Reklama

Nigdy nie myślałam, że mogłoby mnie to spotkać. Że stanę się jedną z „tych kobiet”. Ale teraz, kiedy patrzę na siebie z perspektywy czasu, mam wrażenie, że to nie było jedno zdarzenie, a raczej długie, nieubłagane staczanie się w pustkę. Życie przeciekało mi między palcami, a ja... nawet tego nie zauważałam.

Mam 38 lat. Jestem nauczycielką. Uczę polskiego w podstawówce. Mam dwójkę dzieci – Zosię i Jasia. I męża. Marka. Jesteśmy razem piętnaście lat. Ludzie mówią: „fajna, stabilna rodzina”. Nie dla mnie.

Marek jest informatykiem. Pracuje zdalnie z domu, od kiedy wybuchła pandemia. Siedzi przy komputerze od rana do nocy. Nie patrzy na mnie. Nie dotyka mnie. Kiedyś próbowałam go prowokować – kupiłam nową bieliznę, przeszłam mu w niej przed . Zerknął tylko i powiedział:

Zamknij drzwi, dzieci mogą wejść.

Od tamtej pory przestałam próbować. Nasze małżeństwo zamieniło się w funkcjonalny układ logistyczny: kto odprowadza dzieci, kto robi zakupy, kto ogarnie pranie. Seks? Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się kochaliśmy. Gdyby nie to, że nadal mam okres, mogłabym przysiąc, że już dawno obumarłam od środka jako kobieta.

Są dni, kiedy w lustrze widzę obcą twarz. Kogoś zmęczonego, szarego, bez życia. To nie ja. Ja przecież kiedyś śmiałam się z byle czego, tańczyłam na stole na imprezach studenckich, uwielbiałam śnieg we włosach i jazdę samochodem z głośną muzyką. Teraz – potrafię się rozpłakać, zmywając gary.

W czerwcu zaproponowałam Markowi, żebyśmy pojechali wszyscy nad morze. Mówił, że nie może – że „deadline”, że „klient z Niemiec”, że „może później”. Więc pojechałam sama. Z dziećmi. Potrzebowałam oddechu. Nawet nie wiedziałam, że potrzebuję aż tak bardzo.

Byłam na niego zła

– Naprawdę nie możesz wziąć wolnego? Choćby na kilka dni? – zapytałam Marka, mieszając zupę, jakbym w tej czynności mogła utopić całą frustrację ostatnich miesięcy.

Siedział przy stole z laptopem, stukając bez końca w klawiaturę.

– Nie mogę, przecież wiesz. Mamy deadline – rzucił, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Zawsze mamy deadline – powiedziałam ciszej, bardziej do siebie niż do niego.

– To chyba dobrze, nie? – odburknął. – Przynajmniej pieniądze są.

Pieniądze były. Ale co z tego? Czy dzieci pamiętają, ile miałeś na koncie, czy raczej to, że nie przyjechałeś z nimi nad morze? Że nie opowiadałeś głupich historii, nie zjadłeś z nimi lodów z posypką?

Oparłam się o blat. Marek w końcu na mnie spojrzał. Ale to było to spojrzenie – zimne, prześlizgujące się po mnie, jakby sprawdzał, czy mam wszystko, czego potrzeba, jak sprawdza się stan baterii w telefonie. Minimum zaangażowania.

Więc pojadę sama – oznajmiłam. – Z dziećmi.

– Jak chcesz – wzruszył ramionami.

Serio? Nawet nie zapytał, dokąd, na ile. Czy się boję jechać sama z dwójką dzieci, czy dam radę. Nic. Zero. Jakbym była kurierem z planem dostawy, a nie żoną, matką jego dzieci.

Wyszłam z kuchni, bo czułam, że zaraz wybuchnę. W łazience złapałam się za rant umywalki i po prostu... pozwoliłam sobie na łzy. Ciche, zmęczone, stare łzy kobiety, której już nikt nie zauważa.

Poznałam go na plaży

Pierwszego dnia nad morzem wszystko było... zwyczajne. Trochę za zimno na plażę, wiatr targał włosy, dzieci marudziły, że piasek zimny. Ale potem – potem wydarzyło się coś niepozornego, co zmieniło wszystko.

Zosia wbiegła na plażę i niemal od razu zaczęła się bawić z jakąś dziewczynką. Jaś dołączył. Usiadłam na ręczniku, zerkając z daleka, czy się nie kłócą, i wtedy usłyszałam:

– Też jest pani sama z dziećmi?

Odwróciłam głowę. Stał obok – wysoki, opalony, krótko ostrzyżony, w lnianej koszuli i z tym uśmiechem, który od razu mówi „hej, nie chcę cię podrywać, tylko zamienić dwa słowa”.

– Tak. Sama z nimi przyjechałam – odpowiedziałam ostrożnie.

Ja jestem sam z córką – pokiwał głową w stronę piaskownicy. – Nazywam się Michał.

– Kasia.

Usiedliśmy na ławce przy wydmach, z której było widać dzieciaki. Zaczęliśmy rozmowę o niczym – skąd jesteśmy, gdzie nocujemy, jakie lody najlepsze w tej budzie przy wejściu na plażę. Ale... było w tym coś więcej.

– Mąż został w domu. Praca...

– Klasyka. A ty? Jak się z tym czujesz?

Zawahałam się. A potem wypowiedziałam zdanie, które zaskoczyło nawet mnie samą:

– Jakbym pierwszy raz od lat oddychała.

Michał spojrzał na mnie, trochę dłużej niż wypadało. I uśmiechnął się. Nie chciałam się zakochiwać. Nie chciałam żadnych historii. Ale tego wieczoru, zasypiając obok Zosi i Jasia, nie mogłam przestać myśleć o jego pytaniu. Jak się z tym czuję? Jakby ktoś nareszcie mnie zobaczył.

Była między nami chemia

Zaczęliśmy się spotykać codziennie – niby przypadkiem, niby „dzieci się polubiły”. Plaża, gofry, park linowy, wieczorne spacery do portu. Michał był łatwy w rozmowie, zabawny, a przy tym miał w sobie coś... czułego. Patrzył na mnie, jakby naprawdę widział. A ja, głupia, zaczęłam tego potrzebować.

Pewnego wieczoru zasiedliśmy na tej samej ławce, na której poznaliśmy się pierwszego dnia. Dzieci jadły watę cukrową, a my siedzieliśmy blisko siebie, może zbyt blisko.

– Twoje dzieciaki są fajne – powiedział. – W ogóle... ty jesteś fajna.

Zaśmiałam się nerwowo.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś mi to powiedział.

– To okropne – powiedział poważnie. – Bo zasługujesz, żeby słyszeć to codziennie.

Nie wiem, co mnie podkusiło. Odwróciłam się do niego i spojrzałam prosto w oczy. I wtedy... dotknął mojej dłoni. Tylko tyle. A ja poczułam, jakby coś we mnie pękło. Chwilę później, jak w filmie, po prostu się pocałowaliśmy.

To nie był niewinny buziak. To było coś, co płynęło z tęsknoty, potrzeby, z nagromadzonego przez lata głodu. A potem – panika. Odsunęłam się.

Co ty wyprawiasz, kobieto? – szepnęłam do siebie w łazienkowym lustrze, kiedy wróciłam z dziećmi do pensjonatu. Ręce mi drżały.

Telefon zawibrował. Michał.

„Nie chcę cię naciskać, ale musisz wiedzieć, że od dawna nie czułem się tak dobrze przy kimś.”

Słowa błyszczały na ekranie, jakby mówiły: „to się dopiero zaczęło”.

Zdradziłam męża

Nie planowałam tego. Naprawdę. Ale rano, kiedy dzieci jedli naleśniki w pensjonacie, a ja ukradkiem pisałam do sąsiadki z pokoju obok: „Czy mogłabyś popilnować Zosi i Jasia przez dwie godziny?”, coś we mnie już podjęło decyzję.

Spotkaliśmy się przy zejściu na plażę. Michał miał na sobie szarą bluzę i tę swoją spokojną twarz. Bez słowa ruszyliśmy w stronę lasu, potem skręciliśmy na małą ścieżkę prowadzącą do opuszczonej altany. Wiedział, dokąd iść. Nie rozmawialiśmy. Nie trzeba było.

W środku pachniało sosną i kurzem. Michał pocałował mnie znowu, inaczej – wolniej, pewniej. Moje ciało znało ten dotyk, jakby czekało na niego od lat. Rozpiął mi bluzę. Nie protestowałam. Znikały kolejne warstwy ubrań, hamulców, lat zaniedbania. Kiedy opadliśmy na koc, miałam wrażenie, że znów mam dwadzieścia lat. Że moje ciało jest młode, piękne, pożądane. Że jestem... żywa.

Po wszystkim leżeliśmy w ciszy. Michał gładził mój kark.

Nie chcę ci komplikować życia – powiedział cicho.

– Nie komplikujesz. Ratujesz mnie. Choć na chwilę.

Wróciłam do pensjonatu na miękkich nogach, z mokrymi włosami i łzami pod powiekami. Wyrzuty sumienia uwierały jak ostre kamyki w butach. Ale razem z nimi czułam coś jeszcze – ulgę. Odrodzenie. Jakby ktoś otworzył okno w dusznym pokoju.

Wróciłam do domu

Z powrotu Marek nawet się nie ucieszył. Wyszedł tylko z gabinetu, spojrzał na dzieci i rzucił:

– Wróciliście. Jak było?

– Inaczej niż się spodziewałam – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.

Zamarł na ułamek sekundy. Jakby wyczuł coś w moim głosie. Ale nie zapytał. Odwrócił się, wrócił do biurka. W domu wszystko wyglądało jak zawsze. Zlew pełen naczyń, rozrzucone klocki w salonie, pranie czekające na rozwieszenie. Ale we mnie – wszystko było inne.

Nie powiedziałam mu. Nie planuję. To nie jest historia, którą trzeba opowiedzieć. To jest coś, co zostaje pod skórą. Nie chodziło nawet o Michała. Nie o jego uśmiech, nie o seks w altanie. Chodziło o mnie. O to, że ktoś znów na mnie patrzył. Że ktoś mnie dotknął tak, jakbym była kobietą, nie tylko czyjąś żoną, matką, pracownicą. Że ktoś mówił do mnie takim głosem, jakiego nie słyszałam od lat. Wiem, że nie powinnam tego czuć, ale czuję.

Wiem, że złamałam przysięgę. Ale to nie ja pierwsza się odsunęłam. W nocy leżałam obok Marka i słuchałam jego płytkiego oddechu. Zastanawiałam się, czy byłam dla niego niewidzialna już tak długo, że nawet teraz nie zauważy zmiany. Nawet jeśli będę inna. A będę. Nie wiem jeszcze, co zrobię. Ale wiem, że już nie dam się wcisnąć z powrotem w ten ciasny mundurek grzecznej żony. Coś we mnie pękło. I tej rysy nie da się zakleić milczeniem.

Katarzyna, 38 lat

Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama