Reklama

Kiedy patrzę na moje przyjaciółki, często zastanawiam się, co się z nami stało. Jeszcze kilka lat temu śmiałyśmy się do łez przy winie, tańczyłyśmy do rana i miałyśmy plany, które wykraczały poza zmywarkę i listę zakupów. Dziś większość z nich znika w dresach, żyjąc od obiadu do kolacji swoich dzieci. Stały się wzorowymi matkami i żonami, ale gdzie podziały się tamte dziewczyny, które znałam? Nie chodzi o ocenianie, tylko o smutek, że gdzieś po drodze zgubiły siebie. A ja… ja wciąż pamiętam, kim byłyśmy. I bardzo mi ich żal.

Co to za życie?

Pamiętam dokładnie tamte wieczory. Siedziałyśmy na tarasie u Weroniki, z winem w kieliszkach i planami, które zdawały się nie mieć końca. Każda z nas miała w sobie ogień. Weronika mówiła, że otworzy kiedyś własną kawiarnię, Zuzka planowała podróż do Ameryki Południowej, a ja chciałam rzucić etat i pisać. Miałyśmy po dwadzieścia parę lat i wrażenie, że wszystko jest możliwe.
Śmiałyśmy się z kobiet, które zatracały się w dzieciach i porządkach. Obiecywałyśmy sobie, że nigdy się takie nie staniemy. Nawet jeśli zostaniemy matkami, nie oddamy siebie całkiem. Wtedy wydawało się to takie proste. Wystarczyło „chcieć inaczej”.

Któregoś wieczoru Weronika rzuciła:

— Dziewczyny, serio, ja nie zamierzam gotować codziennie zup. Co to za życie?

Roześmiałyśmy się wszystkie, nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo te słowa nie będą kiedyś do niej pasować.

Czas mijał. Zaczęły pojawiać się pierwsze dzieci, przeprowadzki, remonty. Spotkania stawały się rzadsze, ale ciągle jeszcze się zdarzały. Aż w końcu przestałyśmy się widywać spontanicznie. Trzeba było „umówić się z wyprzedzeniem” albo „zobaczyć po komunii Mai”. Z początku myślałam, że to przejściowe, że wrócą, że jeszcze coś razem zrobimy. Czasami przeglądam stare zdjęcia. Uśmiechnięte twarze, rozwiane włosy, sukienki, których dziś już żadna z nich by nie założyła. I pytam siebie: co się stało z tymi kobietami?

Wzruszyłam ramionami

Niedawno odwiedziłam Weronikę. Zadzwoniłam do niej w piątek, trochę spontanicznie, tak jak dawniej. Odebrała z zadyszką.

— Ojej, wiesz, teraz nie mogę gadać, Mikołaj właśnie się zrzygał na dywan, ale możemy się zobaczyć w niedzielę po siedemnastej?

Zgodziłam się, choć już czułam, że to nie będzie to samo. W niedzielę zastałam ją w rozciągniętym swetrze i z rozczochraną kitką. Dom pachniał obiadem, a telewizor grał w tle. Na stole leżały kredki i zużyte chusteczki.

— Cześć! — Uśmiechnęła się ciepło, choć pod oczami miała cienie, których wcześniej u niej nie widziałam. — Sorry za bałagan, nie ogarniam się ostatnio.

Próbowałam ją rozruszać. Zapytałam o kawiarnię, o plany, o to, co u niej. Wzruszyła ramionami.

— A gdzie ja teraz mam otwierać kawiarnię, jak ja nawet nie wiem, kiedy ostatni raz spałam dłużej niż cztery godziny?

Zuzkę spotkałam przypadkiem w galerii handlowej. Pchała wózek, a na ręce niosła drugie dziecko.

— O rany, ty jeszcze chodzisz w butach na obcasie? — zaśmiała się, ale jakoś gorzko.

Wzruszyłam ramionami.

— Lubię. To tak wiesz, dla siebie — odparłam.

— Dla siebie… — powtórzyła, jakby próbowała przypomnieć sobie, co to znaczy.

Nie chodziło o to, że miały dzieci. Zwyczajnie po drodze wszystko inne przestało mieć znaczenie — jakby życie mogło się zmieścić tylko między zupą a bajką na dobranoc. I jakby one naprawdę w to uwierzyły.

One już nie chcą wrócić

Namówiłam je kiedyś na wieczorne wyjście: bez dzieci, bez mężów, tylko my. Zarezerwowałam stolik w knajpie, w której kiedyś czułyśmy się jak królowe świata.

— Serio? Mam zostawić dzieci same z Adamem? — zapytała Weronika z niepokojem. — On nawet nie wie, gdzie są ich piżamy!

— Nie przesadzaj — rzuciłam. — Jesteś ich matką, a nie niewolnicą.

Zuzka też się wahała. Mówiła, że nie ma co na siebie włożyć, że przytyła, że się nie czuje. W końcu dała się namówić. Wyszłyśmy. I przez chwilę znów było jak kiedyś. Na początku siedziałyśmy sztywno, każda z telefonem obok talerza. Po kilku łykach wina coś puściło. Zaczęłyśmy się śmiać. Opowiadać historie. Żartować. Zuzka przypomniała anegdotę z naszej wycieczki do Amsterdamu, a Weronika śmiała się tak głośno, że kelner aż się uśmiechnął.

Tego mi brakowało — powiedziała cicho. — Bycia sobą.

Ale potem przyszedł SMS. Jeden, drugi, trzeci. „Kiedy wracasz?”, „Nie mogę ich uspokoić”, „Gdzie jest mleko?”. Ich twarze zgasły. Weronika zaczęła pakować torebkę.

— Sorry, muszę lecieć, młody płacze.

Zuzka wstała bez słowa. Patrzyłam, jak wychodzą, zostawiając niedopity alkohol i ciepłe talerze. Wyszłam chwilę później. Na ulicy dogoniłam je i zapytałam, czy chociaż przez chwilę było warto.

— Tak… — odpowiedziała Zuzka z westchnieniem. — Ale teraz będzie tylko trudniej.

I wtedy poczułam, że one już nie chcą wrócić. Że się z tym pogodziły. A ja nie potrafię tego zrozumieć.

Może miała rację

Od tamtego wyjścia minęły dwa miesiące. Spotkałyśmy się raz, na placu zabaw. Dzieci Weroniki biegały z lizakami, Zuzka podawała mokre chusteczki i poprawiała czapki. Ja usiadłam z kawą na ławce i patrzyłam na nie z dystansu, którego wcześniej nie było.

— Ty to masz dobrze — powiedziała Weronika. — Wracasz do pustego mieszkania, nikt na ciebie nie krzyczy, nikt nie robi ci awantury o nieumyte kubki.

Uśmiechnęłam się, choć jej słowa nie brzmiały jak komplement.

— Może i tak. Ale czasem chciałabym, żeby ktoś tam jednak czekał.

Zuzka spojrzała na mnie uważnie.

— Myślisz, że zamieniłybyśmy to wszystko na samotność?

Nie o to mi chodzi — odpowiedziałam. — Tylko… jakbyście przestały być sobą.

Weronika spojrzała na mnie z lekką irytacją.

— Może po prostu teraz jesteśmy inne. Może nam to wystarcza.

— Serio? Nie tęsknisz za sobą sprzed dziesięciu lat?

— Tęsknię — przyznała. — Ale tamta ja nie miała pojęcia, co znaczy kochać dziecko. Nie miała pojęcia, co to znaczy dać komuś wszystko.

Milczałam. Może miała rację. Może to ja czegoś nie rozumiem. Może moje spojrzenie było pełne wyobrażeń, które już dawno nie miały racji bytu. A mimo to, patrząc na nie, miałam wrażenie, że coś zostało gdzieś głęboko schowane. Nie stracone — po prostu zepchnięte na później. Pytanie tylko, czy to „później” kiedyś nadejdzie.

Patrzyłam na nią

Kilka dni temu Zuzka przyszła do mnie sama. Bez dzieci, bez męża, z torbą ciastek i butelką wina. Usiadła przy kuchennym stole i spojrzała na mnie jak kiedyś: bez pośpiechu, bez telefonu w dłoni.

Muszę z kimś pogadać — powiedziała.

Nalewałam wino, kiedy zaczęła mówić. O tym, jak czasem siada na podłodze w łazience, kiedy dzieci śpią, i płacze bez powodu. O tym, że ma wrażenie, jakby jej życie gdzieś uciekło, a ona została z reklamówką rzeczy do prania i wiecznym przekonaniem, że nie ogarnia.

— Kocham swoje dzieci — mówiła cicho. — Ale nie wiem, czy jeszcze kocham siebie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Usiadłam naprzeciw niej i słuchałam. Było coś oczyszczającego w tej rozmowie. Jakby po raz pierwszy od dawna któraś z nas naprawdę się otworzyła.

— Zawsze myślałam, że jak będę miała rodzinę, to będę spełniona — dodała. — A teraz się boję, że całe życie będę już tylko zmęczona.

Zapytałam, czy próbowała z kimś o tym rozmawiać.

— Z kim? Z mężem? — prychnęła. — On nie rozumie. Myśli, że jak czasem zrobi zakupy, to już jestem szczęśliwa.

Zamilkłyśmy. Patrzyłam na nią i miałam ochotę ją przytulić. Bo mimo wszystko była tą samą Zuzką, która kiedyś tańczyła boso po betonie. Tylko bardziej cichą, bardziej przygaszona.

— Dziękuję, że nie mówisz mi, że przesadzam — szepnęła.

Wtedy zrozumiałam, że one wcale nie chcą być oceniane. Chcą tylko, żeby ktoś je zobaczył. I zapytał: „Hej, jesteś tam jeszcze?”.

Nie osądzam ich

Nie wiem, kiedy dokładnie poczułam się bardziej samotna — czy wtedy, gdy wracałam do pustego mieszkania, czy wtedy, gdy patrzyłam, jak moje przyjaciółki znikają za drzwiami swoich domów, wtapiając się w schematy, których tak kiedyś unikałyśmy. Może to był inny rodzaj samotności. Taki, w którym siedzisz wśród ludzi, a i tak czujesz, że jesteś jedyną osobą, która coś pamięta.
Czasem myślę, że może to ja utknęłam. Może trzymam się kurczowo wersji siebie sprzed lat, bo boję się, że nic lepszego już nie będzie. A one… one idą dalej. Może nie zawsze z podniesioną głową, może w papilotach i z nieprzespaną nocą za sobą, ale idą. A ja wciąż stoję na poboczu z pytaniem: „Czy naprawdę tak to miało wyglądać?”.

Nie osądzam ich. Nie mam do tego prawa. Wiem, że każda z nich zrobiła coś, czego ja nigdy nie doświadczyłam — oddała siebie drugiemu człowiekowi bez reszty. Może właśnie dlatego ich twarze są zmęczone, a ręce wiecznie zajęte. Ale jeśli kiedyś przeczytają te słowa, chciałabym, żeby wiedziały jedno: ja o nich pamiętam. O tych, które śmiały się najgłośniej, które potrafiły rozkochać w sobie cały klub i które miały marzenia większe niż mieszkanie z balkonem. I wierzę, że one wciąż gdzieś tam są. Tylko schowane głęboko, pod warstwą obowiązków i zmęczenia.
Może jeszcze kiedyś wrócą. A może po prostu muszę nauczyć się widzieć je na nowo.

Natalia, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama