Reklama

Nie sądziłam, że jedno zwykłe zebranie w szkole może tak mną wstrząsnąć. Poszłam tam, jak każda inna mama – z torbą na ramieniu, w pośpiechu po pracy, z głową pełną listy zakupów. Spodziewałam się klasycznego przeglądu postępów dzieci, może jakiegoś narzekania na hałas w klasie czy brak zeszytów. Ale to, co usłyszałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Lista składek i potrzeb była tak długa, że zaczęłam w myślach przeliczać, ile warta jest moja biżuteria. I czy naprawdę muszę mieć aż dwie pary kolczyków?

Nie może być wykluczony

– Proszę państwa, zacznijmy od najważniejszego – powiedziała wychowawczyni, ledwie usiadłam na krzesełku wciśniętym gdzieś między kaloryfer a parapet. – Lista potrzeb na ten semestr jest dość długa, ale jak się dobrze zorganizujemy, to damy radę.

Od razu poczułam, że to nie wróży nic dobrego. Odruchowo sięgnęłam po długopis, chociaż w duchu miałam nadzieję, że chodzi o jakieś drobiazgi: papier ksero, może bloki techniczne. No, standard.

– Po pierwsze: składka klasowa. Sto złotych na semestr. To wiadomo – powiedziała przewodnicząca trójki klasowej, blondynka w drogiej marynarce, którą kojarzyłam z Instagrama. – Do tego dochodzi teatrzyk – 35 złotych. Warsztaty świąteczne – 50 złotych. Dekoracja sali – 20 złotych. Plus zrzutka na prezent dla pani i dla pani z angielskiego. Około 70 złotych.

Zaczęłam notować, ale już po chwili zgubiłam się w tej matematyce. Kątem oka zauważyłam, jak jedna z mam nerwowo przelicza coś na kalkulatorze w telefonie.

– A co jeśli ktoś nie da rady tyle zapłacić? – zapytała cicho jakaś kobieta pod oknem.

– No to... dziecko nie pójdzie na teatrzyk. Albo nie zrobi bombki na święta. Przykro mi – wzruszyła ramionami blondynka.

Nagle zrobiło się cicho. Poczułam, że wszyscy patrzą na siebie z zakłopotaniem. A ja? W głowie już układałam plan: które kolczyki mają największą wartość na OLX.

Kiedyś wystarczył blok rysunkowy

Pamiętam swoje szkolne zebrania, kiedy byłam dzieckiem. Mama przychodziła z zeszytem w kratkę i długopisem w torebce. Wychowawczyni mówiła, że potrzebujemy kartek do drukarki, chusteczek higienicznych i może jakiegoś kleju. A dziś? Wróciłam z zebrania i jeszcze w butach przysiadłam na brzegu łóżka. Syn, Igor, podbiegł z pytaniem:

Mamo, a mogę iść z Wojtkiem na trening?

– Za darmo? – wypaliłam, zanim się opanowałam. – Przepraszam… Idź, jasne, tylko wróć przed osiemnastą.

Zamknął drzwi, a ja wyjęłam notatki ze spotkania. Ręka mi drżała, jakbym to ja miała jutro kartkówkę z matematyki. Zsumowałam wszystko: ponad trzysta złotych. Na jeden semestr. Bez wycieczki, bez składki na radę rodziców i bez nagród na koniec roku. Zajrzałam do szuflady. Pudełeczko z moimi drobiazgami. Pierścionek, który dostałam na osiemnastkę. Kolczyki po babci. I złota zawieszka – prezent od byłego męża, zanim jeszcze postanowił, że szczęście znajdzie gdzieś indziej.

W tamtej chwili nie chodziło już o pieniądze. Chodziło o to, że system robi z nas idiotki. Że jeśli nie zapłacisz, twoje dziecko będzie tym gorszym. Tym, które nie weźmie udziału w teatrzyku, bo mama nie miała 35 złotych. Poczułam złość. Taką cichą, lepką, która siedzi gdzieś między sercem a gardłem. Nie wiedziałam jeszcze, co z tym zrobię. Ale wiedziałam, że nie chcę tak żyć.

Innym wiedzie się lepiej

Następnego dnia rano, zanim zdążyłam wypić kawę, dostałam wiadomość na grupie klasowej. „Przypominam o przelewach – teatrzyk, warsztaty i prezent dla pani. Termin do piątku!”. Serduszko, uśmieszek, dziękujemy. Westchnęłam, nie odpisałam nic. Ale już wiedziałam, że jeśli nie zapłacę, padną pytania. Najpierw kulturalnie, potem z ironią, a na końcu z pretensją. Te same mamy, które wysyłają dzieci na warsztaty ceramiczne, a same jeżdżą na pilates z prosecco.

W pracy ledwo udało mi się skupić. Siedziałam w słuchawce, klepałam formułki i w myślach przekopywałam szuflady. A może laptop, ten stary? Albo jakaś torebka od siostry? Bo kolczyków babci sprzedać nie miałam serca. Po południu zadzwoniła do mnie koleżanka z grupy rodziców. Ta, która siedziała obok mnie na zebraniu, z kalkulatorem w ręku.

– Wiesz, coś ci powiem… – zaczęła niepewnie. – Powiedziałam dziś tej naszej blond gwieździe, że nie zapłacę za teatrzyk, bo mnie nie stać.

– I co?

– Powiedziała: „To może niech pani sobie poszuka lepszej pracy, skoro ledwo daje pani radę”.

Zamilkłam. Tyle jadu w jednym zdaniu. Poczułam, jakby to mnie ktoś uderzył.

– I co jej powiedziałaś?

– Nic. Nie miałam siły.

Zachciało mi się płakać. Bo wiedziałam, że nie jesteśmy jedyne. Tylko większość z nas milczy, bo nie wypada robić afery.

Składka na uśmiech nauczycielki

W czwartek po pracy poszłam odebrać Igora ze szkoły. Czekał przed wejściem z jakimś chłopcem, którego nie znałam. Obaj śmiali się z czegoś na telefonie, beztroscy, nieświadomi, że gdzieś między rodzicami toczy się cicha wojna o składki, bombki i prezenty.

– Mamo, mogę pójść do Antka na chwilę? – zapytał, pokazując na kolegę. – Tylko na godzinę, obiecuję.

– Jasne – uśmiechnęłam się, ale w głowie już analizowałam, czy to „Antek” od tej blondynki.

Zamiast wracać do domu, poszłam na zakupy. Na liście: mleko, chleb, masło, jogurty i… no właśnie, nic więcej. Wzięłam w rękę płyn do naczyń i po chwili odłożyłam go z powrotem na półkę. Bo może się przyda na kolejną składkę. Dla dzieci. Na klasę. Na papier toaletowy. Też był na liście.

Pani też taką kartkę dostała? – zapytała kobieta w kolejce. Trzymała ten sam wydruk co ja. – Rada rodziców, składka dobrowolna, ale wiadomo, że jak nie dasz, to dziecko będzie gorsze.

– Wiem – odpowiedziałam. – Czuję się, jakbym była w jakimś cichym klubie, w którym płacisz za to, żeby dziecko mogło oddychać w rytmie reszty klasy.

Popatrzyła na mnie z wdzięcznością. Uśmiechnęłyśmy się do siebie – porozumiewawczo, po kobiecemu. Żadna z nas nie chciała robić dramatu. Ale obie czułyśmy, że coś tu jest bardzo nie tak. Po powrocie do domu otworzyłam skrzynkę mailową. W tytule wiadomości: „Zbliżają się urodziny pani wychowawczyni – propozycja prezentu grupowego”. Prawie się roześmiałam. Zmęczeniem, ironią i… zrezygnowaniem.

Wszystko mamy na styk

Wieczorem usiedliśmy przy kolacji. Igor wciągał kanapki jak odkurzacz i opowiadał o meczu na WF-ie, a ja z każdą jego opowieścią czułam coraz silniejszy dyskomfort. Nie dlatego, że mówił coś złego. Przeciwnie. Był szczęśliwy, pewny siebie, śmiał się głośno. Ale we mnie buzowało coś innego. Strach, że któregoś dnia przyjdzie i powie: „Mamo, wszyscy idą na warsztaty, a ja nie”. Albo że ktoś mu wypomni, że nie dał się na nic zrzucić, że jego mama jest „tą, co nie płaci”.

Nie chciałam, żeby wiedział, że czasem przestawiam pieniądze z jednego konta na drugie, żeby „do dziesiątego” znaczyło coś więcej niż tylko data. Że mam w portfelu zgiętą w pół stówkę, którą trzymam jako „żelazny zapas” i która dziś została już tylko wspomnieniem. Położyłam się spać wcześniej. Kręciłam się z boku na bok. W końcu wstałam, zapaliłam lampkę i wyjęłam z szuflady pudełko z biżuterią. Tym razem nie tylko patrzyłam. Wzięłam zawieszkę i kolczyki. Delikatne, ale ze złota. Przekręciłam w palcach.

– To tylko rzeczy – powiedziałam do siebie. – A Igor to nie rzecz. I nie może być traktowany jak tańsza wersja człowieka, bo jego matka nie ma sponsora, tylko etat.

Nazajutrz poszłam do komisu. Sprzedałam. Bez łez, bez wstydu. Po południu zrobiłam przelew na składki. W całości. I jeszcze zostało mi na dobry obiad. Tak, coś w tym było… może to właśnie smakowało jak zwycięstwo.

Nie będę za to przepraszać

Minęły dwa tygodnie od zebrania. Igor nie przyniósł żadnych nowych kartek, nie było kolejnych próśb o przelewy. Jakby system się nasycił. Albo… może inne matki też powiedziały „dość”? Na grupie klasowej cisza. Żadnych gifów z przypomnieniami, żadnych pozdrowień od trójki klasowej. Blondynka wrzuciła tylko zdjęcie z nowej kolekcji ubrań dziecięcych – wiadomo, reklama własnego butiku. Pomyślałam, że też bym tak chciała – mieć wszystko z głowy i jeszcze wyglądać jak z katalogu. Ale nie za taką cenę.

Zaczęłam mówić głośno o tym, że to wszystko nas przerasta. Najpierw do jednej znajomej z pracy, potem do sąsiadki. Ku mojemu zaskoczeniu – każda z nich miała podobne doświadczenia. Składki, presja, zawstydzanie. Niektóre płakały po cichu po zebraniach, inne zaciskały zęby i brały chwilówki na bombki i papier toaletowy. Bo przecież „dla dziecka”.

I właśnie dlatego powiedziałam sobie: nigdy więcej. Nigdy więcej udawania, że mnie stać, że się nie przejmuję. Nie będę już siedzieć cicho, gdy ktoś próbuje mnie zawstydzić, bo nie przelałam 35 złotych na teatrzyk. Bo moje dziecko nie jest gorsze tylko dlatego, że jego matka nie chce płacić za status społeczny.

Zaczęłam szukać nowej pracy. Takiej, w której nie będę liczyć każdego paragonu. Ale już nie dlatego, że muszę. Tylko dlatego, że chcę. Dla siebie. I dla Igora. Żeby nigdy nie musiał pytać, czy może iść na warsztaty.

Joanna, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama