Reklama

Gdy zamykam oczy, nadal słyszę szum traw, który towarzyszył mi każdego lata u dziadków. Miałam wtedy może osiem lat, biegałam boso po podwórku i wierzyłam, że świat kończy się tam, gdzie sięgały pola. Wtedy wieś była dla mnie miejscem beztroski i zapachu ciasta drożdżowego.

Teraz mam dwadzieścia dwa lata, studiuję w mieście, które z każdym dniem wydaje mi się bardziej obce. Ludzie są tu zajęci, spojrzenia uciekają gdzieś za ramię, jakby bali się przypadkowego spotkania wzrokiem. Duszę się wśród tych wszystkich świateł, sklepów i ciągłego pośpiechu. Dlatego kiedy babcia zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy przyjadę na wakacje, nie wahałam się ani chwili. Potrzebowałam ucieczki.

Kiedy wysiadłam z autobusu, poczułam się jak na pustkowiu. Nie byłam tu od dziesięciu lat. Nie wiem, czy bardziej zirytowało mnie słońce świecące prosto w oczy, czy bezradny komunikat „brak sieci”, wyświetlający się na ekranie mojego telefonu. Stałam pośrodku niczego, otoczona polami, które nagle przestały być sielankową pocztówką, a stały się jednym wielkim labiryntem.

Na domiar złego nawigacja postanowiła umyć ręce od odpowiedzialności, zawieszając się z ironicznym „wyszukuję trasę…”. Po prostu świetnie. Nie pamiętałam, jak dojść od przystanku do domu dziadków.

Zgubiłam się

Ruszyłam przed siebie ścieżką, która wydawała się najmniej zarośnięta, ale po kilkunastu minutach miałam wrażenie, że kręcę się w kółko. Wszystko wyglądało tak samo. Pola, krzaki, jakieś rowy melioracyjne. Przypomniałam sobie opowieści dziadka o tym, jak kiedyś błądzili tu Niemcy w czasie wojny. Teraz ja byłam zabłąkana, tylko że zamiast munduru miałam dżinsowe szorty i koszulkę z napisem „New York”.

Wtedy usłyszałam głos. Męski, ciepły, z lekkim rozbawieniem.

– Zgubiłaś się w naszej dżungli?

Odwróciłam się i zobaczyłam chłopaka opierającego się o rower. Miał rozczochrane włosy i okulary przeciwsłoneczne, które bardziej wyglądały jak rekwizyt niż ochrona przed słońcem. Przyglądał mi się z lekkim uśmiechem, jakby cała sytuacja była dla niego codziennością.

– Właśnie odkrywam uroki polskiej Amazonii – odpowiedziałam z wymuszoną pewnością siebie, choć w środku miałam ochotę paść na kolana i zapłakać z ulgą.

– Turystka z miasta, co? – zapytał, ale to nie było zaczepne. Raczej brzmiało, jakby sam się z tego śmiał. – Chodź, odprowadzę cię. Do pani Marii, dobrze pamiętam?

Dosłownie oniemiałam

Skąd on zna babcię? Skąd wie, że jestem od niej? Ale nie zdążyłam zadać tych pytań, bo już zsiadał z roweru i ruszał ścieżką, jakby nie było innej opcji, tylko ta, którą on wybiera.

– Michał jestem – rzucił przez ramię. – Nie martw się, wszystkie nowe tu się gubią.

– Ola – odpowiedziałam krótko, podążając za nim, choć w głowie miałam milion znaków zapytania.

Szliśmy przez chwilę w milczeniu, tylko ptaki gdzieś nad nami śpiewały. Czułam, jak napięcie ze mnie schodzi, chociaż jeszcze niedawno miałam ochotę wbić telefon w ziemię. Michał szedł spokojnie, czasem coś podśpiewywał pod nosem, jakby ta cała sytuacja była dla niego najzwyklejszą rzeczą na świecie. Spojrzał na mnie kątem oka.

– My się chyba znamy od dawna.

– Naprawdę? Skąd?

Nie odpowiedział, a ja go w ogóle nie kojarzyłam. To nie miało sensu, a jednak czułam, jakbyśmy się już kiedyś spotkali.

Nie pamiętałam go

Następnego ranka, zanim jeszcze zdążyłam wypić kawę zbożową, którą babcia robi co rano, Michał stał już pod furtką z rowerem. Wpatrywał się w okno kuchni z półuśmiechem. Babcia spojrzała na mnie z uniesioną brwią, ale nie powiedziała nic, tylko mruknęła pod nosem:

– No to leć, nie każ chłopcu czekać.

– Cześć, turystko – przywitał mnie, gdy wyszłam na ganek. – Gotowa na kolejne zgubienie się w naszej dżungli?

Nasze wycieczki szybko stały się rytuałem. Zaczynaliśmy od krótkich tras – do starego wiatraka, na łąkę za stawem, ale z każdym dniem nasze wyprawy stawały się coraz dalsze i mniej oczywiste. Michał znał każdy zakątek, każdą boczną ścieżkę, o której nawet Google nie słyszało.

Rozmawialiśmy dużo. Wyjawił mi wreszcie, że bawiliśmy się razem w dzieciństwie – on przyjeżdżał wtedy do swoich dziadków, którzy mieszkali po sąsiedzku, a teraz sam mieszka w ich domu, który odziedziczył po nich.

Straciłam głowę

Opowiadałam mu o mieście, o tym, jak można tam przejść przez całą uczelnię i nie zostać ani razu dostrzeżonym. Jak można być otoczonym przez ludzi i czuć się jak duch.

– Niewidzialna dziewczyna z wielkiego miasta – powiedział wtedy, patrząc gdzieś przed siebie. – To brzmi jak tytuł jakiegoś filmu, wiesz?

– Gdybyś zobaczył moje życie w mieście, szybko byś chciał uciec – zaśmiałam się gorzko.

Michał spojrzał na mnie spod daszka czapki.

– Ja zawsze wiedziałem, że chcę tu żyć.

W tamtej chwili chciałam wierzyć, że można tak po prostu znaleźć swoje miejsce i już z niego nie chcieć uciekać. A jednak im bardziej zbliżał się koniec wakacji, tym mocniej czułam, że mój czas tutaj jest policzony. Jakby między nami wciąż była jakaś umowa, której nikt z nas nie wypowiedział, ale oboje czuliśmy, że obowiązuje.

Musiałam wyjechać

Słońce zachodziło coraz szybciej. Pola robiły się bardziej szare niż złote, a ja łapałam się na tym, że liczę dni. Nie mówiłam o tym na głos, ale czułam, że Michał też to wie.

– Lato się kończy – powiedział któregoś dnia, kiedy siedzieliśmy na stogu siana. – Ale może nie wszystko musi się kończyć razem z nim.

Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć? Że boję się wrócić do miasta? Że boję się zostawić tu coś, co jeszcze nie ma nazwy?

Dzień przed moim wyjazdem Michał zaprosił mnie na ostatnią wyprawę. Nie pytał, czy chcę. Po prostu powiedział:

– Spotkajmy się przy starym dębie, wiesz którym.

Wiedziałam.

Szłam tam powoli, jakby opóźnianie spotkania miało coś zmienić. Michał czekał już, oparty o pień, kręcąc w palcach mały, wysuszony kwiat. Nie wyglądał jak chłopak, który żegnał letnią znajomość. Raczej jak ktoś, kto wie więcej niż ja.

Było mi smutno

– Nie lubię pożegnań. Szczególnie z kimś, kto się tak łatwo gubi – powiedział, podając mi kwiat.

– Ale teraz już wiem, gdzie cię szukać – odpowiedziałam cicho, biorąc go do ręki.

Wyciągnął z kieszeni mały, gładki kamyk.

– To żebyś pamiętała, gdzie jest twój kierunek. Nawet jak ci się znowu nawigacja zbuntuje.

Chciałam coś odpowiedzieć, ale słowa grzęzły mi w gardle. Stałam tam z tym kamykiem i miałam wrażenie, że coś ściska mi serce. Próbowałam sobie powtarzać, że to tylko wakacyjna przyjaźń. Że tak to przecież miało wyglądać. Ale serce nie chciało słuchać. Michał spojrzał na mnie uważnie, jakby czytał to, czego nie umiałam powiedzieć.

– No to… do zobaczenia – powiedział cicho.

Nie umiałam wtedy odpowiedzieć „do widzenia”. Gdy wróciłam, pisaliśmy do siebie codziennie. Krótkie wiadomości, czasem zwykłe głupoty, ale zawsze z tym samym ukrytym pytaniem: „Czy jeszcze jesteśmy blisko?”.

Chciałam tam wrócić

„Nie uwierzysz, ile ślimaków dziś uratowałem po deszczu” – napisał pewnego dnia. „A ja znów utknęłam w korku. Chyba wolę ślimaki” – odpisałam, patrząc na rzędy samochodów za oknem autobusu.

Bywały dni, że myślałam, że uda mi się przyzwyczaić. Że będę wspominać te wakacje jak coś, co się po prostu wydarzyło. Ale im bardziej starałam się wrócić do dawnego życia, tym bardziej czułam, że dusi mnie każdy dzień spędzony tutaj.

Nie wiem, co było tym ostatecznym impulsem. Może to był kolejny wieczór, gdy siedziałam w zatłoczonej kawiarni i czułam się, jakbym była przezroczysta. Może wiadomość od Michała, krótka, ale uderzająca w samo serce: „Wieś cię nie opuszcza. Prędzej czy później wrócisz”.

Wróciłam. Tym razem bez nawigacji, bez niepewności. Wiedziałam, którą drogą iść, które ścieżki wybierać. Michał czekał na mnie przy starej lipie. Nie opierał się o rower jak dawniej, nie żartował z rozbawioną miną. Stał i patrzył, jakby wiedział, że w końcu nadejdę.

Czekał na mnie

– Wiedziałem, że wrócisz – powiedział, gdy byłam już wystarczająco blisko, by usłyszeć.

– Może to nie wieś. Może to ktoś stąd mnie nie opuszczał – odpowiedziałam spokojnie.

Nie potrzebowaliśmy więcej słów. Wszystko już zostało powiedziane wcześniej, w tych wszystkich wiadomościach i w milczeniu, które rozumiało więcej niż rozmowy.

Patrzyłam na drogę, którą przyszłam i na tę, która była przede mną. Tym razem czułam spokój. Nie było we mnie strachu, że coś tracę. Bo po raz pierwszy od dawna wiedziałam, że to ja wybieram, gdzie chcę być.

Aleksandra, 22 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama