Reklama

Mam na imię Ewa i mam 32 lata. Mieszkam w Poznaniu, w ciasnej kawalerce, którą nazywam pieszczotliwie „moim pudełkiem”. Kiedy się do niej wprowadzałam, wydawała mi się wystarczająca. Teraz jednak, patrząc na szary blok za oknem i słysząc sąsiadkę kłócącą się z mężem przez cienkie ściany, coraz częściej zastanawiam się, czy nie utknęłam w miejscu na dobre. Pracuję zdalnie jako specjalistka od social mediów dla firmy, która udaje, że nie jest korporacją. Moje dni mijają pomiędzy ekranem komputera a kawą z kapsułki.

Anka i Magda, moje dwie najbliższe przyjaciółki, twierdzą, że przesadzam. Podobno to nie miejsce definiuje, kim jesteśmy, tylko to, co z nim zrobimy. Łatwo im mówić. Anka pracuje w agencji eventowej i wciąż jeździ na jakieś konferencje, a Magda to wieczna optymistka, której wystarczy rower i lodziarnia w weekend, żeby czuć się spełnioną.

Ja czasem marzę o czymś więcej. O tym, żeby wyjść z tej swojej „bezpiecznej strefy”, ale za każdym razem, gdy o tym myślę, pojawia się głos w głowie: „Ewa, przecież ty się do tego nie nadajesz”. Nie wiem skąd on się bierze, ale jest głośny i uparty.

Dlatego kiedy Anka rzuciła pomysł:

– Dziewczyny, jedziemy do Chorwacji, koniec kropka – pomyślałam, że może to znak. Może to będzie moja jedyna okazja, by zobaczyć, jak wygląda życie poza Poznaniem. Nie dlatego, że jestem odważna, ale dlatego, że ktoś za mnie tę decyzję podjął.

Kupiłyśmy bilety. Wciąż nie wiem, czy to był impuls, czy desperacja.

Spotkałam go już pierwszego dnia

– Ewa, tylko błagam, uśmiechnij się chociaż raz, zanim umrzesz z powodu nadmiaru słońca – Anka szturchnęła mnie w bok, gdy szłyśmy promenadą w Makarskiej.

– Mówiłam wam, że jestem stworzona do życia w cieniu i klimatyzacji – westchnęłam, zasłaniając twarz kapeluszem.

– A ja mówiłam, że za trzy minuty spotkamy miłość twojego życia. Tylko patrz pod nogi, bo znowu na kogoś wpadniesz – Magda zaśmiała się i nawet nie wiedziała, jak prorocze były te słowa.

Nie zdążyłam zareagować, bo już na kogoś wpadłam. Dosłownie. Na kogoś, kto wyglądał tak, jakby wyrwał się z okładki przewodnika „Chorwacja – najlepsze plaże i najprzystojniejsi faceci”. Rozczochrane włosy, okulary przeciwsłoneczne lekko zsunięte na nos i ten uśmiech, który sprawił, że przez sekundę zapomniałam, jak się oddycha.

– Oprosti! – rzucił odruchowo, a potem spojrzał na mnie i zmienił na angielski. – Przepraszam, moja wina!

– Nie, to ja… ja nie patrzyłam, gdzie idę – wydukałam, robiąc z siebie kompletną idiotkę.

– Marko – przedstawił się i wyciągnął rękę. Mówił po angielsku, ale ton miał taki, że i bez słów wiedziałabym, że chce mnie rozbroić tym uśmiechem.

– Ewa – odpowiedziałam, ściskając jego dłoń. Miała ciepło od słońca.

Dopiero przyjechałyście? – zapytał po angielsku, patrząc po mnie i dziewczynach. Przytaknęły, ale jego wzrok wciąż wracał do mnie.

– W takim razie znam najlepsze miejsce na zachód słońca. Ale musicie mi zaufać… a ja jestem miejscowy – dodał z uśmiechem, który powinien być nielegalny.

Anka i Magda wymieniły spojrzenia, które jednoznacznie oznaczały: „Oczywiście, że idziemy”. Ja tylko skinęłam głową, choć w środku miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Kto normalny zgadza się iść z nieznajomym w obcym kraju? Najwyraźniej ja.

Wieczorem siedzieliśmy na skałach nad Adriatykiem. Marko opowiadał o rodzinnej firmie z łodziami wycieczkowymi, o dziadku, który nauczył go wszystkiego o morzu, o tym, że w sezonie nie ma ani jednego wolnego dnia, ale nie narzeka, bo morze to jego życie. A ja? Ja udawałam, że rozumiem każde słowo, choć z nerwów co drugie zdanie mi umykało.

– Jesteś cicha, Ewa. Myślisz o swoim Poznaniu? – zapytał nagle, z lekkim uśmiechem, gdy moje koleżanki poszły po coś do picia.

– Może… A może myślę, że jutro będę żałować, jeśli dzisiaj cię nie pocałuję – powiedziałam i to była jedna z tych chwil, kiedy człowiek nie wierzy, że sam wypowiedział takie słowa.

Marko nie odpowiedział. Po prostu nachylił się i pocałował mnie. Delikatnie, jakby chciał dać mi szansę się wycofać. Nie wycofałam się.

W tej chwili nie byłam Ewą z Poznania. Byłam kimś zupełnie innym. Kimś, kto potrafi mówić takie rzeczy bez dygotania serca ze strachu.

I tylko słońce schodzące do morza było świadkiem tego, że właśnie zrobiłam coś, czego jeszcze rano bym się nie spodziewała. Ten urlop był najpiękniejszy w moim życiu. Marko towarzyszył mi aż do wyjazdu.

Zwątpiłam w siebie i w nas

Zanim zdążyłam zamknąć drzwi do swojej kawalerki, telefon zawibrował w kieszeni. Spojrzałam na ekran – Marko. Jeszcze nie zdjęłam sandałów, jeszcze walizka tkwiła w progu, a on już dzwonił z drugiego końca Europy.

– Hej, Ewa. Jak powrót do Polski? – zapytał po angielsku, a jego głos brzmiał tak beztrosko, jakbyśmy rozmawiali wczoraj, a nie żegnali się na chorwackiej promenadzie.

– W porządku – odpowiedziałam, chociaż nic nie było w porządku.

– Myślałem, że może… za dwa albo trzy tygodnie… pojadę do Budapesztu na weekend. Może spotkamy się tam? – dodał z tym swoim charakterystycznym spokojem, jakby to była najnormalniejsza propozycja pod słońcem.

Zamilkłam. Długo. Zbyt długo.

Tak… jasne… – wymamrotałam, ale mój głos był bez życia. Wiedziałam, że on to wyczuł, nawet jeśli się nie odezwał.

Rozłączyliśmy się, a ja stałam w korytarzu, patrząc na swoją ciasną kawalerkę. To było moje życie: pokój, w którym nie da się rozłożyć nóg na sofie bez zahaczenia o stolik. Pralka, która wyje jak startujący odrzutowiec. I ja – Ewa z Poznania, która znowu próbuje wpasować siebie w świat, do którego nie pasuje.

Telefon znowu zawibrował. SMS od Marko. Po angielsku, ale czytając, czułam jakby mówił do mnie na żywo: „Jeśli się boisz, poczekam. Ale bardzo chciałbym cię znowu zobaczyć. Może dasz mi szansę?”.

Wpatrywałam się w ekran. Słowa wyglądały niewinnie, ale ja wiedziałam, że to nie była tylko „szansa dla niego”. To była szansa dla mnie. A ja od lat byłam mistrzynią w marnowaniu szans.

Zadzwoniłam do Anki.

– Ewa, czy ty znowu zastanawiasz się, czy możesz być szczęśliwa, czy jeszcze musisz trochę pocierpieć? – zapytała zanim zdążyłam się odezwać.

– On chce, żebym przyjechała do Budapesztu. Za dwa tygodnie. Mówił to tak, jakby to było… oczywiste.

– Bo może jest? – odparła z irytującą pewnością siebie. – Ewa, od kiedy to ty pozwalasz sobie na bycie oczywistą? Ty zawsze wybierasz bezpieczną opcję, nawet jak przez to wszystko cię boli.

– Bo ja się nie nadaję do takich rzeczy, Anka – czułam, jak gardło mi się ściska. – Ty nie rozumiesz, jak to jest być zbyt „małą” do cudzego życia.

– Ty po prostu wolisz być „szarą myszką”, bo wtedy nikt nie ma wobec ciebie oczekiwań. Ale ja ci powiem jedno, Ewa. Jeżeli znowu zwiejesz, bo będzie ci się wydawać, że jesteś niewystarczająca, to któregoś dnia obudzisz się w tej swojej kawalerce i nawet nie będziesz miała komu się wyżalić.

Zamilkłam. I ona też. Po chwili powiedziała chłodno:

– To pa.

Rozłączyła się, zostawiając mnie samą z ciężarem słów, które bolały tylko dlatego, że były prawdziwe.

Wzięłam telefon do ręki. Wiadomość od Marko wciąż była wyświetlona. Przetarłam ekran palcem, jakby to mogło zetrzeć moją niepewność. Nie odpisałam. Jeszcze nie.

Odważyłam się pojechać

Marko stał przy wejściu do kawiarni niedaleko Mostu Łańcuchowego. Widziałam go z daleka. Machnął ręką, uśmiechnął się szeroko, a ja poczułam, jak żołądek zamienia mi się w kamień. On wciąż był tym samym Marko z chorwackiej promenady. Ja... ja byłam Ewą z Poznania, która chyba właśnie za chwilę się wycofa.

– Cześć, Ewa! – powiedział po angielsku, obejmując mnie lekko, zanim zdążyłam zareagować.

– Cześć – odpowiedziałam cicho, z trudem utrzymując sztuczny uśmiech. Było coś przerażająco zwykłego w tej sytuacji. Kawiarnia, miasto, gwar rozmów – ale ja czułam się jak intruz we własnym życiu.

Usiedliśmy. Marko mówił dużo, jak zwykle. O Budapeszcie, o węgierskich ciasteczkach, które koniecznie muszę spróbować, o tym, że podróżował całą noc. Słuchałam go, ale jednocześnie czułam, że dystans między nami jest nie do przeskoczenia. Nie chodziło o kilometry. Chodziło o mnie.

W końcu spojrzał na mnie uważniej.

– Ewa, co się dzieje? Jesteś inna. Czuć to. Co się zmieniło?

– To nic… – zaczęłam, ale to było kłamstwo tak marne, że sama się skrzywiłam.

– Ewa – przerwał mi. – Jesteśmy w Budapeszcie. Po to tu przyjechałem, żeby cię zobaczyć. Nie po to, żeby rozmawiać o pogodzie. Jeśli coś jest nie tak, powiedz mi to teraz.

Odetchnęłam głęboko. Przez moment miałam ochotę wstać i uciec. Ale coś we mnie kazało mi zostać.

Uciekam, Marko – wypowiedzenie tego na głos było jak zrzucenie ciężaru, który nosiłam od Poznania do Budapesztu. – Uciekam przed sobą. Przed tym, że ja nie jestem tą dziewczyną, którą widziałeś w Chorwacji. Tam byłam kimś innym. A teraz… teraz jestem znowu taka, co zawsze. Zwykłą, nudną Ewą z ciasnej kawalerki.

Marko oparł się o stół, przez chwilę milczał.

– Wiesz, co ja widzę, Ewa? – zapytał spokojnie. – Widzę dziewczynę, która boi się uwierzyć, że zasługuje na coś więcej. Widziałem to już wtedy, kiedy wpadłaś na mnie na promenadzie i przepraszałaś, jakby to był twój nawyk.

Patrzyłam na niego z zaciśniętymi pięściami.

Dla mnie prawdziwa jesteś właśnie teraz – dodał, patrząc mi prosto w oczy. – Może nie uśmiechasz się już tak lekko jak tamtego wieczoru, ale nie jesteś przez to mniej prawdziwa. Nie uciekaj ode mnie tylko dlatego, że boisz się siebie.

Chciałam coś powiedzieć, ale gardło miałam ściśnięte. Czułam, jak w oczach zbierają mi się łzy. Nie wiedziałam, czy to ze złości, bezsilności, czy… nadziei.

Marko nie próbował mnie przytulać, nie chwytał za rękę. Siedział tylko i czekał, aż sama zdecyduję, czy wyciągnę do niego dłoń. A ja siedziałam i nie wiedziałam, co zrobić.

Przekonał mnie do zmiany

Wieczorem siedzieliśmy w maleńkiej kawiarni nad Dunajem. Cicho, prawie pusto. Nawet muzyka grała gdzieś daleko, jakby nie chciała przeszkadzać. Marko zamówił herbatę, ja sączyłam lemoniadę, choć nie czułam smaku. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, a milczenie nie było już napięte. Było ciężkie, ale w jakiś sposób prawdziwe.

– Wiesz, Ewa, ludzie myślą, że jak ktoś prowadzi rodzinny biznes, to wszystko jest proste – Marko zaczął mówić po angielsku, ale mówił wolno, wyraźnie, jakby chciał, żebym zrozumiała każde słowo. – Że siedzisz sobie na łodzi, robisz zdjęcia zachodów słońca i jesteś szczęśliwy. Ale ja też nie zawsze byłem pewny siebie. Po śmierci mojego dziadka chciałem rzucić to wszystko. Bałem się, że zawalę. Że nie dorosnę do jego marzeń.

Spojrzał na mnie z czułością, której się nie spodziewałam.

– Ale wtedy zrozumiałem, że to nie chodzi o bycie najlepszym. Chodzi o to, żeby codziennie rano chcieć spróbować jeszcze raz.

Przełknęłam ślinę. Chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co. Nagle słowa same się ze mnie wyrwały.

– Ja zawsze myślałam, że na miłość trzeba zasłużyć. Że najpierw muszę się zmienić, naprawić… żeby ktoś mnie naprawdę chciał.

Marko nachylił się w moją stronę.

Miłość to nie jest nagroda, Ewa. To jest wybór. Codzienny wybór. Nikt nie dostaje medalu za bycie idealnym.

Zamknęłam oczy. Te słowa brzmiały pięknie, ale ja wciąż nie wiedziałam, czy potrafię je przyjąć. Zrobiło mi się wstyd, że całe życie stawiałam siebie w roli kogoś „mniej ważnego”.

Poczułam, że łzy napływają mi do oczu, a policzki robią się gorące. W końcu nie wytrzymałam. Płacz wyrwał mi się z gardła nagle, bez ostrzeżenia.

Marko nie mówił nic. Nie próbował mnie zagłuszyć banałami. Po prostu przesunął się bliżej i objął mnie ramieniem. Delikatnie, jakby chciał dać mi przestrzeń, ale jednocześnie nie pozwolić, żebym zatonęła w tym wszystkim sama.

– Ewa, nie musisz decydować teraz. Nie będę cię naciskał. Ale nie uciekaj od siebie, proszę.

Tuliłam się do niego, czując ulgę i strach jednocześnie. Bo wiedziałam, że najważniejsza walka nie będzie z Marko. Będzie ze mną.

Poczułam się silniejsza

Budapeszt o poranku był inny. Cichszy, bez tego turystycznego zgiełku, który dzień wcześniej mnie przytłaczał. Szliśmy z Marko wzdłuż Dunaju. Nie trzymaliśmy się za ręce. Nie było już potrzeby uciekać w gesty. Cisza pomiędzy nami była spokojna, ale nie martwa. Taka, która pozwala myśleć.

– Wiesz, kiedy szedłem na to spotkanie, myślałem, że będzie inaczej – powiedział Marko, patrząc przed siebie. – Myślałem, że będzie śmiech, energia, może jakiś filmowy pocałunek. Ale chyba dobrze, że tak nie było.

Spojrzałam na niego pytająco.

– Bo teraz wiem, że nie chcę z tobą tylko wakacyjnych wersji ciebie, Ewa. Chcę tych prawdziwych, trudnych dni też. Jeśli ty też tego chcesz.

Zatrzymaliśmy się przy barierce, patrząc na wodę. Marko nie patrzył na mnie. Nie naciskał.

– Jeśli chcesz, wrócę do Chorwacji i zostawię cię w spokoju. Ale jeśli chcesz spróbować, ja tu będę. Będę czekał, aż zdecydujesz, czy dasz sobie szansę – powiedział, a jego głos był cichy, bez nuty dramatyzmu.

Zamilkłam. Słowa grzęzły mi w gardle. Czułam, że on naprawdę jest gotów odejść, jeśli tak zdecyduję. Ale po raz pierwszy od dawna nie czułam się przez to słaba. Czułam, że to ja mam kontrolę.

Nie wiem, co będzie – mój głos był spokojny, ale drżał mi koniuszek palca, który zaciskałam na barierce. – Nie wiem, czy się nie rozsypię za tydzień. Nie wiem, czy się odnajdę w tym wszystkim.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Nie triumfalnie. Ciepło.

Ale chcę się dowiedzieć – dodałam.

To nie była obietnica. To nie było „tak” na zawsze. Ale to był mój pierwszy krok. Mój. Nie podjęty za mnie przez Ankę, nie wymuszony presją, tylko mój własny.

Marko nie odpowiedział. Po prostu skinął głową i ruszyliśmy dalej, w ciszy, która tym razem była… dobra.

Otworzyłam się na świat

Wróciłam do Poznania dwa dni później. Moja kawalerka była dokładnie taka sama, jak ją zostawiłam – ciasna, nijaka, z denerwującym kapaniem kranu w łazience. Ale ja nie byłam już dokładnie taka sama.

Nie powiem, że od razu poczułam oświecenie. Nie zamówiłam farby do malowania ścian ani nie rzuciłam pracy z dnia na dzień. Siedziałam na tej samej kanapie, patrzyłam przez to samo okno na szary blok naprzeciwko. Tyle że tym razem nie było we mnie tej duszącej pewności, że nic poza tym światem mnie nie czeka.

Marko nie pisał codziennie. Nie zasypywał mnie wiadomościami. Ale wiedziałam, że jest. Że nie wymazał mnie z pamięci, tylko dlatego, że nie pobiegłam za nim z otwartymi ramionami. Kiedy wysłał mi zdjęcie zachodu słońca z dopiskiem: „Twoje miejsce czeka”, uśmiechnęłam się. Nie dlatego, że czułam się zobowiązana. Ale dlatego, że naprawdę chciałam tam kiedyś wrócić. Może nie jutro, może nie za miesiąc. Ale nie zamykałam już przed sobą tej drogi.

Zrozumiałam, że nie muszę być idealną wersją siebie, by ktoś mnie pokochał. I przede wszystkim – bym sama mogła siebie polubić. Całe życie próbowałam dopasować się do wyobrażeń, które wcale nie były moje. Może właśnie dlatego zawsze przegrywałam.

Nie wiem, co będzie z nami z Marko. Może spotkamy się w Budapeszcie jeszcze nie raz. A może nie. Może zakocham się w nim, a może nie będziemy pasować do siebie tak bardzo, że oboje to zrozumiemy. Ale wiem jedno: nie zamknę się już w swojej bezpiecznej kawalerce tylko dlatego, że boję się porażki. Chcę się dowiedzieć, co będzie.

Ewa, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama