„Na Wielkanoc na wsi zabrałam narzeczonego z miasta. Zamiast szukać zajączka kazali mu sprzątać chlew”
„Mój elegancki Tomek w lakierkach, teraz już w gumiakach i z wiadrem, podążył za nią przez podwórko. Stałam przy oknie, patrząc, jak znikają za stodołą, i poczułam, że jeśli wróci w jednym kawałku, to naprawdę może tu pasować”.

Wiedziałam, że to nie będzie łatwe. Babcia Zosia miała swoje zasady, których nie łamała dla nikogo. Nawet dla mnie. A już na pewno nie dla mojego nowego narzeczonego, Tomka, który po raz pierwszy miał odwiedzić naszą wieś i poznać rodzinę.
Byłam zestresowana
Droga z miasta minęła nam spokojnie. Tomek prowadził ostrożnie, w swoim eleganckim płaszczu i idealnie wypastowanych lakierkach wyglądał, jakby pomylił Wielkanoc na wsi z bankietem dyplomatycznym. Kiedy zaproponowałam mu, żeby założył coś luźniejszego, roześmiał się i powiedział, że chce dobrze wypaść. Uśmiechnęłam się tylko, nie komentując. Wiedziałam, że babcia ma swoją skalę ocen, a niektóre rzeczy po prostu trzeba przeżyć.
Gdy wysiedliśmy z samochodu, babcia czekała już przed domem z rękami skrzyżowanymi na fartuchu. Popatrzyła na Tomasza od stóp do głów, uśmiechnęła się chłodno i rzuciła:
– Zje śniadanie, to mu dam wiadro, świnie nakarmić.
Tomek zaśmiał się, myśląc pewnie, że to taki wiejski humor. Pokiwał głową, przywitał się grzecznie, podał babci wino z elegancką etykietą, które kupił specjalnie na tę okazję. Babcia wzięła butelkę, spojrzała na nią, jakby była słoikiem po kompotach i powiedziała:
– Na półkę się przyda, jak się wyparzy.
W środku wszystko było już gotowe – stół nakryty, jajka udekorowane, żurek parujący w glinianym garnku. Mama i ciocia uwijały się między kuchnią a jadalnią, a ja siedziałam obok Tomka, zerkając na niego. Czułam, że to będzie dzień pełen prób.
Bardzo się starał
Tomek starał się ze wszystkich sił. Komplementował mazurka, dopytywał babcię o przepis na ćwikłę i z podziwem słuchał wujka opowiadającego o tym, jak w zeszłym tygodniu urwał błotnik w traktorze. Uśmiechał się, kiwał głową, a gdy ktoś coś powiedział, reagował z wyczuciem, ale i pewną dozą niepewności.
Czułam, że bardzo mu zależy, by dobrze wypaść. To nie było wymuszone – po prostu był sobą. A mimo to wiedziałam, że dla babci to jeszcze nic nie znaczyło.
Gdy tylko zjedliśmy, babcia wstała od stołu i wyszła bez słowa. Wróciła po chwili z parą znoszonych, czarnych gumiaków i wiadrem. Postawiła je obok krzesła Tomka i oparła ręce na biodrach. Spojrzała na niego z lekkim uniesieniem brwi.
– No, panie Tomaszu – powiedziała – śniadanie śniadaniem, ale świnie same się nie nakarmią.
Tomek spojrzał na mnie. Myślał, że to żart, że babcia sobie pogrywa. Ale jej twarz nie drgnęła ani na moment. Wstał, niezdarnie, i spojrzał na gumiaki.
– Naprawdę? – zapytał.
– Jak najbardziej – odpowiedziała babcia. – W tym domu gości się sprawdza, nie głaszcze po głowie.
Chciała go sprawdzić
Ciocia zachichotała nerwowo, mama rzuciła mi krótkie spojrzenie, jakby chciała powiedzieć „mówiłam ci”, a ja siedziałam jak na szpilkach. Tomek po chwili uśmiechnął się szerzej i wziął wiadro do ręki.
– Dobrze – powiedział. – Tylko proszę mi powiedzieć, które to świnie, żebym przypadkiem nie próbował nakarmić psa.
Babcia parsknęła pod nosem, pierwszy raz tego dnia z wyraźną nutą sympatii. Kiwnęła głową i ruszyła do drzwi, a mój elegancki Tomek w lakierkach, teraz już w gumiakach i z wiadrem, podążył za nią przez podwórko. Stałam przy oknie, patrząc, jak znikają za stodołą, i poczułam, że jeśli wróci w jednym kawałku, to naprawdę może tu pasować.
Minęło ponad pół godziny. W tym czasie babcia wróciła raz – tylko po ręcznik papierowy i swoją starą kurtkę, którą zarzuciła na ramiona bez słowa. Tomka nie było. Siedziałam z mamą w kuchni, udając, że pomagam przy zmywaniu, ale tak naprawdę nerwowo spoglądałam przez okno. Wujek, który siedział w kącie z kubkiem herbaty, zaśmiał się tylko pod nosem.
– Jak wróci z czystymi butami, to znaczy, że uciekł – mruknął.
A jednak nie uciekł
W końcu usłyszeliśmy skrzypnięcie furtki i ciężkie kroki na schodach. Drzwi otworzyły się z lekkim jękiem i stanął w nich Tomek – cały w błocie, z czerwonymi policzkami, rozwianym włosem i ubłoconymi gumiakami, które wyglądały, jakby przeżyły najgorszą powódź. Na jego płaszczu widniały ślady słomy, a na lewym ramieniu – niewielka plama, której lepiej było nie analizować. Ale uśmiechał się. Szeroko, szczerze, dumnie.
W ręce trzymał wiadro, a z kieszeni płaszcza wyciągnął ostrożnie… jajko. Brudne, ale całe. Uniósł je w górę jak trofeum.
– Zniosła mi na głowę. Dosłownie. Chyba mnie zaakceptowała.
W kuchni zapanowała cisza, po czym mama zachichotała cicho, a babcia, stojąca przy piecu, nawet się nie odwracając, rzuciła przez ramię:
– Ma więcej jaj niż twój były.
Nie mogłam się powstrzymać i roześmiałam się na głos. Tomek spojrzał na mnie zaskoczony, ale i rozbawiony. Widziałam w jego oczach dumę – nie z tego, że zrobił wrażenie, ale z tego, że się nie wycofał, że wziął ten test na klatę i jeszcze wrócił z trofeum. Podeszłam do niego, pocałowałam w brudny policzek i wyszeptałam:
– Witaj w rodzinie. Chyba zdałeś egzamin.
Polubili go
Babcia odchrząknęła.
– Jeszcze nie planuję go adoptować. Ale może zostać na obiad.
Po południu babcia usiadła ze mną w ogrodzie, na tej samej drewnianej ławce, na której kiedyś uczyła mnie robić palmy wielkanocne z bibuły. Pachniało dymem z ogniska sąsiadów i młodym czosnkiem. Tomek w tym czasie próbował naprawić zawias w furtce – sam się zgłosił, jak tylko usłyszał, że „skrzypi, bo się rozklepał przez zimę”.
Babcia patrzyła na niego z ukosa, niby obojętnie, ale ja znałam ten wzrok. To nie była obojętność. To była ocena. I akceptacja.
– Taki ładniś – mruknęła w końcu. – Ale jak trzeba, to łapy ubłoci. Nie boi się pracy. Nie przewraca oczami jak ten twój ostatni. Jak mu tam było…?
– Jarek – odpowiedziałam cicho.
– Właśnie – babcia splunęła przez ramię – Jarek. W skarpetkach do łóżka i z notesem, w którym zapisywał kalorie. Jakby z miłością też miał dietę.
Odnalazł się
Parsknęłam śmiechem, bo pamiętałam te kłótnie. Pamiętałam też, jak Jarek przez całą Wielkanoc nie wyszedł na podwórko, bo „pachniało tu wsią”. Tomek tymczasem właśnie podnosił bramkę i próbował ją wypoziomować, dyskutując z wujkiem o tym, czy szlifierka, którą mamy w komórce, jeszcze działa.
– Tomek nie ucieka od roboty – powiedziałam. – I nie marudzi, że tu za cicho, że za zielono, że słoiki stoją na parapecie.
Babcia spojrzała na mnie z ukosa, potem znów na Tomka. Przez chwilę milczała, a potem tylko mruknęła:
– No, jak mu świnia dała jajko, to znaczy, że się nadaje.
I to było wszystko, czego potrzebowałam. Siedziałyśmy jeszcze chwilę w milczeniu. A potem Tomek podszedł, cały w pyle, z uśmiechem od ucha do ucha, i zapytał, czy ktoś ma szmatkę, bo trochę się zakurzył.
Babcia podała mu ręcznik przez ramię.
– Proszę – powiedziała. – Tylko nie oddawaj. Przyda ci się jeszcze nieraz.
Agnieszka, 28 lat