Reklama

Powiem od razu uczciwie – to nie jest historia dla osób, które zmagają się z chorobą alkoholową, ponieważ może podziałać na nich demotywująco. Nie jest też dla tych, co pragną odpocząć od problemów dnia codziennego i trochę się rozerwać. To historia z życia wzięta, dołująca i bez happy endu, więc polecam ją wyłącznie smutasom bez nałogów. Ci, którzy szukają jakiejś miłej rozrywki lub czegoś budującego, niech jej po prostu nie czytają.

Wydawało mi kiedyś, że życiem człowieka rządzi przypadek, że wszystkie te „mądrości” o losie zapisanym w gwiazdach, karmie i bezsensowności walki z przeznaczeniem, to jakieś wymyślone przez nieudaczników bzdury. Wierzyłam, że nasze życie zależy od nas samych, że żadne fatum nie istnieje, a jedynym czynnikiem, który może mieć na nie wpływ są odziedziczone po przodkach geny. Dziś nie jestem już tego taka pewna. Prawdę mówiąc – niczego nie jestem pewna.

Moja miłość do napojów wyskokowych narodziła się dawno, dawno temu – gdy miałam dwanaście lat. Nie wiem, dlaczego tak się stało, bo w rodzinie nikt się nigdy nie upijał, a butelki lądowały na stole tylko w wyjątkowych okolicznościach. Usiłuję powiedzieć, że nie byłam dziedzicznie obciążona i nie wyniosłam tych skłonności z domu, choć zapewne mogłam się zasugerować zasłyszaną od dziadka historią. Opowiadał ją przy każdej okazji, bo wydawała mu się szalenie zabawna.

Lubiłam podobno wszelkiego rodzaju butelki i bardzo się na ich widok ożywiałam. Inne dzieci w moim wieku interesowały się psami, kotami, samochodami i ptaszkami, a ja dostrzegałam wyłącznie flaszki. Gdy zobaczyłam jakąś na trawniku albo obok kosza na śmieci, wyciągałam rączkę i skandowałam radosnym głosem: „Elka, elka!”. Nikt nie miał pojęcia, co mnie w nich fascynowało, i chyba nikt nie przypuszczał, że ta fascynacja stanie się w dorosłym życiu problemem.

Nie pamiętam swojej pierwszej jedynki, pierwszej szóstki, pierwszej zabawy, pierwszego pocałunku i twarzy pierwszego chłopaka, w którym się kochałam, ale utkwił mi w głowie dzień, kiedy pierwszy raz skosztowałam alkoholu. To nie była świadoma decyzja czy ciekawość. Napiłam się przez pomyłkę.

To była miłość od pierwszego łyka

Nasza ulubiona sąsiadka, którą traktowałam trochę jak trzecią babcię, pani Genowefa, prosiła mnie od czasu do czasu o zrobienie zakupów. Chodziło zwykle o jakieś drobiazgi – prasę kobiecą, mleko, drożdżówki… Miała chyba ze sto lat, białe włosy, niesamowicie niebieskie oczy, słabość do słodyczy i czarnego kocura Bartusia. Lubiłam jej pomagać, bo opowiadała zabawne historie o swoim dzieciństwie i poiła mnie cudownie smacznymi sokami własnej roboty.

Tego popołudnia właśnie to mnie skusiło – szklanka z ciemnoczerwonym płynem. Stała na kuchennym blacie w towarzystwie wypełnionego wiśniami balonu, gumowej rurki, lejka i lśniących czystością butelek. W powietrzu unosił się tajemniczy, piękny, ostry i słodki zapach.

Pani Genowefa poszła do pokoju stołowego po pieniądze, a ja skorzystałam z okazji i zamoczyłam usta w aromatycznym napoju. Myślałam, że to sok – słowo honoru. To nie był sok, ale wydał mi się pyszny. Palił w język jak ogień, wyciskał z oczu łzy i drapał w gardle, ale w życiu nie piłam niczego lepszego, a kiedy spłynął mi do żołądka niczym gorąca lawa, w mojej głowie rozbłysły kolorowe fajerwerki, na ciało spłynęła błogość, myśli nabrały wyrazistości, a serce wypełniło się dziwnym ciepłem. Zabrzmi to głupio, ale poczułam się szczęśliwa w sensie fizycznym i emocjonalnym.

Nie wiem, czy można wpaść w nałóg po spożyciu 20 gram nalewki z wiśni, nie mam pojęcia, co mówią na ten temat specjaliści od uzależnień, i czy da się to jakoś naukowo udowodnić, ale myślę, że właśnie wtedy zakochałam się w alkoholu. Była to miłość od pierwszego łyka i mój organizm – każda jego tkanka, i komórka – zaczęły pragnąć go jak niczego na świecie.

W kraju wódką i miodem płynącym nietrudno było taką miłość pielęgnować. Wokół mnie co i raz pojawiały się okazje do picia, zwłaszcza w wieku dojrzewania, kiedy większość dzieci ciągnie do zakazanego owocu. Miałam w szkole kolegów, którzy potrafili za godziwą opłatą załatwić wszystko – fajki, dragi, marychę, zakazane świerszczyki z porno, piracki krążek ulubionej kapeli, oryginalny koniaczek… Co tylko dusza zapragnie. Flaszka wiśniówki to była dla nich bułka z masłem. Zorganizowali ją w dwie godziny i nie zadawali niepotrzebnych pytań, choć wydawali się zdziwieni faktem, że najlepsza uczennica w klasie, kujonka Iwonka, poprosiła o sporą butelkę babskiej wódeczki.

Ukryłam ją w pudełku po butach, gdzie na co dzień trzymałam swoje skarby – biżuterię, suszone kwiatki, pisany w tajemnicy pamiętnik. Pudło stało pod łóżkiem, można powiedzieć na widoku, ale rodzice nigdy do niego nie zaglądali. Szanowali moją prywatność i nie mieli żadnego powodu, by mi nie ufać.

Byłam młoda, ale nie byłam głupia. Wiedziałam, że alkohol jest dla ludzi dorosłych, że szkodzi i nie powinnam przynosić go domu, ale nie kierowałam się wtedy zdrowym rozsądkiem. Moim ciałem i umysłem zawładnęło jedno pragnienie – chciałam poczuć na języku tę cudownie palącą słodycz, pragnęłam, by przeniknęła do mojego wnętrza i wywołała te wszystkie niesamowite doznania, którymi zachwyciłam się ostatnio w kuchni pani Genowefy.

Każdego wieczoru brałam z butelki jeden łyk, kładłam się do łóżka, zamykałam oczy i rozkoszowałam cudownymi chwilami błogości, a potem wpadałam w objęcia Morfeusza i śniłam same dobre sny. Uszczęśliwiałam się w ten sposób przez wiele lat – bez żadnych konsekwencji. Jeśli był to nałóg, to niegroźny – jak poranna kawa, poobiednia herbatka czy podjadanie cukierków między posiłkami.

Nie twierdzę, że raczyłam się wiśniówką codziennie. Zdarzały mi się całe tygodnie abstynencji, na przykład podczas wakacji czy ferii i jakoś nie kojarzę, by dręczył mnie wtedy alkoholowy głód albo żebym miała zespół odstawienia. Tęskniłam, ale funkcjonowałam zupełnie normalnie, a w moim życiu nie działo się nic, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia rodziców.

Moje życie zamieniło się w koszmar

Zabrzmi to pewnie niewiarygodnie, ale upiłam się dopiero na swojej osiemnastce i było to bardzo przyjemne doświadczenie. Okazało się bowiem, że mam tak zwaną mocną głowę, wysoką tolerancję na alkohol, a mój organizm świetnie sobie radzi ze skutkami nadużycia. Podczas, gdy znajomym plątały się języki i nogi, ja trzymałam pion i potrafiłam sensownie składać zdania, a następnego dnia, kiedy oni cierpieli z powodu ciężkiego kaca, ja miałam tylko lekki ból głowy.

Odkryłam poza tym coś jeszcze – że alkohol skutecznie leczy mnie z kompleksów, wyostrza sprawność umysłu i pozwala się totalnie wyluzować. Czułam się po nim mądrzejsza, fajniejsza i szczęśliwsza. Świat był bardziej kolorowy, ludzie mniej szarzy, życie nabierało sensu, a problemy znikały albo stawały się zupełnie nieważne. Nic dziwnego, że chciałam czuć się tak jak najczęściej.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się zdać maturę, dostać na wymarzone studia, skończyć je i znaleźć dobrą pracę, a potem rozkręcić własny interes, bo cały ten okres zapisał się w mojej pamięci jako jedno wielkie, trwające latami pijaństwo. Dni dzieliłam na te, w których piję, te następujące po nich i te… nudne.

Nazywałam ten okres „rozrywkowym trybem życia” i śmiałam się z tych, co ostrzegali mnie przed skutkami nadużywania i straszyli wizją alkoholizmu. Nie czułam się uzależniona, moja wątroba miała się dobrze, a szare komórki pracowały na najwyższych obrotach. Kilka godzin snu, herbata z cytryną i Alka-Seltzer załatwiały problem kaca, a okłady z lodu na przemian z gorącą wodą zmywały z twarzy „zmęczenie”, z kolei kosmetyki uwalniały od brzydkich zapachów.

Nikt nie zarzucił mi nigdy, że wyglądam na „wczorajszą”, albo że czuć ode mnie alkohol. Nie drżały mi ręce i nie musiałam strzelać sobie rano „klina”, by je uspokoić. Zalewałam się bez konsekwencji dla zdrowia i urody, co utwierdzało mnie w złudnym przekonaniu, że kto jak kto, ale ja w nałóg na pewno nie wpadnę, bo nie piję dlatego, że muszę, tylko dlatego, że lubię. Byłam szczęśliwa. Wszystko świetnie mi się układało. Mam na myśli pracę, dom i sprawy prywatne. Alkohol w niczym mi nie przeszkadzał, a czasem nawet pomagał.

Katastrofa nastąpiła cztery lata temu, w pewien mroźny wieczór, kiedy leżałam w łóżku złożona paskudną grypą. Odwiedziła mnie niespodziewanie pani Genia. Pojawiła się w progu sypialni z balonem wiśniówki w objęciach i zaproponowała małego kielonka na rozgrzewkę. Babcia Genowefa, odeszła z tego świata w 2011 roku, a ja miałam tylko 37,6 kresek temperatury, czyli o wiele za mało, by wytłumaczyć jej obecność gorączką i zwidami. Sąsiadka była co prawda omamem, ale nie wywołały go ani grypa, ani brane od dwóch dni antybiotyki, tylko chroniczny zanik alkoholu we krwi.

Oczywiście nie zdawałam sobie sprawy, że dopadła mnie delirka i nie pamiętałam, że babcia Gienia nie żyje. Mój mózg przestał normalnie funkcjonować. Byłam święcie przekonana o realności kobiety i bardzo się z jej wizyty ucieszyłam. Pogotowie wezwał mój ówczesny facet. Opowiadał mi później, że kiedy wrócił do domu, siedziałam w kuchni przy bufecie i gadałam do stojącego na parapecie kaktusa.

Detox, odwyk, terapia i pogodzenie się z faktem, że jestem uzależniona zajęło mi trzy długie miesiące. Piłam osiem lat, więc musiało to trochę potrwać, ale decyzja było nieodwołalna – postanowiłam skończyć z alkoholem raz na zawsze i miałam szczery zamiar w tym postanowieniu wytrwać do samego końca. Nie udało się. Po czterdziestu pięciu miesiącach całkowitej abstynencji, wróciłam do nałogu. Dlaczego? Bo od kiedy przestałam pić, moje życie zmieniło się w prawdziwy koszmar.

Może to przypadek, może dowód na to, że nieszczęścia chodzą stadami, ale w momencie, gdy wylałam do zlewu ostatnią butelkę wódki, zaczął mnie prześladować dziwny pech, zawisło nade mną tajemnicze, nie dające się logicznie wytłumaczyć, fatum.

Zadziałało prawo czarnej serii...

Najpierw się okazało, że ukochany mężczyzna zdradzał mnie od lat z najlepszą przyjaciółką. Niedługo potem mój zaufany wspólnik wyczyścił firmowe konto do zera i uciekł z pieniędzmi, zostawiając mi na głowie niespłacone kredyty i wściekłych kontrahentów. W ciągu roku straciłam wszystko – biznes, mieszkanie, samochód, oszczędności i wiarygodność finansową. Pomoc rodziny i znajomych na niewiele się zdała. Zbankrutowałam, ale wtedy jeszcze nie traciłam wiary, że powoli, krok po kroku, jakoś się z tego bagna wydobędę.

Miałam nadzieję, że uda mi się rozkręcić nowy biznes, albo że znajdę dobrą pracę na etacie, ale wszystko, czego się tknęłam, zmieniało się w proch i pył. To było niesamowite!

Tak zwani „przyjaciele” bardzo szybko przestali odbierać ode mnie telefony, a ci co podnosili słuchawkę tłumaczyli, że jest kryzys i sami ledwie przędą, więc nie mogą mi w żaden sposób pomóc. Banki w ogóle nie chciały ze mną rozmawiać, a ewentualni pracodawcy powtarzali jak mantrę, że dla kogoś o takich kwalifikacjach jak ja etatu nie mają.

W życiu prywatnym też nic mi się nie układało. Każdy kolejny facet okazywał się kosmiczną pomyłką. Na domiar złego dało o sobie znać tak zwane prawo czarnej serii. Psuło się wszystko – od elektrycznej szczoteczki do zębów po zmywarkę do naczyń, od MP3 po telewizor plazmowy. Zaczęłam też być ulubioną ofiarą złodziei. A to ktoś wyciągnął mi z kieszeni nową komórkę, a to przeciął torbę i przywłaszczył mój portfel, a to gwizdnął spod sklepu rower lub zerwał z szyi złoty łańcuszek.

Prześladujący mnie pech zdawał się nie mieć końca, ale starałam się jakoś trzymać i nie popadać w skrajny pesymizm. Pocieszałam się w myślach zasłyszanym powiedzonkiem, że nawet najdłuższa żmija kiedyś mija. Unikałam sklepów monopolowych, bo pokusa, żeby się napić i choć na chwilę zapomnieć o problemach, stawała się coraz silniejsza.

Czarę goryczy przelał rozpędzony młodzian na rolkach. W listopadzie 2019 roku, w parku, wjechał mi na plecy. Upadłam tak niefortunnie, że złamałam sobie nos. Pękła mi również kość przedramienia. To już nie był zwykły pech czy nieszczęśliwy zbieg okoliczności. To była katastrofa i musiałam coś z tym zrobić, ale nie bardzo wiedziałam co. I wtedy przypomniałam sobie o Mietku, czterdziestoletnim mężczyźnie, którego poznałam trzy lata wcześniej na spotkaniach AA.

Przychodził na mityngi przez miesiąc. Potem słuch o nim zaginął. Był dziwny, trochę nawiedzony i głosił niebezpieczne dla grupy poglądy. To właśnie on powiedział mi kiedyś, że alkoholicy, niezależnie od wyznania, mają swojego własnego drugiego boga, i że ten bóg, a może diabeł, nie lubi tracić wyznawców.

Widocznie tak już musi być

– Jest mściwy, ale sprawiedliwy – tłumaczył. – Przebaczy ci chwile zwątpienia, ale nie daruje zdrady.

– Mieciu, chrzanisz jak potłuczony – zaczęłam się śmiać, bo każda głupota ma swoje granice.

– Śmiej się, śmiej. Przyjdzie dzień, że doświadczysz jego gniewu na własnej skórze – zapowiedział złowieszczym tonem. – Nie zostałaś alkoholiczką bez powodu. Nic nie dzieje się bez powodu. Tak było ci od zawsze pisane. On był ci pisany. Urodziłaś się z jego piętnem.

Patrzyłam na niego jak na wariata.

– Pamiętaj – dodał po chwili. – Nie da się wygrać z przeznaczeniem.

– Skoro nie da, to co tutaj robisz? – spytałam wprost.

– Od czasu do czasu trzeba zrobić sobie przerwę – wzruszył tylko lekko ramionami.

Nie wierzyłam w przeznaczenie, a ględzenie o bogu pijaków wydało mi się niestosowne i obrazoburcze. Pomyślałam sobie wtedy, że najwyraźniej wóda wyżarła facetowi połowę mózgu i bredzi. Ale kiedy siedziałam w domu z opatrunkiem na nosie i łapą w temblaku, jego słowa nie brzmiały już tak absurdalnie.

W lutym, kiedy ręka odzyskała sprawność, nos przestał przypominać kinol boksera, a właściciel wynajmowanego mieszkania oznajmił, że mam się wyprowadzić w ciągu miesiąca, poszłam do monopolowego i kupiłam gorzką żołądkową. Piłam do lustra, bez wznoszenia toastów i bez modłów do boga alkoholików. Piłam z desperacji. Jak tonący, który brzytwy się chwyta. To nie była ani przyjemność, ani przymus. To był swoistego rodzaju egzorcyzm, próba odwrócenia biegu zdarzeń, jednorazowy eksperyment, który przerodził się w trzydniowy korek. Mówiąc po ludzku – popłynęłam, nałóg wygrał z rozsądkiem.

Tydzień później policja schwytała mojego złodziejskiego wspólnika. Dwa tygodnie później właściciel kawalerki zmienił zdanie i przedłużył mi umowę o kolejny rok. Trzy tygodnie później poznałam Jacka, przystojnego wdowca, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia z wzajemnością, i który od ponad pół roku jest moim mężem. Fatum przestało działać, a ja odzyskałam swoje dawne życie.

Czy piję? Owszem, ale staram się to moje picie kontrolować i na razie jakoś mi się to udaje. Wiem, że pewnego dnia nie zapanuję nad nałogiem i wyląduję na kolejnym odwyku, ale chyba tak po prostu musi być, chyba tak jest mi pisane.

Czytaj także:
„Byłam alkoholiczką, wylądowałam na dnie. Ale dopiero, gdy wytrzeźwiałam, moje małżeństwo zaczęło się psuć”
„Związałem się z alkoholiczką. Co tydzień obiecywała mi, że przestanie pić. Ja wciąż wierzę, że się zmieni”
„Doniosłam na siostrę i odebrałam jej dziecko. Nie mogłam patrzeć, jak ta alkoholiczka niszczy życie małej Tosi”

Reklama
Reklama
Reklama