Reklama

Nie planowałam żadnych rewolucji. Włochy miały być tylko krótkim urlopem – oddechem od pracy, rutyny i samotnych wieczorów w moim dwupokojowym mieszkaniu. Kiedy rezerwowałam pokój w gospodarstwie agroturystycznym w Umbrii, wyobrażałam sobie wino, ciszę i długie spacery między winnicami. Nie sądziłam, że jedna kolacja w niewielkiej, pachnącej bazylią kuchni postawi całe moje życie na głowie.

Wakacje, które miały wszystko zmienić

Kiedy wysiadłam z autobusu w małym umbryjskim miasteczku, powietrze pachniało ziołami i kurzem. Słońce paliło skórę, a na przystanku nie było żywej duszy. Stałam chwilę, rozglądając się niepewnie, aż podjechał stary fiat panda, a z niego wyskoczyła drobna kobieta w kapeluszu.

– Madalena? – zapytała po angielsku z ciężkim włoskim akcentem.

– Tak! – uśmiechnęłam się z ulgą. – To ja.

Była mamą właściciela gospodarstwa, gdzie miałam spędzić tydzień. W aucie pachniało lawendą i tytoniem. Droga prowadziła przez wzgórza, mijaliśmy pola oliwek i winorośli. Czułam się jak w filmie, z tym że byłam spocona, zmęczona i głodna. Gdy dotarłyśmy, dom wyglądał jak z pocztówki – kamienne mury, drewniane okiennice, taras z widokiem na dolinę. Claudia zniknęła w środku, a ja od razu usiadłam pod drzewem figowym i zamknęłam oczy. Chciałam tylko odpocząć.

Nie zdążyłam jednak zasnąć, bo usłyszałam męski głos:

– Pani nowa gość?

Otworzyłam oczy. Przede mną stał on – kucharz. Przynajmniej na to wyglądał – biały fartuch, czarne loki, uśmiech, jakiego nie widziałam od lat.

– Tak. Właśnie przyjechałam.

– To dobrze. Kolacja za godzinę. Mam nadzieję, że lubi pani risotto z cytryną.

Nie wiedziałam, czy lubię. Ale wiedziałam, że chcę znów usłyszeć ten głos.

Ciepło kuchni i jego uśmiech

Kolacja była jak z innego świata. Siedziałam przy długim, drewnianym stole z widokiem na zachodzące słońce. Claudia krzątała się w tle, podając kolejne dania, ale to on – Luca – skupiał całą moją uwagę. Obserwowałam go kątem oka, jak kroił zioła, jak próbował sos z drewnianej łyżki, jak rozmawiał z mamą po włosku, z tym swoim lekko zachrypniętym głosem.

– Pani sama przyjechała? – zapytał, kiedy podał mi talerz z kremową, cytrynową chmurką risotto.

– Tak. Potrzebowałam przerwy od wszystkiego.

– Od czego „wszystkiego”?

Zawahałam się.

– Od miasta. Od ludzi. Od pracy, która mnie męczy. Od mężczyzn, którzy nie potrafią słuchać.

Luca tylko się uśmiechnął.

– A ja uciekłem od restauracji w Mediolanie. Za dużo ludzi, za mało smaku. Tutaj gotuję dla tych, którzy chcą czegoś prawdziwego.

Prawdziwego. To słowo zapadło mi w pamięć. Może dlatego, że tak rzadko czułam je w ustach. Po kolacji wyszliśmy na taras. Zaproponował kieliszek białego wina. Milczeliśmy przez kilka minut, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Nagle Luca odwrócił się do mnie:

– Jeśli pani chce, mogę jutro pokazać, jak robi się świeże ravioli.

– Z przyjemnością – odpowiedziałam zbyt szybko, zbyt chętnie.

Nie wiedziałam jeszcze, że to zaproszenie do kuchni będzie początkiem czegoś znacznie większego. Początkiem czegoś, na co moje życie w Polsce nie przygotowało mnie zupełnie.

Między pizzą a pocałunkami

Nazajutrz rano przyszłam do kuchni punktualnie. Było coś dziecięco ekscytującego w tym, że mogłam założyć fartuch i lepić pierożki z kimś takim jak Luca. Pokazywał mi ruchy dłonią, dotykał mojego nadgarstka, kiedy źle zagniatałam ciasto. Bliskość, niewinna, a jednak gęsta od napięcia, wisiała między nami jak zapach czosnku unoszący się znad patelni.

– Czasem wystarczy dodać szczyptę gałki muszkatołowej, żeby człowiek zakochał się w daniu – mruknął, mieszając farsz z ricotty i szpinaku.

– A w człowieku? – zapytałam odważniej, niż chciałam.

Nie odpowiedział. Spojrzał tylko na mnie dłużej, niż wypadało. Dłużej niż trzeba. Po południu pojechaliśmy razem na targ do pobliskiej wioski. Jechaliśmy starym fiatem, radio grało cicho włoskie ballady. Czułam, jak serce mi przyspiesza, gdy jego ramię przypadkiem dotykało mojego. Kupowaliśmy pomidory, świeże figi, bazylię, rozmawialiśmy z ludźmi, śmialiśmy się. Czułam się... lekko. Jakby ktoś wyłączył cały ciężar świata.

Wieczorem, kiedy ostatni goście poszli spać, usiedliśmy na schodach. Wino było zimne, powietrze ciepłe, a jego dłoń w końcu trafiła na moją. Trzymał ją przez chwilę, bez słowa, po prostu był. A potem mnie pocałował. Nie gwałtownie. Po prostu tak, jakby robił to codziennie. Jakby moje usta znał już dawno. I ja, ta rozsądna kobieta z Warszawy, odwzajemniłam pocałunek. I przestałam myśleć.

Nie było innego wyjścia

Kiedy pakowałam walizkę, ręce drżały mi bardziej niż przy pierwszym pocałunku z Lucą. Miałam wracać do Polski. Samolot o 18:40 z Pizy, bus z miasteczka ruszał za dwie godziny. Claudia stała na ganku i patrzyła na mnie z czymś między troską a ciekawością.

– Nie musisz jechać – powiedziała po prostu. – On jeszcze nigdy nie był taki spokojny. Nigdy nie jadł powoli.

Roześmiałam się przez łzy. A Luca? Stał oparty o drewniany słup, boso, z dłońmi w kieszeniach spodni roboczych. Patrzył na mnie, nie próbując przekonywać. Tylko to jedno zdanie:

– Jeśli wrócisz, poczekam. Jeśli zostaniesz… pokażę ci, gdzie śpią krowy i jak pachnie prawdziwe mleko.

– Krowy? – parsknęłam śmiechem, ocierając policzek.

– Tak. Krowy. Mama nie daje już rady sama. A ty… masz ręce do pracy. I serce. Dużo serca.

Wzięłam głęboki oddech. Moje stare życie – biuro, metro, kawy na wynos – wydawało się teraz odległe, jak sen. Przez kilka minut nikt się nie odzywał. Słychać było tylko cykady. Zamknęłam walizkę, ale nie po to, by ją wziąć. Usiadłam na kamiennym schodku, spojrzałam na Lucę i zapytałam cicho:

A mogę spać u ciebie? Nie z krowami?

– Oczywiście, że tak – odpowiedział z uśmiechem i chwycił mnie za rękę.

Zostałam.

Matka, mleko i nowe życie

Zamieszkałam w pokoju na piętrze, tuż obok Claudii. Luca oddał mi swój, sam przeniósł się na rozkładaną sofę w salonie. Mówił, że tak będzie lepiej, póki wszystko się nie poukłada. Ale nie trzeba było wiele czasu, byśmy wszyscy zaczęli funkcjonować jak rodzina – może nie idealna, ale prawdziwa.

Claudia uczyła mnie, jak doić krowę, jak nie przestraszyć jej nagłym ruchem. Śmiała się ze mnie, kiedy uciekałam przed kogutem, który bronił swojego kurnika jak twierdzy. Codziennie rano wciągałam kalosze, wiązałam włosy i szłam z nią na pastwisko. Pachniałam sianem i śmiałam się częściej niż przez ostatnie pięć lat.

Luca gotował. Czasem pomagałam mu w kuchni, czasem tylko siedziałam przy stole i patrzyłam, jak kroi warzywa. Wieczorami siadaliśmy razem na ganku. Bez planów, bez pośpiechu. Po prostu byliśmy.

Pewnego dnia Claudia zostawiła na mojej poduszce notatkę. Napisana łamanym angielskim, trochę śmieszna, trochę wzruszająca:

Cieszę się, że jesteś. Luca od lat nie śpiewał przy gotowaniu.

Poczułam wtedy, że naprawdę tu należę. Nie jako turystka, nie jako gość. Ale jako ktoś, kto zagrzebał ręce w ziemi i mleku, kto wybrał nowe życie. Czasem trudne, ale szczere. A kiedy Luca poprosił mnie, żebym została „na dobre”, nie musiałam się długo zastanawiać. Już dawno zostałam.

Włoskie niebo nad moją głową

Mija drugi rok, odkąd zostałam we Włoszech. Mam swoje miejsce przy stole, swoje kalosze, swoją krowę, którą nazwałam Jola – na cześć koleżanki z pracy, która zawsze marzyła o spokojnym życiu. Claudia codziennie rano pyta mnie, czy dobrze spałam, a ja odpowiadam, że jak kamień. Bo naprawdę śpię dobrze. Po raz pierwszy od lat.

Luca wciąż gotuje jak artysta, choć teraz częściej dla nas trojga niż dla gości. Czasem wpadają sąsiedzi, czasem para podróżników z walizką, jak ja kiedyś. Zmieniliśmy trochę gospodarstwo – jest więcej kwiatów, więcej zwierząt, więcej śmiechu. Nie jesteśmy bogaci. Ale mamy wszystko, czego potrzeba: oliwę, figi, spokój i siebie nawzajem.

Czasem siadam z kubkiem kawy na tarasie i myślę o tamtym pierwszym wieczorze, kiedy spróbowałam o risotto z cytryną. Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że zamienię korporację na dojenie krów i włoskie obiady z teściową, uznałabym to za żart. Ale dziś wiem, że miłość nie zawsze przychodzi z fajerwerkami. Czasem przychodzi cicho – w zapachu ziół, w cieple dłoni na twojej, w krowim muczeniu o świcie.

Zdarza się, że dostaję wiadomości od znajomych z Polski. Pytają: „I serio mieszkasz tam z jego matką i krowami?” A ja wtedy odpisuję: „Tak. I jestem szczęśliwsza, niż kiedykolwiek byłam”. Bo czasem trzeba się zgubić, żeby odnaleźć to, czego naprawdę się szukało.

Magdalena, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama