Reklama

Mam dwójkę dzieci i męża, który uważa, że w domu wszystko dzieje się „samo”. Pracuję jako księgowa w średniej wielkości firmie. Lubię swoją pracę – jest spokojna, przewidywalna, daje mi poczucie kontroli. W przeciwieństwie do życia prywatnego, które... cóż. Momentami przypomina pole minowe.

Byłam na każde zawołanie

Paweł – mój mąż – od zawsze miał jedną, złotą zasadę: „Ja pracuję, ty ogarniasz całą resztę”. I tak już zostało. Pranie, zakupy, obiady, zebrania w szkole, szczepienia dzieci, rozkład jazdy autobusów i kolor ręczników w łazience – to wszystko było „moje”.

Przywykłam. Nie powiem, że z pokorą – raczej z przemęczenia. Bo kiedy przez dwanaście lat tłumaczysz komuś, że to też jego dom, jego dzieci, jego obowiązki, a w zamian słyszysz „daj spokój, przecież sobie radzisz”, to w końcu milkniesz. Bo po co się szarpać?

Marzyłam o wakacjach. Takich prawdziwych. Żeby rano się obudzić i nie musieć nikomu podawać kakao, szukać zagubionej skarpetki czy pakować mokrych kąpielówek do foliowej reklamówki. Marzyłam o tym, żeby usiąść na leżaku, napić się spokojnie kawy i patrzeć w niebo, nie w listę zakupów.

Ale nasze wakacje – te wymarzone, wyczekiwane – od początku były podszyte stresem. Bo ledwo nas było na nie stać. Bo znowu musiałam wszystko zaplanować sama. Bo Paweł chciał odpocząć „jak człowiek”, a ja... ja po prostu chciałam przestać się czuć jak służąca.

Mąż mi nie pomógł

Zajechaliśmy pod dom wczasowy po sześciu godzinach w samochodzie – ja z bólem głowy, dzieci z pokłóconymi głosami, Paweł zadowolony, że w końcu „dotarliśmy na miejsce”. On wysiadł pierwszy, przeciągnął się, ziewnął teatralnie i powiedział:

– Uff… no to jesteśmy. Czas odpocząć.

Popatrzyłam na bagażnik, w którym walizki walczyły o przetrwanie z torbami z jedzeniem, i na dzieciaki, które już biegały wokół domu, choć jeszcze nie wiedziały, który pokój będzie ich.

– Może byś pomógł wypakować chociaż rzeczy dzieci? – zapytałam, próbując ukryć znużenie.

– Kochanie, daj mi chwilę, przecież dopiero dojechaliśmy. Chcę złapać oddech – odpowiedział, siadając na werandzie i otwierając piwo, które – oczywiście – wyjął z lodówki jako pierwsze.

Zabrałam się sama za walizki. Starszy syn krzyczał, że on chce łóżko przy oknie, młodsza córka, że jej się siku chce „już, teraz”. W środku zastałam bałagan po poprzednich lokatorach. Paweł siedział. Piwo. Cisza. Zadowolenie.

– Ja też bym chciała. Tylko kto mi da na to zgodę? – pomyślałam, przenosząc torby przez próg.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to była tylko zapowiedź. Przedsmak tego, jak bardzo różnie rozumiemy słowo „wakacje”.

Tylko on się relaksował

Mijały dni. Paweł odpoczywał – to znaczy: spał do dziesiątej, potem „musiało być śniadanie”, potem „może jakiś spacer, ale nie za długi, bo gorąco”, a potem leżenie z piwem w ręku i wieczne przewijanie wiadomości na telefonie. Ja z kolei… no cóż, nie miałam wakacji. Miałam delegację z domu do domu – tylko z gorszym dostępem do zmywarki i bez ekspresu do kawy.

– Naprawdę musisz codziennie chodzić do tej knajpy? Mamy przecież ograniczony budżet – powiedziałam pewnego popołudnia, kiedy po raz trzeci zapowiedział, że idzie na rybkę „z chłopakami z domku obok”.

– Przyjechaliśmy na wakacje, nie po to, żeby liczyć kasę. Trochę luzu, kobieto – rzucił przez ramię, już zakładając koszulę.

– Ty masz wakacje. Ja mam tylko zmianę otoczenia – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

Budżet, który miał starczyć na tydzień, kurczył się w zastraszającym tempie. Ja gotowałam, dzieci marudziły, Paweł znikał. Wieczorami patrzyłam w sufit i czułam się... zmęczona. Ale nie tylko ciałem. Zmęczona tym, że dla niego „relaks” oznaczał nieistnienie, a dla mnie – jeszcze więcej roboty, tylko w nowym miejscu. Chciałam wracać do domu. I to nie był dobry znak.

Byłam wściekła

To było czwartkowe popołudnie. Dzieci siedziały przed telewizorem, ja zmywałam naczynia po obiedzie, a Paweł właśnie wrócił z baru – wesoły, czerwony na twarzy, niosący plastikowy pojemnik z jakimś „lokalnym specjałem”.

– Nie mogłaś poczekać z obiadem? Przyniosłem coś pysznego! – rzucił beztrosko, całując mnie w czubek głowy.

– Nie, Paweł, nie mogłam. Bo dzieci były głodne. I ja też. I nie mam czasu czekać, aż pan król wróci z piwkiem i z łaską coś przyniesie.

Zaskoczył go mój ton. W końcu od tygodnia łykałam wszystko z uśmiechem. Ale dziś pękłam.

– Ty nie potrzebujesz żony. Ty potrzebujesz gosposi i niańki! – wybuchłam, rzucając ścierkę na blat.

– A ty potrzebujesz wiecznie czegoś się czepiać. Nic ci nigdy nie pasuje – odpowiedział, unosząc brwi.

– Bo nic nie dostaję od ciebie poza zmęczeniem. Nawet tutaj. Wiesz, co to jest wakacje dla matki? To to samo, tylko bez pralki – głos mi zadrżał.

– Może powinnaś podziękować, że w ogóle tu jesteśmy – warknął.

– O, dziękuję ci, łaskawco! Dziękuję, że pozwalasz mi harować w nowym miejscu za własne pieniądze!

Wybiegłam. Nie wzięłam telefonu, nie miałam planu. Siedziałam nad jeziorem, patrzyłam w fale i myślałam: ile jeszcze? Ile razy dam się zepchnąć do kąta, byle tylko było „miło”? Bo już nie było. I może od dawna nie było. Tylko teraz – nie dało się tego nie widzieć.

Coś we mnie pękło

Nie wróciłam na kolację. Zjadłam zapiekankę na ławce przy sklepie spożywczym i siedziałam tam dobre dwie godziny, patrząc na ludzi wychodzących z plastikowymi siatkami, na nastolatki z colą w ręce i na starszą panią, która z wysiłkiem ciągnęła butelkę wody w tornistrze. I nagle ta cisza, której wcześniej tak się bałam – cisza bez dzieci, bez Pawła, bez obowiązków – zaczęła być… kojąca.

Gdy wróciłam do domku, było po dwudziestej drugiej. Dzieci spały. Paweł siedział na tarasie. Zgaszone światło, tylko komary i to jedno piwo w dłoni, które trzymał jak relikwię.

Nie odezwał się. Ja też nie. Usiadłam naprzeciwko niego, bez słowa. Trwało to wieki. A potem – rzucił:

– Przesadzasz.

Spojrzałam na niego. I poczułam coś dziwnego – nie gniew, nie ból. Tylko pustkę. Jakby ktoś wcisnął przycisk „mute” w całym moim ciele.

– Może. Ale wolę przesadzić niż się udławić tym, co duszę od lat.

Nie odparł. A ja nie potrzebowałam już odpowiedzi. Bo ta cisza – jego i moja – mówiła więcej niż wszystkie nasze wcześniejsze kłótnie. I wiedziałam, że coś się skończyło. Może nie definitywnie. Ale nieodwracalnie.

Postawiłam granice

Rano obudziłam się przed wszystkimi. Wzięłam prysznic, spakowałam dziecięce ubrania w kostkę, jak zawsze. Zrobiłam im kanapki, włożyłam do lodówki. A potem usiadłam przy stole z pustą kartką i zaczęłam pisać. Nie list pożegnalny, nie dramatyczne wyznanie. Tylko listę rzeczy, które chcę, by się zmieniły. Jeśli mamy jeszcze cokolwiek ratować.

Kiedy Paweł się obudził, wyglądał na zaskoczonego. Jakby nie wiedział, że świat może się dalej kręcić beze mnie w roli jego opiekunki.

– Musimy pogadać – powiedziałam spokojnie. Bez krzyku. Bez łez.

– O czym? – w jego głosie nie było skruchy. Raczej zniecierpliwienie.

– O nas. O tym, że nie chcę już tak żyć. Albo się zmieniamy razem, albo ja zmieniam wszystko sama.

– To jakiś szantaż? – skrzywił się.

– Nie. To moje ostatnie wołanie o szacunek – spojrzałam mu prosto w oczy.

Zamilkł na chwilę. Oparł się o ścianę, z tą swoją pozorną nonszalancją.

– Dobrze. Zastanowię się. Ale nie teraz.

– Nie mam już czasu na twoje „nie teraz” – wstałam. – Jeśli jeszcze raz mi powiesz, że przesadzam, to znaczy, że nie masz pojęcia, co się dzieje. I nie chcesz mieć.

Nie odpowiedział. Tylko odwrócił wzrok. Zostawiłam mu kartkę. Wyszłam na spacer. Długo chodziłam po lesie. I po raz pierwszy od dawna – nie czułam się winna. Czułam się... wolna.

Katarzyna, 34 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama