Reklama

Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze pamięta, że istniałem. Może pani Wanda, która widzi czasem światło w moim oknie i zastanawia się, czy jeszcze żyję. Albo pani z apteki, która przez tyle lat wydawała mi te same recepty. Znała mój głos, bo zamawiałem leki przez telefon. Może rozpoznałaby mnie po butach. Ale nikogo już to nie obchodzi.

Mam na imię Tomek, czterdzieści dwa lata. Nie mam żony. Nie mam dzieci. Nie mam przyjaciół. Mam tylko puste mieszkanie po matce, stary czajnik, który świszczy, jakby płakał, i telefon, w którym przypadkiem zostawiłem zdjęcie Agnieszki. Kiedyś myślałem, że będzie moją żoną. Myliłem się. A może po prostu zabrakło mi odwagi.

Codzienność przez lata była taka sama. Budzik o szóstej. Pieluchy, inhalator, parzenie herbaty. Kiedy była lepsza pogoda, wynosiłem ją na balkon. Lubiła słońce, chociaż już prawie nie widziała. Apteka, lekarz, czasem zastrzyk. Nocne pobudki, bo znów kaszlała. Siedziałem przy niej jak wierny pies. Nie z obowiązku. Z lęku. Bałem się, że jeśli ją zostawię, to coś się stanie. Że umrze sama. Że nie wybaczę sobie.

Z czasem zrezygnowałem ze wszystkiego. Przestałem chodzić do kina. Ostatni raz byłem w teatrze w 2014 roku. Odwołałem wspólny wyjazd z kolegami. Powiedziałem: „Może kiedy indziej”. Nigdy nie było „kiedy indziej”. Z Agnieszką… No właśnie. To była kobieta z ciepłem. Gotowa kochać całego człowieka, nawet mnie. Ale ja byłem tylko połową człowieka. Drugą połową była matka.

Pamiętam, jak powiedziała mi raz: „Nie musisz być bohaterem. Po prostu bądź sobą”. Tylko że ja już nie wiedziałem, kim jestem. I chyba dalej nie wiem.

Próbowała do mnie dotrzeć

– Tomek, ja nie chcę już tak żyć – powiedziała Agnieszka, kiedy wróciliśmy z zakupów i usiedliśmy w kuchni. Na stole leżał chleb, masło i ser, ale żadne z nas nie miało apetytu.

Spojrzałem na nią. Była blada, spięta, ale spokojna. Miała to w sobie, tę jasność w oczach, kiedy mówiła coś ważnego.

– Myślałeś kiedyś, jak mogłoby wyglądać nasze życie? Bez pieluch, bez kroplówek, bez ciągłego czuwania przy dzwonku?

Westchnąłem, ale nie odpowiedziałem.

– Może dałoby się znaleźć jakiś dom opieki. Albo pomoc. Można byłoby… rozdzielić te obowiązki. Nie wszystko musi być na twoich barkach.

Milczałem. Czułem, jak całe ciało napina mi się od środka. Wiedziałem, że ma rację. Wiedziałem też, że jej nie posłucham.

– Ja nie mówię, żebyś ją porzucił. Ale jesteśmy dorośli. Ja… ja też mam prawo do ciebie. Do tego, żeby z tobą usiąść wieczorem na kanapie. Żebyś zasnął przy mnie, a nie przy jej łóżku. Żebyśmy byli razem. Naprawdę razem.

Nie potrafiłem się ruszyć. Wpatrywałem się w jej dłonie, które złożyła przed sobą jak do modlitwy.

– Tomek, powiedz coś.

W tym momencie z drugiego pokoju dobiegło wołanie matki.

Tomek! Pomóż mi! Nie mogę się podnieść!

Wstałem mechanicznie i poszedłem. Pomogłem jej się obrócić, poprawiłem poduszkę, podałem wodę. Kiedy wróciłem do kuchni, Agnieszka już stała przy drzwiach.

Albo zaczynamy żyć, albo nie możemy być razem – powiedziała cicho. – Ja już dłużej tak nie potrafię.

Patrzyła na mnie długo. Myślę, że wtedy wciąż jeszcze czekała, aż powiem coś, co zatrzyma ją przy mnie. Ale ja tylko uniosłem ramiona, jakby to nie ode mnie zależało.

Nie mogę jej zostawić – powiedziałem w końcu. Głos miałem pusty, jakby nie należał do mnie.

Agnieszka skinęła głową. Nie powiedziała nic więcej. Wyszła. Jej buty stukały o schody, potem zatrzasnęły się drzwi wejściowe.

Zostałem przy kuchennym stole. Kromka chleba wyschła, masło się roztopiło. Siedziałem długo, nie ruszając się z miejsca, bo to było łatwiejsze niż cokolwiek innego.

Nie mogłem jej zostawić

Tego wieczoru usiedliśmy jak zwykle przy stole. Matka miała na sobie sweter, który dziergała jeszcze za czasów, gdy mogła trzymać druty w dłoniach. Jeden rękaw był trochę dłuższy. Zawsze mnie to rozczulało.

Patrzyła na mnie długo, uważnie, z tym swoim zmęczonym, ale czujnym spojrzeniem.

– Tomek… Nie zostawisz mnie dla jakiejś obcej dziewczyny, prawda?

Nie odpowiedziałem. Zamiast tego uniosłem kąciki ust w czymś na kształt uśmiechu. Chciałem, żeby poczuła się bezpiecznie. Może też chciałem, żeby sam się tak poczuł.

Jesteś moim największym skarbem – powiedziała miękko, prawie szeptem. – Nikogo więcej nie mam.

Wstała powoli i sięgnęła do kredensu po szklankę z kompotem. Ręce jej drżały, więc podszedłem i przejąłem szklankę, zanim zdążyła coś wylać. Odwróciła się i położyła mi dłoń na ramieniu.

– Kiedyś myślałam, że to ja się tobą zaopiekuję na zawsze. A teraz patrz… Całe życie się odwróciło.

Nie chciałem jej słuchać, ale nie mogłem jej nie słuchać. Znałem te słowa. Powtarzała je co kilka miesięcy, jakby miała nadzieję, że tym razem zabrzmią inaczej.

Wróciliśmy do stołu. Jedliśmy w milczeniu. Kompot był za słodki, ale nie powiedziałem ani słowa. Matka zerkała na mnie od czasu do czasu, jakby próbowała sprawdzić, czy mnie jeszcze ma, czy może już straciła.

W środku czułem się jak w klatce. Nie przez nią. Przez siebie. To ja zbudowałem tę klatkę. Z poczucia obowiązku, z lęku, z przekonania, że jestem jedynym, który może coś naprawić. Byłem więźniem z własnego wyboru. Tak długo byłem „tym dobrym synem”, że nie umiałem być już nikim innym.

A jednocześnie… Przecież wiedziałem, że ona nie radzi sobie sama. Że beze mnie będzie się bała. Będzie gubić słowa, nie znajdzie przycisku na pilocie, nie weźmie lekarstw o odpowiedniej porze. I co wtedy?

Patrzyła na mnie z ufnością dziecka. A ja nie miałem siły jej tej ufności odmówić. Może dlatego zamiast krzyknąć „mam dość”, po prostu wstałem i pozmywałem naczynia.

Bez niej utknąłem w miejscu

Zmarła o świcie. Nie było dramatu, żadnego nagłego szarpnięcia, żadnego ostatniego krzyku. Po prostu przestała oddychać. Siedziałem przy niej, kiedy gasło światło w jej oczach. Trzymałem ją za rękę i nawet nie wiedziałem, czy jeszcze czuje. Może już nie. Może ostatnie, co poczuła, to sen przerywany co chwilę lekkim szarpnięciem jej dłoni.

Lekarka powiedziała, że zmarła spokojnie. Jakby to cokolwiek zmieniało.

Przygotowania do pogrzebu odbywały się jak przez mgłę. Telefon do zakładu pogrzebowego, sprawy urzędowe, ubrania do trumny. Wszystko to załatwiłem sam. Byłem jak maszyna. Dopiero kiedy pani Wanda zapukała do drzwi z termosikiem kawy, poczułem, że w tym wszystkim jestem nie tylko samotny, ale też niewidzialny.

– Tomku, wiesz… zawsze byłeś dobrym synem – powiedziała cicho jeszcze przy trumnie, patrząc na moją matkę z mieszaniną współczucia i ulgi.

– A jednak jestem tu sam – odpowiedziałem, bardziej do siebie niż do niej.

Była jedyną osobą, która przyszła na pogrzeb. Żadna dalsza rodzina. Żadna znajoma z dawnych lat. Tylko ja, grabarz, ksiądz i pani Wanda, która nie wiedziała, co powiedzieć, więc po prostu stała blisko, jakby swoją obecnością chciała coś złagodzić.

Trumna zjechała powoli w dół. Stałem nad dołem i próbowałem poczuć cokolwiek. Smutek? Ulgę? Nie czułem nic. Jakby przez te wszystkie lata opieki już zdążyła odejść po kawałku, każdego dnia trochę bardziej. Teraz tylko zniknęło ciało.

Wróciłem do mieszkania. Pachniało jak zawsze – starą wodą różaną, talkiem, lekami. Usiadłem w fotelu, w którym ona zwykle spała przy włączonym radiu.

Po raz pierwszy od lat nie musiałem wstawać do kuchni. Nie musiałem parzyć ziół, podawać tabletek, wymieniać butelki z kroplówką. Nikt mnie nie wołał. Nikt nie czekał. Cisza była tak gęsta, że niemal czułem ją na skórze.

Zrozumiałem wtedy, że nie tylko ona odeszła. Odeszło wszystko, czym byłem przez ostatnie lata. I nie miałem pojęcia, co zostało.

To mogłem być ja

Długo nie wychodziłem z domu. Nie z powodu żałoby. Po prostu nie wiedziałem, po co. Rano parzyłem herbatę, włączałem radio, patrzyłem w okno. Czasem nawet próbowałem czytać. Ale litery nie układały się w sens.

Któregoś dnia, może z nudów, może z ciekawości, poszedłem do kawiarni, w której kiedyś bywałem z Agnieszką. Niewielkie miejsce, pachnące cynamonem i parzoną kawą, z przygaszonym światłem i stołem przy oknie, który kiedyś był nasz.

Był tam ktoś znajomy – Michał, kolega Agnieszki ze studiów. Siedział przy barze z laptopem. Zobaczył mnie pierwszy. Skinął głową, a potem podszedł.

– Tomek? Ależ czas leci… Nie widzieliśmy się wieki.

Przytaknąłem. Oparłem się o ladę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

Agnieszka ma się dobrze. Wiesz, prawda?

Nie wiedziałem, ale skinąłem głową. Spojrzał na mnie z wahaniem, jakby nie był pewien, czy mówić dalej.

Ma dziecko. Śliczny chłopiec. Z nowym facetem. Naprawdę fajny gość, znałem go jeszcze z redakcji.

– Cieszę się – powiedziałem, i nawet nie wiem, czy brzmiało to szczerze.

Michał wyciągnął telefon.

– Chcesz zobaczyć zdjęcie?

Nie potrafiłem odmówić. Pokazał mi ekran. Malec w czerwonym swetrze, z rozwichrzonymi włosami, uśmiechnięty, zapatrzony w matkę. Agnieszka przytulała go, jakby cały świat mieścił się w jej objęciach.

Oddałem telefon. Miałem ściśnięte gardło.

– Muszę już lecieć – powiedziałem i wyszedłem, zanim zdążył coś odpowiedzieć.

Na ulicy zapiekły mnie oczy. Nie płakałem. Po prostu wiatr był zbyt ostry. Schowałem się w boczną uliczkę, oparłem o mur.

Wtedy zrozumiałem coś, czego wcześniej nie chciałem przyjąć do siebie. To wszystko, co mogło być – miłość, dziecko, wspólne życie – już się wydarzyło. Tylko beze mnie.

Tomasz, 42 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama