„Na weselu teściowa obraziła moich gości. Pokazałam jej, że może się panoszyć w swoim obejściu, a nie w naszym ogródku”
„Mój chrzestny ponoć za dużo pił, dzieci kuzynki niepotrzebnie biegały po sali i robiły hałas, a ojcu fryzjer źle obciął grzywkę. Na koniec teściowa rzuciła coś o prostakach. Kogo się to tyczyło? Nie wiem, ale jestem pewna, że kogoś z mojej rodziny”.

- Listy do redakcji
Miałam wrażenie, że to wcale nie mój wymarzony ślub, tylko jakieś zawody pod tytułem: „Zadowól teściową, a dostaniesz dyplom z cierpliwości”. Wszystko zaczęło się już na etapie planowania. Ja marzyłam o rustykalnym weselu. W stodole przerobionej na salę, z lampkami, wiankami i drewnianymi stołami. No wiecie, chciałam, żeby było swobodnie i swojsko. Żeby każdy dobrze czuł się podczas przyjęcia, na którym nie ma miejsca na niepotrzebny blichtr i atmosferę rodem z królewskiego balu.
Teściowa chciała decydować za nas
Już od dawna do ślubu chciałam ubrać się w wygodną lnianą sukienkę odcinaną pod biustem, długi welon zastąpić wiankiem uplecionym z różnokolorowych kwiatów, a w miejsce wyszukanego koka, upiętego błyszczącymi wsuwkami, wybrać naturalnie spływające po plecach fale. Na stole miały królować tradycyjne wypieki i różnorodne potrawy, dopasowane do gustów kulinarnych naszych gości. Miało być przyjemnie i bez niepotrzebnego nadęcia.
Dla Teresy takie coś jednak nie wchodziło w grę. Miała być biała sala w hotelu stylizowanym na pałacyk, złote obrusy, dania serwowane przez elegancko ubranych kelnerów i – cytuję – klasyczne wesele, nie wiejski jarmark.
– To chyba ślub, nie wieśniacka potańcówka – mówiła i przewracała oczami tak ostentacyjnie, że zastanawiałam się, czy jej gałki oczne zaraz nie wyemigrują.
Ale nie chciałam się kłócić. Zgodziłam się na salę w stylu „pałac ślubów z lat dziewięćdziesiątych”. Chociaż nie znosiłam połysku, dodatków w stylu glamour i marzyłam o czymś zupełnie innym.
– Dla spokoju. Nie ma sensu wykłócać się z tą babą. Niech już ma to swoje wymarzone wesele jedynaka. Żeby mogła pochwalić się niewidzianym od lat ciotkom, kuzynom i kuzynkom, których mój Kamil nawet w życiu nie poznał – tłumaczyłam siostrze, a ona z niedowierzaniem kręciła głową.
– Karola, po co to robisz? To twój ślub, twoje wesele i twój wielki dzień. Wszystko powinno wyglądać dokładnie tak, jak ty to sobie wymarzyłaś. W końcu taka okazja przydarza się tylko raz w życiu – mówiła, sięgając po domowy kompot z papierówek, który samodzielnie ugotowałam. – No, najczęściej raz. Ale przed ślubem cicho sza o rozwodach – puściła do mnie oko.
Niby wiedziałam, że Magda ma rację. A jednak ustąpiłam teściowej. Myślałam, że dzięki temu u niej zapunktuję i później da mi spokój. Owszem, nie pałałam do niej sympatią, oględnie mówiąc. Ale to była w końcu matka mojego Kamila i należał się jej jakiś szacunek. Chciałam poukładać sobie z nią w miarę dobre stosunki, bo w przyszłości przecież często będziemy się widywać. Nie ma sensu całe życie patrzyć na siebie bykiem i dogryzać sobie podczas rodzinnych Wigilii, prawda? Ja przynajmniej tego nie chciałam. Tylko że spokoju i tak nie było.
Krytykowała każdy dodatek
Przy wyborze menu usłyszałam, że bez kotleta schabowego, to ona nie wyobraża sobie w ogóle wesela.
– Mój brat bez kotleta nie je niedzielnego obiadu. Jak ty niby wyobrażasz sobie wesele, gdzie na drugie danie podadzą takie dziwactwa? A jakaś rukola? Co to w ogóle jest?!
Zamówiliśmy więc klasykę. Rosół, kotlet, ziemniaki, zestaw surówek i ogórki kiszone. I jedną opcję wegetariańską, ale oczywiście „dla tej twojej koleżanki co nie je mięsa, czyli dziwadła”. Jak wspominałam, sama byłam raczej za tradycyjnymi potrawami. Jednak wśród moich znajomych trafiają się wegetarianie, dlatego chciałam, żeby menu było różnorodne. Niestety, teściowa wykłócała się o każdy pomysł, który nie wyszedł od niej. Krem z zielonych szparagów? Toż to przecież nie zupa.
I tak było z każdym drobiazgiem. Łącznie z masą do tortu, bo „ona nie lubi malin”, a „czekoladowy jest bardziej elegancki”. I co z tego, że ja i do tego pewnie większość gości, owe maliny lubimy? Skoro Teresa ich nie toleruje, to nie mają prawa pojawić się na stole. No słowo daję, ta kobieta zepsuła mi całą radość z przygotowań. Przez nią czułam się, jakby to było jej własne wesele, a nie moje i Kamila. O najmniejszym drobiazgu nie dawała nam zdecydować samodzielnie. Zawsze to ona musiała mieć ostatnie słowo.
Z wódką też był problem.
– Żadnych wynalazków! – wymieniła dwa tradycyjne gatunki rodem z PRL-u. – A najlepiej i jedna, i druga – rozkazała.
Wybrałam coś delikatniejszego, bo zależało mi, żeby goście dobrze się bawili, a nie leżeli pod stołem po pierwszym toaście. Do tego zamówiłam barmana, który miał serwować wina i delikatne drinki, w tym bezalkoholowe, idealne dla kierowców czy osób, które po prostu na co dzień nie piją. Teściowa się obraziła.
– Nie wiem, kto ci wmówił, że panna młoda ma prawo coś wybierać – powiedziała na koniec, próbując zażartować.
Ha ha, no bardzo śmieszne.
Dzień ślubu to był dzień próby
Ubrałam się, siostra zrobiła mi profesjonalny makijaż. Madzia niedawno skończyła specjalny kurs i okazało się, że ma do tego nie tylko dryg, ale i prawdziwy talent. Teraz siedziałam, oddychałam głęboko i chciałam chwilę odpocząć przed wielką chwilą. W końcu później czeka mnie nie tylko dobra zabawa, ale i naprawdę duży stres. Nie chciałam, żeby cokolwiek się popsuło.
I wtedy przyszła... ona. Ubrana w strojną kreację w białym kolorze. Niczym na rozdanie Oscarów. Czy to było normalne? Żeby matka pana młodego zaprezentowała się na ślubie i weselu w bieli?
– Ach, nie zauważyłam! Ale to kość słoniowa – powiedziała, widząc moją zniesmaczoną minę.
W dodatku przyszła godzinę wcześniej, żeby „zobaczyć, jak wszystko jest przygotowane”. A to były przecież ostatnie chwile, gdy mogłam jeszcze odsapnąć przed czekającym mnie wyzwaniem. Tymczasem ona siedziała w kącie pokoju i mruczała:
– Obrusy wymięte... Balony? Serio? A ta muzyka to chyba z kasety z bazaru.
Zabolało. Próbowałam jednak to ignorować.
„Spokojnie Karolina. Ta kobieta po prostu już taka jest. Nic jej nie zmieni i naprawdę nie warto przejmować się jej fochami. Ona robi to specjalnie, żeby wyprowadzić cię z równowagi” – myślałam, biorąc głębokie oddechy, które miały mi pomóc się uspokoić.
Później usłyszałam, jak mówi do swojej siostry:
– No cóż, taki ślub, jacy goście – zerknęła przy tym wymownie w stronę kilku osób z mojej rodziny.
Zaczynałam mieć jej coraz bardziej dosyć. Czy ta kobieta nie mogła odpuścić chociaż tego jednego dnia?
Nagle przyszła ta chwila
Podczas obiadu teściowa siadała tylko przy „swoich”, ostentacyjnie omijając moją rodzinę. W czasie przemówienia mojego ojca – wzruszającego, ciepłego i pełnego uczucia – teatralnie zerkała na zegarek. A potem... Potem wzięła mikrofon i powiedziała:
– Dziękuję wszystkim za przybycie. Mimo że niektórym może brakuje klasy, ale ważne, że nasza rodzina jest razem.
Moja ciotka o mało nie zakrztusiła się sałatką, którą właśnie jadła. Mąż milczał. Nie widział, nie słyszał. Udawał, że to się nie dzieje. Nie mam pojęcia, dlaczego dyskretnie nie próbował wpłynąć na zachowanie swojej matki. Może też chciał po prostu spokoju? W każdym razie Teresa jeszcze kilkakrotnie zachowała się skandalicznie. Wytknęła jednej z moich ciotek, że ubrała się niestosownie do sytuacji.
– Jak się ma dwadzieścia nadprogramowych kilogramów, to sukienka powinna sięgać co najmniej do połowy łydki – syknęła do Jadwigi, która zrobiła wielkie oczy.
Owszem, ciotka ostatnio nieco przytyła, ale jej kreacja wcale nie była niestosowna. Sięgała tuż za kolano, miała błękitny odcień i, moim zdaniem, była naprawdę subtelna i elegancka. A kobieta występująca na weselu w kolorze zarezerwowanym dla panny młodej miała czelność to komentować?
Mój chrzestny ponoć za dużo pił, dzieci kuzynki niepotrzebnie biegały po sali i robiły hałas (a co niby miały robić kilkulatki, jak nie się bawić?), a ojcu fryzjer źle obciął grzywkę. Na koniec teściowa stwierdziła, że „prostak zawsze pozostanie prostakiem”. Kogo się to tyczyło? Dokładnie nie wiem, ale jestem pewna, że kogoś z mojej rodziny.
Po weselu wyciągnęłam wnioski
Minął tydzień. Usiedliśmy z mężem na tarasie. Zaparzyłam dla nas kubki z zieloną herbatą.
– Kochanie – zaczęłam ostrożnie – twoja mama... no, zrobiła spore zamieszanie. Nie zamierzam udawać, że to było w porządku.
Kamil patrzył w kubek.
– Wiem. Ale nie umiem jej nic powiedzieć.
– To ja jej powiem.
I powiedziałam. Następnego dnia zaprosiłam ją na rozmowę. Zaczęłam od konkretów.
– Nie życzę sobie, żebyś krytykowała moją rodzinę. Ani mnie. Jesteś gościem w naszym domu.
Milczała. Po chwili wycedziła przez zęby:
– A ja sądziłam, że będę mogła czuć się tutaj jak u siebie.
– Możesz. Ale tylko wtedy, gdy nie traktujesz nas jak służby i podludzi.
Od tamtego czasu bywa u nas naprawdę rzadko. Mniej też komentuje. A ja wreszcie mogę chodzić po domu w szlafroku i z kubkiem kawy, nie bojąc się, że zza winkla wyskoczy krytyczna ocena.
Nasze wesele nie było bajką. Ale było prawdziwe. A my, mimo wszystko, przeszliśmy test. Bo nawet jeśli obrus był wymięty, a wódka nie ta, najważniejsze jest przecież uczucie, które nas łączy. Granice też są ważne. I zawsze warto je stawiać.
Karolina, 28 lat
Czytaj także:
- „Narzeczonego poznałam dopiero w dniu ślubu. Nie miałam nic do gadania, bo to była umowa między naszymi rodzinami”
- „Marzyliśmy o skromnym weselu tylko z najbliższymi. Matka zrobiła mi awanturę, bo nie zaprosiłam jej kuzynów”
- „Wzięłam ślub, choć wszyscy mówili, że powinnam uciekać od takiego mężczyzny. Mieli świętą rację”

