Reklama

Mam na imię Marta. Mam 36 lat, singielka, graficzka. Mieszkam w Warszawie, na Pradze. Jestem z tych, co to dużo marzą, a mało działają. A może po prostu się boją? Sama nie wiem. Życie mijało mi ostatnio jak reklamy w metrze – kolorowo, głośno i bez sensu. Praca zdalna, zero przyjaciół w pobliżu, a wieczory... Cóż, zbyt często kończyły się lampką wina i podglądaniem cudzych żyć w internecie.

Czułam, że muszę się wyrwać. Choćby na chwilę. Długo się nie zastanawiałam – klik, klik, rezerwacja all inclusive na tydzień w Grecji. Kiedyś bym analizowała, porównywała, ale tym razem coś we mnie krzyknęło: „Jedź, zanim zaczniesz znowu myśleć!”.

Zawsze uważałam się za osobę rozsądną. Trochę zbyt rozsądną. Ale są momenty, kiedy nawet najcichszy głos wewnętrznego buntu potrafi przekrzyczeć codzienność. I wtedy potrafię być inna. Odważniejsza. Szalona. Choćby na chwilę.

Już pierwszego dnia w hotelu, ledwo wypiłam powitalnego drinka, zauważyłam go. Kelner. Wysoki, opalony, z czarującym uśmiechem i tym spojrzeniem, które sprawia, że kobieta czuje się zauważona. Może nie jedyna na świecie, ale wyjątkowa tu i teraz. I to wystarczyło, żeby moje serce przyspieszyło.

On się na ciebie gapi jak pies na kość – zaśmiała się Agata, kobieta z sąsiedniego leżaka. – Jeszcze chwila, a sam ci ten drink do ust poda.

– Daj spokój – prychnęłam, ale zrobiło mi się gorąco.

– No co? Fajny jest. Tylko nie zapomnij, że to wakacje, nie casting do roli żony – puściła do mnie oko.

Właśnie wtedy pojawił się znowu – z tą samą tacą i tym samym uśmiechem. Zatrzymał się przy mnie.

– Czy życzy sobie pani coś jeszcze? – zapytał z przesadną uprzejmością, ale w jego oczach czaił się flirt.

– Może… wodę z cytryną i lodem – odpowiedziałam. – Na ten żar z nieba.

– Jak sobie pani życzy. Ale radzę pić powoli. Wszystko, co tu gorące, bywa zdradliwe – odparł z półuśmiechem i odszedł.

Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo miał rację.

Flirtowałam na całego

Z każdym dniem jego obecność stawała się coraz bardziej zauważalna. Nie wiem, czy to ja tak się w niego wpatrywałam, czy może on naprawdę nie spuszczał ze mnie wzroku. A może to było to dobrze wyćwiczone przez lata „zainteresowanie” każdą samotną kobietą przy stoliku?

Spotykaliśmy się przy śniadaniach, przy obiedzie, a wieczorami – w barze przy basenie. Najpierw tylko uśmiech. Potem „dzień dobry” wymówione miękko, z tym lekko śródziemnomorskim akcentem. A potem przeszliśmy na „cześć” – jakbyśmy się znali od lat.

Marta, prawda? – zapytał pewnego wieczoru, gdy podał mi drinka.

– Tak – odparłam, zaskoczona, że pamięta moje imię. – A ty?

– Andreas – uśmiechnął się. – Mam dobrą pamięć do pięknych kobiet.

Poczułam się jak nastolatka. Naprawdę. Głupio się zaśmiałam, jakby ktoś właśnie zaproponował mi wagary.

Tego wieczoru usiadłam przy barze dłużej. On co chwilę podchodził, zagadywał, podrzucał kolejne drinki, choć mówiłam, że nie chcę więcej. Nie, nie był nachalny. Był… zręczny. Zbyt zręczny.

– Wiesz, że to pierwszy raz, kiedy ktoś zostaje tu tak długo sam? – zapytał.

– Może i jestem sama, ale nie samotna – odparłam pół żartem, pół serio.

– To nie to samo – odpowiedział, nachylając się bliżej. – Są kobiety, które błyszczą nawet bez nikogo obok. Ty jesteś jedną z nich.

To było jak plaster na moje stare blizny. Nawet jeśli wiedziałam, że może to mówił wczoraj innej.

W końcu zaproponował:

– Kończę za godzinę. Może skoczymy gdzieś na drinka? Poza hotelem. Jest taki mały bar z widokiem na morze.

Wahałam się. Czułam się rozedrgana. Głos rozsądku krzyczał „nie idź”, ale serce – rozgrzane komplementami i słońcem – szeptało „a czemu nie?”.

– Dobra – powiedziałam w końcu. – Ale tylko na jednego.

– Słowo kelnera – uśmiechnął się. – Będę delikatny.

Nie miałam pojęcia, jak bardzo złudne było to zapewnienie.

Byłam jak urzeczona

Bar, do którego mnie zabrał, faktycznie był uroczy. Położony na wzgórzu, z widokiem na zatokę rozświetloną latarniami i światłami jachtów. Nie było tam turystów. Tylko Grecy, rozmowy przyciszone, śmiech niski, prawdziwy. I w tle muzyka – spokojna, z domieszką jazzu.

Andreas znał kelnera, kucharza, pewnie i właściciela. Wszyscy go tam znali. Dostał najlepszy stolik na tarasie. Siedzieliśmy z kieliszkami w dłoniach, a ja nie mogłam oderwać od niego wzroku. Opowiadał o sobie – o studiach w Atenach, które rzucił. O ojcu, który zmarł, gdy miał piętnaście lat. O matce, która prowadzi małą piekarnię.

Słuchałam z rozdziawionymi ustami. I czułam, że odpływam. Że moja samotność, moje rozczarowania, moja Warszawa – wszystko się rozmywa, zostaje gdzieś daleko. A tu i teraz jestem tylko ja i on.

– Wiesz, Marta... – nachylił się i jego dłoń otarła się o moją. – Zasługujesz na coś więcej. Na coś, co cię ożywi.

Poczułam, że nie mam siły walczyć z własną potrzebą bliskości. Z tą chęcią, żeby ktoś mnie przytulił, zauważył, chciał. Nie rozumem – ciałem.

Nie wiem, jak to się stało, ale chwilę później byliśmy w jego pokoju. Małym, ciasnym, bez klimatyzacji. Nie pamiętam zapachu, mebli, niczego. Tylko dotyk. Jego ręce, jego usta. I moje łzy – ciche, niespodziewane – gdy zasypiałam obok.

Nad ranem obudziłam się, a on był już na nogach. W koszuli, z telefonem przy uchu, krzątał się po pokoju.

Już wstajesz? – zapytałam niepewnie, siadając na łóżku, przykrywając się pospiesznie.

– Tak, muszę wracać do pracy – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.

To było tylko na jedną noc? – zapytałam, choć wiedziałam, że to głupie pytanie.

– Nie wszystko musi od razu trwać wiecznie, prawda? – rzucił pół żartem, zapinając guziki.

Zamarłam.

– Marta… Nie bądź smutna. Było pięknie. I to się liczy.

Nie miałam siły nic powiedzieć. Wciągnęłam sukienkę, związałam włosy i wyszłam. Na bosaka. Z lekkim kacem. I ciężkim sercem.

Został głównie wstyd

Następny dzień był jak zły sen. Głowa pulsowała od słońca i wypitego wcześniej alkoholu, ale prawdziwy ból siedział gdzie indziej – w żołądku, w klatce piersiowej. Wstyd rozlewał się po mnie jak oparzenie.

Na śniadaniu starałam się usiąść w kącie, zasłonić twarz okularami przeciwsłonecznymi, unikać ludzi. Ale to, czego próbowałam nie widzieć – było wszędzie. Przynajmniej tak mi się wydawało. Spojrzenia. Szeptane rozmowy. Śmieszki.

Przy barze dwie recepcjonistki pochylały się do siebie konspiracyjnie.

– Kolejna – powiedziała jedna. – Aż mi jej szkoda. Taka grzeczna się wydawała.

– Zna się na rzeczy, jak ojciec – rzuciła druga. – Szkoda tylko, że nie dzieli się premią za PR.

Nie od razu dotarło do mnie, że mówią o mnie. Dopiero gdy jedna spojrzała mi prosto w oczy i uśmiechnęła się złośliwie. Wtedy już wiedziałam. Czułam, jak się rumienię. Jakbym szła nago przez hotelowy hol.

Wróciłam do pokoju, zamknęłam się w łazience i puściłam zimną wodę. Stałam pod prysznicem tak długo, aż woda zrobiła się lodowata. I nawet to nie zmyło z mnie upokorzenia.

Po południu, jeszcze raz próbując zachować resztki godności, poszłam do recepcji, żeby zapytać o wycieczkę do pobliskiego miasteczka. I wtedy podeszła do mnie menadżerka hotelu – kobieta w garsonce i z ironicznym uśmieszkiem, jakby przez cały dzień czytała mój pamiętnik.

– Mamy nadzieję, że pobyt jest… satysfakcjonujący – powiedziała, z wyraźnym akcentem na ostatnie słowo. – Nie każdy może liczyć na taką atencję personelu.

Nie odpowiedziałam. Stałam tylko, ściskając pasek od torebki. Czułam, jak wszystko we mnie się kurczy. Jak znowu jestem tą szarą Martą, której wszyscy mogą mówić, co chcą, a ona tylko się uśmiechnie i odejdzie.

Ale nie tym razem. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Poszłam przed siebie. Daleko. Aż przestałam słyszeć śmiech i szepty. Aż wreszcie mogłam wziąć głęboki oddech – choćby i wśród zapachu spalin i smażonych ryb z tanich knajpek.

Zaczęłam unikać hotelu

Od tamtego dnia przestałam bywać w hotelu. Przeniosłam się na leżaki przy publicznej plaży, z dala od basenów, drinków i opalonych kelnerów. Jadłam obiady w knajpkach, gdzie nikt nie mówił po angielsku, i porozumiewałam się palcem na obrazkach. Autobusem dojeżdżałam do miasteczek z białymi fasadami i rozwieszonymi praniem. Siadałam tam na murkach, jakbym chciała zniknąć między kotami i zapachem lawendy.

Uciekałam nie tylko od hotelu. Uciekałam od samej siebie. Od tej naiwnej wersji mnie, która pozwoliła sobie uwierzyć, że coś może się zdarzyć. Że ktoś naprawdę ją chciał.

Wieczorami siedziałam na plaży i pisałam w notatniku. Nie po to, żeby cokolwiek zrozumieć – tylko żeby przestać myśleć.

„Nie jestem głupia. Po prostu chciałam poczuć coś pięknego. Choćby przez jedną noc. Ale czemu musi boleć?”. Napisałam to kilka razy. Za każdym razem inaczej. Na końcu dodałam: „To koniec z wakacyjnymi romansami. Już nigdy nie będę łatwowierna”.

A potem usiadłam na brzegu, pozwoliłam, żeby woda zamoczyła mi spodnie, i przez dłuższą chwilę po prostu siedziałam tam w ciszy. Patrzyłam, jak dzieci budują zamki z piasku, które morze i tak za chwilę rozmyje. I pomyślałam, że trochę im zazdroszczę – że im jeszcze wolno wierzyć, że coś zostanie.

Tego wieczoru nie wróciłam do hotelu. Spakowałam się, wymeldowałam i poszłam do pensjonatu, który mijałam każdego dnia. Mały, biały budynek z niebieskimi okiennicami, prowadzony przez starsze małżeństwo. W recepcji siedziała kobieta o łagodnych oczach i rękach pachnących lawendą.

– Mam wolny pokój – powiedziała z uśmiechem. – Dla tych, co szukają cienia i spokoju.

– To ja – odpowiedziałam.

Byłam tylko jedną z wielu

Zastanawiałam się, czy powinnam się z nim skonfrontować. Wyrzucić z siebie to wszystko, co się we mnie zbierało – gniew, upokorzenie, rozczarowanie. Chciałam zapytać, czy chociaż przez chwilę myślał o mnie naprawdę. Ale przecież znałam odpowiedź. I może właśnie dlatego nie poszłam od razu.

Pewnego wieczoru, kilka dni przed moim wylotem, wróciłam na chwilę w okolice hotelu. Tak po prostu. Może z ciekawości. Może z resztką nadziei, że on… nie wiem, cokolwiek. Stałam przy barze, udając, że szukam kogoś, gdy usłyszałam jego głos.

Jesteś tu sama? – powiedział do jakiejś blondynki, dokładnie tym samym tonem, którym mówił do mnie.

Blondynka zachichotała, a on pochylił się do niej tak samo, jak wtedy do mnie. I wtedy wszystko we mnie opadło. Już nie miałam żalu. Ani złości. Tylko smutek. Jakby ktoś zgasił we mnie światło.

Odwróciłam się i odeszłam. Kiedy wróciłam do mojego pensjonatu, starsza kobieta z recepcji spojrzała na mnie uważnie, jakby wszystko już wiedziała.

Czasem kobieta musi się zgubić, żeby wiedzieć, czego już nie chce – powiedziała.

Kiwałam głową i cicho odpowiedziałam:

– Chyba właśnie się odnalazłam.

Nie powiedziałam jej, że wciąż czuję się rozbita. Ale po raz pierwszy od tygodni nie bałam się tej ciszy. Ani samotności. Tylko spokój.

Sporo się nauczyłam

Wróciłam do Warszawy w cichą, deszczową niedzielę. Lotnisko pachniało kawą i zmęczeniem. Taksówkarz nie zadawał pytań, tylko zerkał w lusterko, jakby widział w moich oczach więcej, niż chciałam pokazać.

W mieszkaniu zastałam kurz, zwiędłe rośliny i zimną ciszę. Zdjęłam buty, zaparzyłam herbatę i usiadłam przy biurku. Po kilku minutach wzięłam notes z wakacji. Przeczytałam wszystko. Każde jedno zdanie. Potem długopisem skreśliłam ostatni wpis: „Już nigdy nie będę łatwowierna” i dopisałam: „Już nigdy nie będę się za to wstydzić”.

Zaczęłam chodzić na spotkania z terapeutą. Raz w tygodniu. Na początku nie mogłam mówić, głos więzł mi w gardle. Ale z czasem coraz częściej mówiłam „ja”. Zaczęłam znowu rysować – nie na zlecenie, ale dla siebie. Nawet jeśli były to tylko plamy tuszu i chaotyczne linie.

Nie randkowałam. Nie szukałam. Nie wierzyłam, że muszę. Może kiedyś. Może nie. Ale teraz nie potrzebowałam nikogo, kto by mnie „uratował”.

Spotkałam się z przyjaciółką, Kasią, po kilku tygodniach. Usiadłyśmy w kawiarni, piłyśmy kawę i jadłyśmy ciasto.

– No to jak było na tych wakacjach? – zapytała.

Uśmiechnęłam się słabo. Sięgnęłam po widelec, nabrałam kawałek szarlotki i spojrzałam przez okno, gdzie deszcz zacinał w parapet.

Edukacyjne – odpowiedziałam. – Bardzo edukacyjne.

Marta, 36 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama