„Na wakacjach w Mielnie wydaliśmy dosłownie majątek. Już wczasy all inclusive w Egipcie byłyby tańsze”
„Porcje ryb tylko na zdjęciach wyglądały tak imponująco. Na talerzach wcale nie pojawiło się tyle przysmaków, ile można byłoby się spodziewać. Gdy zobaczyłam rachunek, omal nie udławiłam się dorszem. 294 złote. Dokładnie tyle mieliśmy zapłacić”.

- Listy do redakcji
W tym roku uznaliśmy z mężem, że wakacje za granicą to zbędna fanaberia. A przynajmniej nie wydatek, który wpisywałby się w nasz domowy budżet. Ceny biletów, noclegi, paszporty, drogie jedzenie, niepewność pogody i sytuacji politycznej wokół… A poza tym, jak mawia mój Andrzej:
– Trzeba wspierać polskich przedsiębiorców, bo nasza rodzima branża turystyczna ledwie dyszy.
No więc wsparliśmy. Całym naszym portfelem. I chyba aż za bardzo. Bo ja tam nie widziałam, żeby polskie pensjonaty, restauracje i budki z jedzeniem narzekały na brak chętnych.
Nad Bałtykiem były prawdziwe tłumy, a kolejki przed smażalniami ryb, punktami z kebabem i innymi fast-foodami, lodami, goframi czy pamiątkami najczęściej zawijały się gdzieś dopiero za rogiem. Najpewniej więc obroty, ci wciąż narzekający przedsiębiorcy udręczeni podatkami, składkami do ZUS-u, podwyżkami prądu i innymi stałymi wydatkami, wcale nie mieli takie najniższe. Za to w naszym rodzinnym portfelu szybko zaczęły świecić pustki.
Całą piątką pojechaliśmy do Mielna. Ja, mąż i nasza trójka dzieci: Julek, lat 6, Zosia, lat 9 i Antoś, lat 11. Już po pierwszym dniu zrozumiałam, że wsparcie polskiej turystyki to jedno, a przetrwanie z rodziną na kilkunastu metrach kwadratowych wynajętej kwatery to zupełnie inna bajka. We znaki dała się nam nie tylko ciasnota, ale i ceny, które przyprawiały o zawrót głowy. Jednak w powiedzeniu mówiącym, że Bałtyk jest bardzo kapryśny, pozostaje coś z prawdy. No ale po kolei…
Budzik? Mam go w postaci Antosia
Już o szóstej rano pierwszego dnia Antoś przyssał mi się do ucha:
– Mamo, mogę iść na plażę? – szepnął.
Po chwili dołączyli pozostali. Krzyk, szuranie krzeseł, poszukiwanie ręczników, kąpielówek, kremu z filtrem, czapeczek i oczywiście… jedzenia. Bo jakże inaczej. Zanim wypiliśmy kawę, nasz domek wyglądał jak po przejściu huraganu, a lodówka była pusta. Dosłownie. Został tylko napoczęty karton mleka i kawałek arbuza, którego moje dzieciaki nie lubią.
Antoś twierdzi, że to nie owoc, bo smakuje jak ogórek i to do tego słodki. Z wrodzonego poczucia obowiązku i chęci zachowania matczynego autorytetu nie zaprzeczam, chociaż mam podobne odczucia. Sama również arbuzów nie lubię, ale mój mąż kupuje je przy każdej możliwej okazji, twierdząc, że świetnie gaszą pragnienie i są zdrowe. Być może.
– Co oni? Wszystko zjedli? Przecież wczoraj zrobiliśmy duże zakupy – zapytał Andrzej, zerkając na puste półki.
– Wszystko. Nawet serek wiejski, którego w domu najczęściej nie ruszają – westchnęłam.
To był parawaning ekstremalny
Plaża? Owszem, piękna. Tego dnia nawet pogoda dopisała. Świeciło słońce, dlatego ja mogłam złapać pierwsze promienie i wreszcie nabrać nieco kolorów po ciągłym poruszaniu się pomiędzy klimatyzowanym biurem, parkingiem, szkołą, przedszkolem i naszym mieszkaniem. Dzieciaki miały szansę popluskać się w wodzie. W planach miałam nie tylko słodkie wylegiwanie się z książką, ale i wspólne zbudowanie zamku z piasku. Ale co? W końcu jakoś trzeba sobie zaskarbić miłość własnych szkrabów, żeby zdobyć tytuł najlepszej mamy na świecie, prawda?
Był tylko jeden drobny problem. Jaki? Ano taki, że na plaży trzeba było stoczyć prawdziwą walkę o miejsce. Do Mielna przyjechały bowiem tłumy i zdaje się, że ludzie mieli dokładnie taki sam plan dnia jak nasza rodzinka. To znaczy spędzenie kolejnych godzin na zatłoczonej plaży. Znalezienie wolnego skrawka dla naszej piątki wcale nie było więc takie łatwe.
– Mamo, ten pan postawił parawan prosto przed nami! – wołała Zosia z plastikową łopatką w ręku.
W ciągu dziesięciu minut nasze „lokum plażowe” zalały kolorowe parawany z każdej strony. Andrzej się zagotował:
– Jakbyśmy siedzieli w kartonowym labiryncie! Boże, czy ci ludzie już nie mają żadnego wyczucia? – pieklił się coraz głośniej.
Ale dzieciom to nie przeszkadzało. Bawiły się świetnie wśród otaczającego nas lasu parawanów, parasoli i ludzi. Gorzej, że co piętnaście minut padało:
– Mamo, lodaaaa!
– Tato, gofryyyy! Te z czekoladą, a nie z owocami.
– Mamoo, on mnie kopnął!
– Mamo, on powiedział, że ja śmierdzę rybą!
I tak oto dzień mijał pod hasłem: „Matka jako służąca spełniająca wszystkie zachcianki, ojciec jako ochroniarz, dzieci jako dzikusy. Na wolności”.
Królestwo za dorsza z frytkami
Wieczorem uznaliśmy, że zasłużyliśmy na porządną kolację. Sama przyznam, że po tych wszystkich lodach, gofrach i innych przekąskach całkowicie mnie zmuliło. Miałam ochotę na coś konkretnego. I koniecznie bez bitej śmietany i czekoladowej posypki.
– Więcej słodyczy dzisiaj nie zdzierżę – uśmiechnęłam się pół żartem, pół serio do męża.
Andrzej zaproponował więc wyjście do restauracji. W planach mieliśmy zjedzenie czegoś z rybą. Bo to przecież nawet nie uchodzi, żeby pierwszego dnia nad Bałtykiem nie sięgnąć po te właśnie przysmak. Weszliśmy do jednej z bardziej „eleganckich” knajp. Menu zdobiły zdjęcia ryb wielkości noworodków, a kelner wyglądał jakby wyszedł prosto z solarium. Czyżby ten chłopak każdą wolną chwilę spędzał na plaży?
Zamówiliśmy dwa zestawy rybne, bo dzieciaki w końcu nie chciały skusić się na dorsza w panierce. Do tego trzy porcje nuggetsów, frytki z sosem, zestawy surówek, kompot i jedną wodę mineralną. Porcje ryb tylko na zdjęciach wyglądały tak imponująco. Na talerzach wcale nie pojawiło się tyle przysmaków, ile można byłoby się spodziewać. Gdy zobaczyłam rachunek, omal nie udławiłam się dorszem. 294 złote. Dokładnie tyle mieliśmy zapłacić za ten nasz wcale niezbyt wyszukany obiad.
– Za tyle to ja zrobiłabym nam pyszności na kilka dni – mruknęłam do męża, a on pokiwał głową ze zrozumieniem.
Już nie chciałam tego głośniej komentować, ale frytki były zimne, w mojej porcji było więcej tłustej panierki niż ryby, a sos to chyba była łyżeczka zwyczajnego ketchupu zmieszanego z jakąś przyprawą.
– Czy pan podał nam łososia z Alaski? – zapytałam nieco złośliwie kelnera, wyciągając z portfela kartę płatniczą.
Chłopak, prezentujący się niczym młody Bóg, nie podchwycił jednak mojej ironii. Uśmiechnął się do mnie z wyraźnym politowaniem i wypalił:
– Bałtyk kosztuje, proszę pani.
No tak, zapomniałam. Gdybym wiedziała, że aż tyle, być może zaczęłabym wspierać jednak jakichś zagranicach przedsiębiorców. Bo zdaje się, że to, co udało się nam zaoszczędzić na biletach lotniczych, tutaj i tak wydamy w kilka dni. Do tego najpewniej z nawiązką.
Lody w innej wersji
Dzieci oszalały na punkcie lokalnych lodów. Codziennie domagały się nowych smaków, a że każda kulka kosztowała dziesięć złotych, szybko przestałam liczyć, ile wydajemy na te ich przysmaki.
– Tylko dzisiaj, obiecuję! – powtarzali codziennie, wymyślając coraz to nowsze smaki.
Zosia wzięła „czekoladę z miętą i posypką”, Julek „gumę balonową z brokatem” (tak, dobrze czytacie), a Antoś „słony karmel, sorbet mango i coś zielonego, ale nie wiem co”. A gdzie podziała się stary dobry smak śmietanki? Nie mam pojęcia. Tutaj od dziwnych smaków, kolorów i nazw aż kręciło się w głowie.
– Smerfowe, mamo smerfowych muszę spróbować koniecznie – piszczała moja córcia, wskazując niebieski pojemnik.
„Jaki owoc daje niebieski kolor? Zdaje się, że po prostu barwnik spożywczy” – myślałam intensywnie, ale nie miałam sumienia odmawiać dzieciom lodów podczas wakacji.
To nic, że zamawiali po dwie kulki i wcale nie mieli ochoty ich kończyć. Ja lodów nie brałam dla siebie wcale. Oszczędzałam. Na wodę mineralną. Do tego dochodziły jeszcze inne wydatki. Sprzedawcy na stoiskach kusili, jak tylko mogli. A że dorośli w większości są odporni na reklamę, ofertę kierowali głównie w stronę dzieci.
Zosia prosiła więc o jakiejś koraliki ze sztucznych bursztynów, Antek o zdalnie sterowane samochodziki, a Julek o figurki ze zwierzątkami. Stoły aż się uginały od kolorowych zabawek i pamiątek ułożonych w równiutkie stosiki. A nasze dzieciaki, śladem swoich rówieśników, chciały je mieć. To nic, że w sklepach dokładnie te same rzeczy najpewniej można kupić za połowę ceny.
A Egipt czekał na promocji
Pod koniec tygodnia, gdy już niemal wyczyściliśmy nasze wakacyjne konto i zaczęliśmy jeździć po zakupy do miejscowego marketu, a nie biegać na frytki do smażalni, usiadłam z Andrzejem na plaży i spojrzałam na fale.
– Wiesz, że moglibyśmy za to mieć last minute w Egipcie z opcją all inclusive?
– Wiem. Ale nie mielibyśmy wtedy takich wspomnień… i tak pięknej opalenizny.
– Ani nowych słów, jak „parawaning” i „gofrowanie na kredyt”.
Zaśmialiśmy się. Zmęczeni, bankrutujący, ale szczęśliwi. Bo chociaż Mielno kosztowało nas fortunę, dzieci były zadowolone. Może zabrzmi to banalnie, ale to było warte każdej wydanej złotówki.
Marzena, 40 lat
Czytaj także:
- „Wakacje u teściów na wsi miały być sielanką na łonie natury. Teściowa zrobiła ze mnie parobka, a mąż tylko patrzył”
- „Wakacje w Bułgarii miały nas znów do siebie zbliżyć. Mąż miał dla mnie jednak inną niespodziankę”
- „Nigdy nie wrócę na wakacje do Chorwacji. Żona narobiła nam takiego wstydu, że pewnie znają nas w całej w Dalmacji”

