny ślub zamienił się w totalną katastrofę. I choć bawiłam się lepiej, niż się spodziewałam, w głębi duszy czułam, że nigdy tego losowi nie wybaczę.
Byłam rozczarowana
Kiedy ostatni goście wyszli, a obsługa zaczęła sprzątać namiot, wyszłam na zewnątrz. Deszcz wreszcie ustał – jakby pogoda czekała tylko na to, żeby zepsuć mi cały dzień. Ogród wyglądał jak po powodzi. Błoto, połamane gałęzie, rozmokłe dekoracje, które wczoraj jeszcze wyglądały jak z bajki. Mój mąż podszedł i objął mnie z tyłu.
– Roksi… było dobrze, prawda?
Milczałam chwilę, wpatrując się w ciemną taflę jeziora.
– Było na pewno inaczej.
On uśmiechnął się, jakby uznał to za komplement. Ja jednak wiedziałam swoje. W środku wciąż bolało mnie, że coś, co miało być perfekcyjne, zamieniło się w chaotyczną farsę. Że zamiast pięknych zdjęć na tle zachodzącego słońca, mam fotografie w błocie i w dresie. Może kiedyś będę się z tego śmiała. Może za kilka lat opowiem o tym z przymrużeniem oka. Ale dziś… dziś czułam tylko rozczarowanie. Wróciłam do namiotu po torebkę. Na stole, wśród porozrzucanych serwetek i pustych kieliszków, leżał pojedynczy kwiat z mojego bukietu. Podniosłam go i schowałam do torebki. Nie po to, by pamiętać ten dzień, ale by mieć dowód, że to naprawdę się wydarzyło.
Roksana, 28 lat
Czytaj także:
- „W wakacje nad morzem on zasiał we mnie nasionko. Szukałam go po całej Polsce, a spotkałam w domu mojej przyjaciółki”
- „Zaplanowałam wesele w najdrobniejszych szczegółach. Przez ekscesy szwagra stało się festiwalem żenady i złego smaku”
- „Jeden gorący weekend w Sopocie sprawił, że w biurze spaliłam buraka. Z ciepłą posadką w pracy mogę się już pożegnać”

