Reklama

Sześćdziesiątka dawno za mną, a moje życie w Trójmieście płynęło od lat swoim jednostajnym rytmem. Ogród – mój mały azyl, gdzie co roku sadziłam tulipany i pachnące róże. Cotygodniowe wizyty synów – najczęściej w pośpiechu, bo Marek zawsze miał ważne sprawy w pracy, a Paweł gonił od spotkania do spotkania. A potem wieczory. Puste, ciche. Od piętnastu lat jestem wdową i choć nauczyłam się radzić sobie ze stratą, samotność nie dawała o sobie zapomnieć.

Namówiła mnie

Dni wypełniałam drobiazgami – krzyżówki, programy kulinarne, kawa na balkonie. I właśnie podczas jednego z takich wieczorów zdecydowałam się na wyjazd do sanatorium.

– Przynajmniej odpoczniesz, poznasz ludzi – powtarzała sąsiadka.

Nie spodziewałam się wiele. A jednak tam, w tej niepozornej miejscowości, spotkałam Zygmunta. Był wdowcem, pogodnym człowiekiem z Przemyśla. Potrafił tak opowiadać o swoim ogrodzie i o dawnych podróżach, że słuchałam jak zaczarowana. Pierwszego wieczoru wyciągnął mnie na parkiet. Dawno nie tańczyłam, nogi miałam jak z waty, ale on prowadził pewnie i lekko.

– Nie udawaj, że zapomniałaś, jak się wiruje w walcu – zażartował.

– Oj, moje biodra już nie te, co kiedyś! – odparłam, rumieniąc się jak dziewczyna.

Spacerowaliśmy godzinami. Gadaliśmy o wszystkim – o dzieciach, o tym, jak to jest zostać samemu, o drobiazgach codzienności. I któregoś wieczoru, gdy siedzieliśmy na ławce przed sanatorium, powiedział:

– Wiesz, przy tobie znowu czuję się jak chłopak, a nie stary zgred.

Te słowa zapadły mi głęboko w serce. Bo ja też, pierwszy raz od lat, czułam się nie wdową, nie matką dorosłych synów, ale po prostu kobietą.

Sprawił, że odmłodniałam

Powrót do Gdyni był jak zimny prysznic. Ledwie zamknęły się za mną drzwi mieszkania, poczułam ciężar ciszy. Starałam się wejść z powrotem w swoje rytuały – poranna kawa, pielęgnacja kwiatów, zakupy w osiedlowym sklepie – ale wszystko wydawało się pozbawione sensu.

Wieczorami siadałam w fotelu i wpatrywałam się w telefon. Tęsknota ściskała mi gardło. W końcu zadzwoniłam do Zygmunta.

– Jak dobrze słyszeć twój głos – odezwał się pogodnym głosem. – Chciałbym, żebyś była tu ze mną. U nas ciszej, spokojniej, ale pięknie. Przyjedź, zobaczysz, jak tu dobrze.

– Może naprawdę powinnam przyjechać?

– Nie może, tylko musisz. Obiecuję, że nie pożałujesz.

Po rozmowie długo jeszcze siedziałam, trzymając telefon w dłoni. Czułam, jak serce bije mi szybciej, jakby ktoś zapalił we mnie iskrę.

Potrzebowałam zmiany

Któregoś popołudnia podjęłam decyzję. Wyjęłam z szafy walizkę, włożyłam do niej kilka sukienek, swetry, ulubioną apaszkę. Zatrzymałam się na chwilę, patrząc na stos ubrań. W głowie kołatała się myśl: „Czy ja nie zwariowałam?”.

Poszłam do sąsiadki, która od lat była mi najbliższa. Otworzyła drzwi zaskoczona, bo wiedziała, że nieczęsto do niej przychodzę.

– Wiesiu, co się stało? – zapytała.

– Mam prośbę. Trzymaj klucze do mojego mieszkania – podałam jej pęk. – Może jeszcze wrócę, ale na razie… wyjeżdżam.

– Dokąd? – uniosła brwi. – Znowu do sanatorium?

– Do znajomego – odpowiedziałam wymijająco. – Zresztą… sama nie wiem, jak długo mnie nie będzie.

Sąsiadka pokiwała głową pół żartem, pół serio.

– Tylko nie znikaj bez śladu, bo jeszcze zgłoszę zaginięcie.

Uśmiechnęłam się blado, a w sercu miałam mętlik. Wracając do domu, zaczęłam w duchu rozmawiać sama ze sobą: „Co ty robisz? Masz synów, masz dom. Ludzie powiedzą, żeś oszalała. A jeśli się zawiedziesz? Jeśli on nie okaże się taki, jakim był w sanatorium?”.

Wahałam się

Następnego dnia wsiadłam do pociągu. Walizka przy nodze, serce bijące jak oszalałe i pytanie w głowie: „Czy ja naprawdę mam odwagę zacząć wszystko od nowa?”.

Pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacji, a tam, na peronie, stał Zygmunt z bukietem polnych kwiatów. Przytulił mnie mocno, a ja poczułam, że nagle zrobiło się we mnie jaśniej, jakbym naprawdę znalazła się na właściwym miejscu. Jego dom okazał się stary, ale pełen ciepła. Drewniane meble, zapach jabłek w spiżarni, ogród pełen malin i grządek, które pielęgnował z dumą. Od razu zaprosił mnie na spacer po okolicy, a kiedy przechodziliśmy obok małego strumyka, powiedział:

– Tutaj o piątej rano siadam z kawą. Może i tobie się spodoba.

– Wstajesz o piątej, żeby iść na kawę nad strumykiem?

– A jakże – roześmiał się. – Człowiek starszy nie potrzebuje tyle snu.

– Ja akurat lubię pospać – odparłam z lekkim wyrzutem, a on tylko machnął ręką.

– To śpij. Przyniosę ci świeże bułki.

Śmialiśmy się, ale w środku poczułam lekki niepokój. Jego codzienność była zupełnie inna niż moja. Był przywiązany do swoich przyzwyczajeń, a ja miałam własne rytuały.

Nie akceptowali go

Nie minęło wiele dni, kiedy przyszła prawdziwa burza. Najpierw były kolejne telefony – Marek powtarzał, że zachowuję się nieodpowiedzialnie, Paweł mówił jeszcze ostrzej, że zawiodłam ich zaufanie.

– Mamo, co ty wyprawiasz?! – krzyczał Paweł przez telefon. – A co z naszym domem, z ojcem, z nami? Jak mogłaś tak po prostu zostawić wszystko i wyjechać do obcego człowieka?!

– Paweł… – zaczęłam nieśmiało. – To moje życie. Ja też mam prawo do szczęścia.

– A wspomnienia, które zostawiłaś w naszym domu? Myślisz, że ojciec byłby dumny, widząc, jak się zachowujesz?

Te słowa ugodziły mnie jak nóż. Łzy napłynęły mi do oczu, ale zebrałam się w sobie.

– Twój ojciec nie chciałby, żebym resztę życia spędziła w samotności. Wiesz dobrze, ile lat byłam sama.

– Nie jesteś sama, masz nas – odparł twardo.

– A wy przychodzicie raz w tygodniu na godzinę. Nie wiesz, co to znaczy wracać codziennie do pustego mieszkania, siadać przy stole i słyszeć tylko ciszę.

Paweł zamilkł na chwilę.

– Nie rozumiem cię, mamo. I chyba nie chcę rozumieć – rzucił w końcu. – Jak chcesz sobie układać życie na nowo, to rób, co chcesz. Ale dla mnie to jest zdrada.

Rozłączył się.

Czułam się rozdarta

Po tamtym burzliwym telefonie życie zaczęło powoli się układać w nowy rytm. Zygmunt przywykł do mojej obecności w domu, a ja starałam się odnaleźć w jego świecie. Codzienność była inna niż w Gdyni – spokojniejsza, ale też bardziej wymagająca. On wstawał bladym świtem, wychodził po bułki i zanim zdążyłam się podnieść z łóżka, miał już przekopane grządki albo zebrane jajka od sąsiadki.

Mnie brakowało morza. Tutaj zamiast tego były pagórki, ścieżki wśród łąk i cisza przerywana tylko śpiewem ptaków. Starałam się docenić tę ciszę, ale czasem czułam się jak ryba wyjęta z wody. Wieczorami siedzieliśmy razem w ogrodzie, piliśmy herbatę i rozmawialiśmy.

Miał swoje zwyczaje

Zygmunt był ciepły i troskliwy, lecz miał też swoje przyzwyczajenia, które mnie drażniły.

– Ty naprawdę nie potrafisz usiedzieć w domu? – zapytałam któregoś dnia. – Moglibyśmy posiedzieć razem w domu, a nie ciągle te grządki.

– Wiesiu, ziemia mnie trzyma przy życiu – odpowiedział spokojnie. – A ty boisz się, że ci się tu znudzi?

Patrzyłam na niego z wahaniem.

– Boję się, że zatęsknię za dawnym życiem – powiedziałam w końcu.

– A boisz się, że ci się znudzę? – zapytał pół żartem, pół serio.

– Nie. Ciebie się nie boję. Tylko tego, że któregoś dnia obudzę się i pomyślę: „to nie moje miejsce”.

Zamilkł, jakby ważył moje słowa. Potem położył mi rękę na dłoni.

– Miejsce jest tam, gdzie ktoś na ciebie czeka. Ja będę czekał, jeśli tylko zechcesz tu zostać.

Te słowa ogrzały mnie jak promień słońca. Wiedziałam jedno – nie byłam już sama, a to zmieniało wszystko.

Wiesława, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama