Reklama

Moje życie toczy się gdzieś pomiędzy zatłoczonym tramwajem a zatłoczonymi myślami. Codziennie próbuję udawać, że wiem, dokąd zmierzam. A może naprawdę zmierzam? Sam już nie wiem.

Kochałem ją

W dzieciństwie każde lato spędzałem na wsi u babci – w małej wiosce położonej pośród wzgórz, gdzie zapach skoszonej trawy wchodził pod skórę, a czas płynął zupełnie inaczej. To była ucieczka od rzeczywistości, która z wiekiem zamieniała się w obowiązek. I chociaż dawno już wyrosłem z zabaw w sianie i picia mleka prosto od krowy, co roku wracałem. Bo babcia dzwoniła, a sumienie nie dawało spokoju. Ale też dlatego, że gdzieś głęboko tęskniłem.

Relacja z babcią? Ciepła, ale nie przesłodzona. Bez zbędnych czułości. Ona nie była typem, który cię tuli – raczej poda miskę zupy i powie: „Zjedz, bo schudłeś”. Kochała po swojemu. Ja też. Z dystansem.

W tym roku poprosiła o większą pomoc.

– Nie ta kondycja co kiedyś – powiedziała przez telefon.

Spakowałem się bez większego entuzjazmu. Wziąłem laptopa, dwie książki, nawet słuchawki z nadzieją, że znajdę trochę spokoju. Ale gdzieś w środku czułem, że to lato będzie inne.

– Cieszę się, że przyjechałeś – powiedziała babcia, gdy tylko wysiadłem z autobusu. – Na podwórku pojawiła się nowa dziewczyna do pomocy. Anka, kuzynka sąsiadów. Trochę krnąbrna, ale pracowita. Może się polubicie.

Była przemądrzała

Poznałem ją następnego dnia rano, kiedy babcia wysłała mnie z grabiami na dolne pole.

Powiedziała, że Anka już tam pracuje i mam do niej dołączyć. Chwilę szedłem polną drogą, rozglądając się, gdzie ta tajemnicza kuzynka sąsiadów. W końcu zobaczyłem ją – dziewczynę w krótkich spodenkach, z kitką i grabiami w ręku, która z wprawą zgrabiała siano w równych rzędach.

Podszedłem i przywitałem się, jak przystało. Anka nawet na mnie nie spojrzała, tylko mruknęła coś pod nosem i pracowała dalej. Nie jestem mistrzem small talku, ale to było dziwnie nieuprzejme, nawet jak na wieś. Przeszedłem kawałek dalej i zacząłem grabić po swojemu – szybko, szeroko, tak żeby za chwilę mieć z głowy.

– Miastowy, co? – rzuciła w końcu. – Ładnie się ubrałeś do pracy. A grabie trzymasz jak kij do selfie.

Zamarłem. Już miałem odpowiedzieć coś neutralnego, ale coś mnie tknęło. Może to sposób, w jaki na mnie spojrzała – z lekkim uśmieszkiem, jakby prowokowała.

– A ty co, z jakiegoś kursu tradycyjnego grabienia wróciłaś? – zapytałem. – Może zrobimy to szybciej, a nie w rytmie starych pieśni ludowych?

Odłożyła grabie, oparła ręce na biodrach i podeszła krok bliżej.

– Siano się grabi, a nie rozgania po polu jak śmieci. Po to są rzędy, żeby się później dobrze suszyło. Ale pewnie w mieście tego nie uczą, co?

Przekomarzała się

Wzruszyłem ramionami, choć w środku zaczynałem się gotować. Pracowałem przy sianie nieraz, ale ona zachowywała się, jakby miała patent na wieś.

– Może nie uczą, ale nie jestem tu pierwszy raz. Ty się tu pojawiłaś wczoraj, a już rozstawiasz wszystkich po kątach.

– Bo jak nie ja, to kto? – prychnęła i wróciła do pracy.

Resztę dnia spędziliśmy obok siebie, bez słowa, grabiąc w osobnych kierunkach. Mimo wszystko obserwowałem ją kątem oka. Miała w sobie coś irytująco interesującego – pewność siebie, której nie dało się nie zauważyć.

Wieczorem, kiedy siedzieliśmy z babcią przy kolacji, nie wytrzymałem.

– Skąd ty ją wzięłaś? Ta Anka to niezła iskra. Chyba jeszcze trochę i się pozabijamy.

Babcia tylko się uśmiechnęła i machnęła ręką.

– Oj, ona charakterek ma, ale dobra dziewczyna. Pasujecie do siebie jak siano i widły.

Spojrzałem na babcię podejrzliwie, ale ona już była zajęta mieszaniem herbaty. Znałem ten uśmiech. Wiedziała, co mówi, tylko jeszcze nie chciała mi tego wyjaśnić.

Intrygowała mnie

Z każdym kolejnym dniem napięcie trochę opadało. Zaczęliśmy pracować obok siebie, wymieniać krótkie uwagi, czasem rzucić jakieś „uważaj na ten dołek” albo „tam już zgrabione”. Nic szczególnego, ale po naszej pierwszej sprzeczce to był postęp.

Któregoś ranka, zanim jeszcze babcia nas pogoniła do roboty, usiedliśmy z Anką pod jabłonią, żeby zjeść śniadanie. Ja wyciągnąłem kanapki z serem, ona jabłka z ogrodu sąsiadki. Ugryzła jedno i skrzywiła się teatralnie.

– Kwaśne jak twoje miny – powiedziała z pełnymi ustami.

– To się dobrze składa. W zestawie z moim humorem tworzy idealne wakacyjne menu – odpowiedziałem i oboje się roześmialiśmy.

Od tego śniadania przeszliśmy do pracy. Słońce było ostre, siano kleiło się do skóry, a pot ściekał po plecach. W pewnym momencie Anka podniosła z ziemi snop i bez ostrzeżenia rzuciła nim prosto we mnie.

Podobała mi się

Zatrzymałem się zaskoczony, ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, ona już uciekała śmiejąc się jak dziecko. Podniosłem ten sam snop i rzuciłem za nią. Nie trafiłem, ale to nie miało znaczenia. Przez kilka minut ganialiśmy się po polu jakbyśmy mieli po dwanaście lat. Śmiech niósł się aż do zabudowań.

Usiedliśmy potem na krawędzi przyczepy i piliśmy wodę prosto z plastikowego dzbanka.

– Nie umiesz zwinąć wałka – powiedziała, patrząc na mnie z ukosa – ale uśmiech masz całkiem przyzwoity.

– A ty… wyglądasz na kogoś, kto zawsze musi mieć rację – rzuciłem. – I z jakiegoś powodu zaczynam to lubić.

Zmarszczyła brwi, ale nie odpowiedziała. Siedzieliśmy chwilę w ciszy, słuchając świerszczy i odgłosów pracującego w oddali traktora. Potem wstała, otrzepała spodenki i podała mi rękę.

– Chodź, zanim babcia uzna, że umarliśmy ze zmęczenia.

Dopadła nas burza

Tamtego dnia powietrze było ciężkie od samego rana. Słońce przysłoniły ciemne chmury, a niebo miało kolor ołowiu. Babcia mruknęła pod nosem coś o zmianie pogody, a ja rzuciłem tylko:

– Może nas nie złapie.

Jak się okazało, złapała. I to szybciej, niż myśleliśmy.

Pracowaliśmy z Anką na górnym polu, gdy pierwszy grzmot przeszył ciszę. Spojrzeliśmy na siebie jednocześnie i w jednej chwili ruszyliśmy w stronę stodoły. Biegliśmy przez nierówne pole, a wiatr szarpał nam ubraniami. Zaczęło padać zanim zdążyliśmy dobiec. Najpierw drobne krople, potem ściana deszczu. Wpadliśmy do stodoły cali mokrzy, dysząc jak po maratonie.

Anka opadła na stertę słomy, ja usiadłem obok. Przez chwilę nie mówiliśmy nic, tylko łapaliśmy oddech. Po naszych ubraniach spływały krople, a włosy mieliśmy przyklejone do czoła.

– Nie lubię burzy – powiedziała cicho.

– Ja nie lubię, gdy jesteś cicho – odpowiedziałem, patrząc na nią.

Spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem.

– Wtedy możesz powiedzieć coś głupiego.

– Jak na przykład… że dobrze mi z tobą?

To był moment

Anka nie odpowiedziała od razu. Przysunęła się bliżej. Stodoła pachniała sianem i deszczem, a cały świat jakby zatrzymał się poza jej drewnianymi ścianami.

– A jeśli to nie tylko lato? – zapytała, ledwo słyszalnie.

Nie zastanawiałem się. Pocałowałem ją. Najpierw niepewnie, delikatnie, jakby to był sen, który mógł się rozsypać przy gwałtownym ruchu. Ale ona odpowiedziała pocałunkiem i w tej jednej chwili wszystko stało się jasne.

Nie wiem, ile czasu tam spędziliśmy. Gdy deszcz ucichł, a niebo zaczęło się przecierać, wyszliśmy ze stodoły trzymając się za ręce. Nikt nie musiał nic mówić. Patrząc na Ankę, wiedziałem, że wracam z tej wsi inny.

Już nie byłem tylko wnukiem, który przyjeżdża z obowiązku. Byłem kimś, kto zostawił coś na polu wśród siana. I coś znalazł.

Babcia miała rację

Wróciliśmy do domu razem. Tym razem nie z poczucia obowiązku, tylko dlatego, że chcieliśmy. Babcia od razu się wzruszyła, choć udawała, że to przez kurz na podwórku.

Wszystko wyglądało tak samo – te same pola, ta sama stodoła, ten sam zapach skoszonej trawy. Ale między nami było już inaczej. Anka śmiała się częściej, a ja częściej ją łapałem za rękę, jakbym bał się, że zniknie.

– Wiedziałam, że coś z tego będzie – mruknęła babcia, patrząc na nas znad talerza ogórków.

– Ciekawe, czy nasze dzieci też będą się tu uczyły grabić siano – powiedziała Anka, kiedy siedzieliśmy na przyczepie, jak tamtego dnia.

Spojrzałem na nią. Nie odpowiedziałem. Wystarczyło, że się uśmiechnąłem.

Tomasz, 22 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama