„Na wakacjach mąż dawał mi kieszonkowe. Spaliłam się ze wstydu, gdy nie chciał mi dołożyć 5 zł do gofra”
„– A co będzie jutro? Też ci zabraknie? Nie będziemy tak żyć, Kasiu. Trzeba się pilnować – powiedział. Poczułam wstyd. Spojrzałam na ludzi w kolejce. Jedna dziewczyna popatrzyła na mnie z dziwnym współczuciem. Odwróciłam wzrok. – Nieważne – rzuciłam i odeszłam od budki. – Nie miałam aż takiej ochoty”.

- Redakcja
Mam męża, pół etatu i... wstyd. Wstyd, który rozlał się po mnie jak ciepły budyń, którego nie mogłam zjeść, bo zabrakło mi pięciu złotych. Tak, pięciu. Tyle kosztował gofr, o którym marzyłam, patrząc na budkę na nadmorskiej promenadzie, a którego nie mogłam sobie kupić, bo nie zaplanowałam tego wcześniej. Tak powiedział mój mąż.
Nie zawsze tak było
Kiedyś mieliśmy wspólne konto i wspólne plany. Potem przyszły zmiany – zdrowie mi się posypało, musiałam zrezygnować z pełnego etatu, a Marek zaproponował, że to on ogarnie finanse. Wtedy pomyślałam: no dobrze, ja się skupiam na dochodzeniu do siebie, on na kasie – to miało sens. Na początku dostawałam od niego określoną kwotę co miesiąc – na swoje potrzeby, drobne przyjemności. Potem te kwoty zaczęły się kurczyć, a Marek zaczął oczekiwać paragonów. Jakby robił mi audyt.
– Marek, mogę sobie kupić krem do twarzy? – pytałam kiedyś, głupio mi było brać z kasy domowej.
– Ile kosztuje? – zapytał bez mrugnięcia okiem. – Bo chyba już w tym miesiącu kupowałaś jakiś, nie?
Zatkało mnie. Czy ja naprawdę właśnie proszę o pozwolenie na krem? Tak, prosiłam. I godziłam się na to, bo „przecież się kochamy, Marek tylko dba o nasz budżet, to tymczasowe”. Ale w środku... w środku gasłam.
Nie opowiadałam o tym koleżankom. Wstydziłam się. Zaczęłam unikać wspólnych zakupów, wyjść. Gdy zaproponowałam krótkie wakacje nad nad morzem, Marek się zgodził – ale z konkretnym limitem dziennym, żeby nie było potem jęków, że coś ci nie starczy. Jasne. Limity. Jak w telefonie na kartę.
Ten wyjazd nad morze miał być odpoczynkiem. Miałam nadzieję, że może coś się zmieni, że może poczuję się znowu jak partnerka, a nie podopieczna.
To było upokarzające
Szliśmy promenadą w Ustce. Słońce prażyło, dzieci piszczały z radości, a ja czułam się... pusta. Ale Marek trzymał mnie za rękę, więc może było dobrze? Udawałam, że jest dobrze. Tak trzeba, prawda? I wtedy poczułam ten zapach. Ciepły, maślany, z cukrem pudrem. Gofry.
Zatrzymałam się przy budce. Kobieta w środku z uśmiechem podała porcję jakiejś dziewczynie. Gofr z bitą śmietaną, truskawkami. Kosztował 20 złotych. Miałam w portfelu tylko 15.
– Marek... – zaczęłam niepewnie. – Dołożysz mi piątkę? Mam ochotę na gofra.
– Nie masz już pieniędzy?
– No... mam 15 złotych.
– No to trzeba było lepiej zaplanować – odpowiedział beznamiętnie. – Przecież wzięłaś kieszonkowe na dziś.
– Marek, serio? To tylko pięć złotych...
– A co będzie jutro? Też ci zabraknie? Nie będziemy tak żyć, Kasiu. Trzeba się pilnować.
Poczułam wstyd. Spojrzałam na ludzi w kolejce. Jedna dziewczyna popatrzyła na mnie z dziwnym współczuciem. Odwróciłam wzrok.
– Nieważne – rzuciłam i odeszłam od budki. – Nie miałam aż takiej ochoty.
– No właśnie – podsumował Marek i ruszył dalej, jakby nic się nie stało.
Szliśmy w milczeniu. Nogi mi się trzęsły. Otarłam szybko łzy, które niepostrzeżenie napłynęły mi do oczu. Nie mogłam dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to zabolało.
Byłam zła na męża
Wieczorem w pokoju pensjonatu powietrze stało w miejscu. Marek leżał na łóżku, przeglądał coś w telefonie, jakby nic się nie wydarzyło. A we mnie buzowało. Nie mogłam spać. W końcu usiadłam na łóżku i powiedziałam:
– Naprawdę nie było ci głupio?
– O co ci znowu chodzi?
– O te pięć złotych. O tego gofra.
– Jezu, Kasia... Przestań. Przecież to była twoja decyzja, że nie kupiłaś. Zabrakło ci, to nie kupiłaś. Koniec tematu.
– To nie był koniec tematu. To jest temat! – uniosłam głos. – Chciałam tylko głupiego gofra, a poczułam się jak żebraczka.
– Nie przesadzaj – fuknął. – Zawsze robisz z igły widły. To tylko pięć złotych!
– No właśnie! To tylko pięć złotych! A ja musiałam cię prosić jak dziecko. Czy ty tego nie widzisz?! – głos mi się załamał.
Zamilkł. Ale tylko na chwilę.
– Kasiu, my mamy budżet. Nie mogę po prostu... dawać ci kasy, kiedy mi się zachce.
– Dawać? – powtórzyłam, czując, jak we mnie wszystko eksploduje. – Ty mi "dajesz"? Ty jesteś moim ojcem czy mężem? Od kiedy ja nie mogę mieć swoich pieniędzy?
– Masz – rzucił. – Co miesiąc ci przelewam. Przecież się umawialiśmy.
– Nie, Marek. Umawialiśmy się, że to tymczasowe. Że mi pomożesz, kiedy przeszłam na pół etatu. A to się zrobiło... chore. Rozliczasz mnie z zakupów, z kremów, z jogurtów. Jakbym była twoim podopiecznym, nie żoną!
Zamilkł. W końcu wstał i bez słowa wyszedł z pokoju. Zostałam sama. Z żalem, wstydem i tą żałosną pustką w środku. I łzami. Tylko one nie miały limitu.
To było przykre
Następnego dnia obudziłam się wcześnie. Marek już był w pokoju, spał twardo, jakby wieczorna kłótnia nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Ubrałam się po cichu i zeszłam na dół, do jadalni pensjonatu. Chciałam być sama. Miałam dość udawania, że jest dobrze.
Wróciłam po godzinie. Drzwi do pokoju były uchylone. Już miałam wejść, gdy usłyszałam głos Marka. Rozmawiał przez telefon. Przez sekundę chciałam się cofnąć, dać mu prywatność, ale jego słowa mnie zamroziły.
– Znowu jej odwaliło... Tak, o gofra... Nie, nie żartuję. Kasia się popłakała, bo jej nie dałem pięciu złotych. No mówię ci, nie da się z nią rozmawiać ostatnio.
Zrobiło mi się słabo. „Znowu jej odwaliło”? „Nie da się rozmawiać”?
Zeszłam na dół, wyszłam na plażę i szłam przed siebie, dopóki wiatr nie osuszył mi policzków. W końcu sięgnęłam po telefon. Musiałam z kimś pogadać. Z kimś, kto nie powie, że „znowu mi odwaliło”.
– Kasia? – odezwała się Basia, moja starsza siostra. – Wszystko w porządku?
– Nie. Chyba nie – powiedziałam i łzy same znów pociekły.
Opowiedziałam jej wszystko – o gofrze, o rozmowie przez telefon, o tym, jak Marek mną zarządza. Basia milczała przez chwilę, a potem powiedziała:
– To nie brzmi jak partnerstwo. Brzmi jak kontrola. Kasia... ty jesteś dorosła kobieta, a nie nastolatka prosząca o kieszonkowe.
– Tak się właśnie czuję – wyszeptałam. – Jak dziecko. Jakby odebrano mi prawo do samostanowienia.
– Nie jesteś przewrażliwiona – dodała stanowczo. – To nie pierwszy raz, prawda?
I wtedy coś się we mnie przełamało. Zobaczyłam, że to nie był jeden incydent. Tych „pięciu złotych” było wiele. Czasem miały formę paragonu, czasem milczenia, czasem braku zaufania. I za każdym razem traciłam kawałek siebie.
Czułam się zagubiona
Pod wieczór wyszłam sama na spacer. Marek rzucił tylko:
– Idziesz gdzieś?
– Na chwilę – odpowiedziałam krótko, nie patrząc mu w oczy.
Szłam plażą wzdłuż fal, aż nogi zaczęły mnie boleć. Przez głowę przewijały się obrazy, których wcześniej nie chciałam widzieć. Jak Marek mówił, że „muszę go pytać o większe zakupy”, bo „to przecież wspólne pieniądze”. Jak ironicznie komentował mój krem za 32 złote: „Oho, księżniczka sobie dogadza”. Jak kilka miesięcy temu w restauracji poprosił, żebym zamówiła coś tańszego, bo „nie ma co szaleć”.
Zatrzymałam się. Wtedy, na początku naszego związku, szaleliśmy razem. Śmialiśmy się, podróżowaliśmy autostopem, piliśmy wino z kartonu, siedząc na schodach kamienicy. Nikt wtedy nie sprawdzał, czy wydałam za dużo. Gdzie to się wszystko zgubiło?
W końcu dotarłam z powrotem na promenadę. Tam, gdzie poprzedniego dnia zatrzymałam się przy budce z goframi. Stała tam ta sama dziewczyna co wczoraj, uśmiechnięta, z jasną chustką na głowie. Weszłam. Wyjęłam kartę, tę swoją, na której było mało, ale było. Trzymałam ją w portfelu, jak talizman. W razie awarii. Dzisiaj była awaria.
– Poproszę gofra – powiedziałam z uśmiechem. – Z bitą śmietaną i truskawkami. I czekoladą. Na bogato.
Dziewczyna uśmiechnęła się szerzej.
– Ooo, dobrze pani robi! Najlepszy wybór!
– Dziś w końcu zasłużyłam – odpowiedziałam. I poczułam, że naprawdę tak jest.
Usiadłam na ławce. Gofr parzył mi dłonie przez serwetkę, bita śmietana chlapnęła mi na spodnie. Ale było mi wszystko jedno. Po raz pierwszy od dawna zjadłam coś bez pytania o pozwolenie.
Coś musi się zmienić
Po powrocie z wakacji byłam już inna. Coś się we mnie przestawiło. Nie krzyczałam, nie robiłam dramatów. Ale zaczęłam działać. W tajemnicy umówiłam się na spotkanie z prawnikiem. Weszłam do kancelarii z duszą na ramieniu, ale młoda kobieta po drugiej stronie biurka spojrzała na mnie ciepło.
– Pani Katarzyno, ma pani prawo do połowy wszystkiego – powiedziała spokojnie. – Małżeństwo to nie kontrakt zależności. To wspólnota.
Poczułam, jakby ktoś zdjął mi z pleców ogromny plecak. Może jeszcze nie wiedziałam, co dalej. Ale miałam prawo. I miałam wybór.
Tymczasem Marek zachowywał się, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby wakacje były udane, a nasza relacja normalna. Jakby nie usłyszał, jak mnie zranił.
– Zrobimy pizzę dzisiaj? – zapytał któregoś wieczoru, wkładając gotową podstawkę do piekarnika.
– Nie wiem, Marek. Nie wiem, czy jeszcze chcę tu być.
Odwrócił się zaskoczony.
– O co ci znowu chodzi?
– Nie znowu. Po prostu... nie chcę być kobietą, która nie może kupić sobie gofra bez pytania męża. Nie chcę już tak żyć.
Spojrzał na mnie, z tą swoją miną „to przecież dla naszego dobra”.
– Kasiu, nie przesadzaj. Przecież...
– Nie – przerwałam mu. – To nie jest przesada. To był ostatni raz, kiedy ktoś mówił mi, na co mogę wydać pięć złotych.
Nie odpowiedział. A ja pierwszy raz od dawna poczułam, że kontroluję coś więcej niż tylko zakupy w dyskoncie.
Kasia, 33 lata
Czytaj także:
- „Mam 45 lat, a randkowałam z 20-latkiem słodkim jak jagodzianka. Ale nie byłam jedynym kwiatkiem w jego ogródku”
- „Najlepszy przyjaciel męża wyznał mi miłość. A on zamiast zrobić awanturę, pozwolił mi wybrać, kogo wolę”
- „Myślałam, że planujemy z Pawłem wspólne życie, a on tylko czekał, aż odziedziczę mieszkanie po babci”

