Reklama

Mieszkam sama w spokojnej dzielnicy miasta. Dwa pokoje, kuchnia i balkon z widokiem na sosny. Cisza jest u mnie niemal namacalna – i dobrze. Lubię ciszę. Pracuję w bibliotece. Od dwudziestu lat. Książki nigdy mnie nie oceniły. Powiedzą, co trzeba, i zamilkną. Nie mam dzieci. Nie wyszłam za mąż. Jakoś… nie wyszło. Kiedyś myślałam, że życie samo mnie gdzieś zaprowadzi. Pojawi się ktoś, kto potrzyma mnie za rękę. A potem nauczyłam się gotować zawsze dla jednej osoby.

Moja młodsza siostra, Renata, poszła zupełnie inną drogą. Mąż, dzieci, dom pełen dźwięków. Święta od lat spędzam u niej. Jestem „tą ciocią, co pracuje w bibliotece”. Zawsze siadam gdzieś z boku, zazwyczaj obok dziecka, które i tak marudzi i zaraz ucieka do zabawek. W rozmowach się nie odnajduję. Mówią o kredytach, przedszkolach, kuchennych robotach. Milczę. Czasem próbuję coś wtrącić, ale nikt nie podchwytuje.

Nie mam o to pretensji. Rodzina to rodzina – powtarzam sobie. Ich świat po prostu pędzi szybciej niż mój. Co roku piekę pierniczki i zanoszę je Renacie. Podobno lubi je Jacek, jej mąż. W tym roku też zaniosłam. Weszłam na chwilę, napić się kawy. Ta rozmowa zmieniła wszystko.

Niby robiła to dla mnie

– O, Basia, nie trzeba było! – Renata uśmiechnęła się, kiedy podałam jej puszkę z pierniczkami. – Wyglądają cudnie. Z lukrem?

– Tak. Dla dzieci… i dla Jacka – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem.

– To chodź, wypijemy kawę. Mam jeszcze chwilkę, zanim odbiorę Matiego z angielskiego.

Kuchnia pachniała wanilią i płynem do naczyń. Na blacie piętrzyły się pojemniki z ciasteczkami, w oknie wisiał stroik. Wszystko tu było… domowe. Siedziałam przy stole, trzymając filiżankę, kiedy Renata, w zamyśleniu mieszając cukier, rzuciła:

– Wiesz co, Basiu… tak sobie myślałam… Ty zazwyczaj tak narzekasz na dzieci… Może w tym roku spędzisz święta gdzieś indziej?

Zamarłam.

– Gdzie indziej?

– No… może u jakichś znajomych? W bibliotece na pewno masz jakieś koleżanki, prawda?

– Mam – odpowiedziałam cicho.

– Bo wiesz, zrobiło się ciasno. Jacek zaprosił swoich rodziców, dzieci rosną, hałas… A ty przecież tak bardzo nie lubisz hałasu – dodała szybko.

Nie powiedziałam nic. Skinęłam głową, jakbym rozumiała. Wszystko, co mówiła, to prawda.

To tylko pomysł, oczywiście – dodała jeszcze, z uśmiechem. – Nie musisz…

Wróciłam do domu bez słowa. Torba była lekka, ale ręce mi drżały. Przecież wcale nie prosiłam o zaproszenie. Nigdy nie prosiłam. A mimo to co roku przyjeżdżałam z wdzięcznością jak zbłąkany wędrowiec. Teraz już wiedziałam. Nie byłam rodziną – byłam dodatkiem. Tego wieczoru nie zapaliłam lampek w oknie. Nie planowałam świąt.

Umiem gotować dla jednej osoby

Kilka dni po rozmowie z Renatą, kiedy otworzyłam szafkę z ozdobami, poczułam... coś dziwnego. Pudełko było zakurzone, jakbym nigdy go nie ruszała, ale w środku – wciąż pachniało cynamonem i mandarynką. Wyjęłam jedną bombkę. Miała złotą smugę, trochę starą, trochę tandetną. Kupiłam ją kiedyś na przecenie. Była ładna i chciałam ją mieć dla siebie.

W ciągu kilku godzin z półki zniknął kurz, na stole pojawił się obrus, który mama wyszyła jeszcze za życia. Włączyłam radio. Zamiast kolęd poleciał stary jazz. Idealnie. W ciszy się płacze – w dźwiękach można oddychać.

Gotowałam barszcz. Wolno, metodycznie, jakby dla gości. Uszka też zrobiłam, choć ręce mi drżały w kuchni. Piekłam piernik. Pachniał jak zawsze, ale tym razem – tylko dla mnie. Na stole postawiłam jedno nakrycie. Talerz, filiżanka, serwetka. Prawdziwa świeca. Nie żadne „na szybko”, nie kawałek chleba z pasztetem, nie „odpuszczę sobie w tym roku”. Nie. Tym razem to miało być moje święto.

Stałam chwilę w progu, patrząc na to wszystko.

I po co to wszystko? – zapytałam siebie szeptem. – Dla mnie. Tylko dla mnie – odpowiedziałam po chwili już głośniej.

Nagle poczułam coś, czego dawno nie czułam. Przecież mogę to zrobić. Nie muszę nikomu się tłumaczyć. Święta nie są tylko wtedy, gdy jest pełno gości. Święta są wtedy, gdy człowiek czuje, że jest w domu. Nawet jeśli to dom dla jednej osoby.

Nie musiałam udawać

Wieczorem zapaliłam wszystkie świece. Było ich pięć. Każda inna – jakby zbierane przez lata na przyszłość, która nigdy nie nadeszła. W tle grała cicho kolęda. „Cicha noc”. Aż ironiczne. Ubrałam się odświętnie. Spódnica w kratę, granatowa bluzka. Włosy upięłam. Nie z przyzwyczajenia, nie dla kogoś. Po prostu dlatego, że chciałam poczuć się… ważna.

Usiadłam do stołu. Jedno nakrycie. Na środku wazon z gałązkami świerku. Talerz, barszcz, uszka. Piernik. Opłatek. Trzymałam go w dłoni przez dłuższą chwilę. W ciszy. Spojrzałam na niego i pomyślałam: „Z kim mam się przełamać? Komu złożyć życzenia?”.

Wtedy coś we mnie zgasło, ale to nie był smutek. To było uwolnienie. Wypuściłam powietrze z płuc i uśmiechnęłam się lekko.

– Przynajmniej już nie jestem intruzem – powiedziałam półgłosem.

Tak się właśnie czułam przez te wszystkie lata – jak ktoś, kto nie pasuje do cudzego obrazu rodzinnych świąt. Ktoś, komu robi się miejsce z grzeczności. Ktoś, na kim im nie zależy. Teraz nikt nie udawał, nikt mnie nie przesuwał na koniec stołu. Byłam w centrum. U siebie. W mojej ciszy. W moim cieple.

Zjadłam barszcz. Zjadłam piernik. Zaparzyłam herbatę z goździkami. Poszłam na balkon i spojrzałam w górę – niebo było czyste, pełne gwiazd. Pomyślałam coś jeszcze: nie jestem samotna. Może po prostu przestałam się godzić na bycie niewidzialną.

Nie miałam pretensji

Telefon zadzwonił po południu. Numer Renaty. Przez chwilę zastanawiałam się, czy odebrać. Ostatecznie odebrałam.

– Basiu! – jej ton był jak zawsze lekko zadyszany. – No i jak tam twoje święta? Miło u znajomych?

Zamilkłam na sekundę. Potem odpowiedziałam spokojnie i szczerze:

Nie byłam u nikogo. Zostałam w domu.

Po drugiej stronie zapanowała cisza. Dosłownie kilka sekund, ale wystarczyło, żeby usłyszeć jej zaskoczenie.

– Sama?! – Jej głos przeszedł w wyższy rejestr. – Dlaczego nic nie mówiłaś? Przecież mogłaś przyjść…

– Renata – przerwałam jej łagodnie, ale stanowczo. – To była moja decyzja i dobrze mi z nią.

– Ale ja tylko… ja nie chciałam… – zaczęła się jąkać. – Wiesz, Jacek, jego rodzice, teściowa się ostatnio źle czuła… I w ogóle jakoś tak... no, myślałam, że wolisz spokój.

– Tak. Właśnie go miałam – odpowiedziałam.

Nie było we mnie złości ani pretensji. Coś się we mnie uspokoiło. Nie tłumaczyłam się. Nie usprawiedliwiałam swojej obecności ani nie żebrałam o akceptację.

– No, ale wiesz, dzieci pytały o ciebie... – dodała jeszcze, jakby na pocieszenie.

– To miłe – odpowiedziałam. – Dobrze, Renata, muszę kończyć. Właśnie parzę herbatę.

– Aha… no dobrze. Do usłyszenia?

– Do usłyszenia – powiedziałam. Tym razem to ja się rozłączyłam pierwsza.

Odłożyłam telefon. W oknie odbijała się moja twarz. Spokojna. Pewna siebie. Wreszcie to ja nadałam ton.

Poczułam się wolna

Następnego dnia poszłam na spacer. Śnieg pokrywał alejki w parku równą warstwą. Drzewa wyglądały jak wycięte z papieru – białe, nieruchome. Nikogo nie było. Idealnie. Szłam powoli, bez celu. Dłonie miałam schowane w kieszeniach płaszcza, ale serce miałam otwarte na emocje. Czułam, jak bije spokojnie, równo. Bez napięcia. Bez ciężaru.

Mijałam ławki, na których kiedyś siedziałam z książką. Karmiłam kaczki i gołębie. Czasem marzyłam, że ktoś podejdzie. Zapyta, co czytam. Usiądzie. Zostanie. Nigdy nikt nie usiadł. Teraz już nie czekałam. Zatrzymałam się przy stawie. Lód przykrył jego powierzchnię jak mleczne szkło. Dzieci pewnie będą tu jutro rzucać śnieżkami. Ja… chyba wrócę z kubkiem kawy i po prostu popatrzę. Spojrzałam w niebo. Było blade, zimowe, ale otwarte. Jakby mówiło: „teraz twoja kolej”.

Nie jestem samotna – wyszeptałam. To nie było hasło z poradnika ani pocieszenie. To było odkrycie. Prawda. – Jestem wolna.

Nikt na mnie nie czekał, nikt nie pytał, dlaczego tak długo. Nikt nie mówił, że „zrobi się ciasno”. W tej ciszy, w tej przestrzeni, byłam tylko ja – i to mi wystarczało. Myślałam o wszystkich świętach, na które szłam jak ktoś zaproszony z grzeczności. O tym milczeniu przy stole. O tym, jak bardzo chciałam pasować. A teraz… już nie muszę. Już nie jestem dodatkiem.

To była dobra decyzja

Minęły święta. Choinka wciąż stoi w kącie pokoju, choć nie zapalam już codziennie lampek. Piernik zjadłam do ostatniego okruszka. Został tylko zapach przypraw i cisza, która nie dźwięczy już samotnością, tylko spokojem.

Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Żadnego przełomu, żadnego dramatycznego objawienia. Po prostu – nie poszłam tam. Po raz pierwszy nie włożyłam swojego życia w cudzy plan. Nie zapakowałam siebie w pudełko z etykietą „ciocia z biblioteki”. Nie czekałam na gest. Nie musiałam.

Nie wiem, czy Renata coś zrozumiała. Może zaprosi mnie w przyszłym roku, może nie. A jeśli zaprosi – zapytam, czy naprawdę mnie chce. Może nie zapraszać. Ja już nie wrócę do tej wersji siebie, która siadała w kącie i udawała, że jej nie przeszkadza, że jest niewidzialna.

Zaczęłam czytać nową książkę. Z tych, co wciągają od pierwszego zdania i nie pozwalają zasnąć. Lubię, gdy coś mnie wciąga. Lubię, gdy coś jest tylko moje. Czasem siadam przy tym samym stole, co w Wigilię. I myślę o tamtym wieczorze jak o czymś cichym, ale ważnym. Jak o prezencie świątecznym, który dałam sobie sama.

Barbara, 48 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama