Reklama

Przez ostatnie dziesięć lat moje święta wyglądały tak samo: ja w fartuchu od rana do nocy, mąż z telefonem, dzieci przy telewizorze z Kevinem, a w kuchni bitwa o wszystko – kapusta, pierogi, barszcz, makowiec, śledzie. Nikt mi nie kazał. Sama się zgłaszałam, sama przejmowałam kontrolę, sama mówiłam „ja to zrobię”. To przecież „tradycja”, bo mama też tak robiła, bo chcę, żeby dzieci miały piękne wspomnienia. Tylko jakoś w tych wspomnieniach nie było mnie. Była za to kobieta z czerwonymi od buraków dłońmi i opuchniętymi kostkami, zasypiająca przy wigilijnym stole.

W zeszłym roku lepiłam pierogi do drugiej w nocy. Pamiętam, bo radio już grało tylko kolędy. Mój kręgosłup błagał o litość, a ja stałam z wałkiem i powtarzałam sobie jak mantrę: „jeszcze tylko dwanaście, jeszcze tylko dwanaście”. Dzieci wtedy biegały w piżamach, piszczały z radości, a ja nawet nie miałam siły do nich podejść.

W tym roku... wszystko we mnie krzyczało: „dosyć”. Przeziębienie w grudniu, nadgodziny w pracy, śmieci nieposegregowane, a w kalendarzu osiemnasty grudnia i zero przygotowań. Zamówiłam pierogi z cateringu. Barszcz wzięłam z proszku. Kupiłam gotowce. Nic nikomu nie powiedziałam. Ciekawa byłam, czy zauważą. Ciekawa, czy wreszcie ktoś powie: „dziękuję”.

Wreszcie byłam przygotowana

– A to co, już wszystko gotowe? – Jacek zajrzał do kuchni, gdzie układałam na półmisku odgrzane pierogi z cateringu.

– Tak. Jak zawsze – odpowiedziałam, może trochę zbyt ostro. Spojrzał na mnie przez chwilę, jakby chciał coś dodać, ale tylko pokiwał głową i zniknął w salonie, gdzie dzieci darły się na zmianę: „choinka się świeci!” i „mamo, patrz na Kevina!”.

A ja… stałam z plastikowym pojemnikiem w dłoniach i czułam coś, czego nie znałam. Ciszę. Nie było garnków po sam brzeg z bigosem, nie parowały mi okulary od gotowania kapusty, nikt nie potykał się o wałek na podłodze. Wszystko miałam – pierogi z grzybami i kapustą, barszcz czerwony z torebki, uszka kupione, karp usmażony dzień wcześniej. Sałatkę jarzynową zrobiłam sama, dla przyzwoitości.

Z zewnątrz – idealnie. Wszystko wyglądało na domowe. Ciepłe, pachnące, nawet barszcz z proszku przyprawiłam majerankiem i czosnkiem, żeby nikt się nie połapał. A w środku? W środku miałam gulę. Czułam się jak oszustka. Jakbym nie zrobiła świąt, tylko ściemniła.

„Zauważą? Zobaczą różnicę?” – biłam się z myślami, poprawiając obrus i świeczki. Może Mateusz powie, że pierogi inne. Może Ola powie: „mamo, a gdzie twój barszcz?”. Może Jacek w końcu zapyta: „czemu w tym roku tak szybko poszło?”. Może… ktoś się domyśli, że w tym roku zrobiłam mniej, żeby choć raz móc usiąść i odpocząć.

Usiedliśmy do stołu. Biały obrus, świece w latarenkach, sianko pod talerzem, opłatek na środku. Wszystko jak zawsze. Zegar wybił osiemnastą, dzieci zaczęły marudzić, że głodne, a Jacek, jak zwykle, chciał „chwilę spokoju, zanim zaczniemy”. A ja… siedziałam napięta jak struna.

Wszystko im się podobało

Na pierwszy ogień poszedł barszcz. Czerwony jak z reklamy. Aż mnie zabolało, jak Mateusz zamieszał łyżką i zamaszyście wlał sobie całą chochlę. Ola próbowała dmuchać na uszko, które ślizgało się po łyżce jak łyżwiarka figurowa.

Jest taaaki czerwony! – zawołała z zachwytem. – I wcale nie za kwaśny! – dodała, a ja… zamarłam.

– Mamo, pierogi są mega! – Mateusz już miał buzię całą w farszu i nawet nie spojrzał na mnie. – Lepiłaś inne niż zawsze?

– No… tak trochę inaczej w tym roku – wymamrotałam, próbując ukryć rumieniec wstydu.

– Bardzo dobre – mruknął Jacek, nie odrywając się od talerza. – Ten barszcz chyba lepszy niż ten z zeszłego roku. Jak to zrobiłaś?

Z takiego… nowego przepisu.

Nikt nie zająknął się, że coś nie tak. Że pierogi mają inny kształt. Że barszcz nie pachnie jak zwykle. Że nie widzieli mnie w kuchni godzinami. Nikt nie zauważył, że w tym roku nie wisiałam nad garnkami jak niewolnica. Z jednej strony – ulga. Z drugiej – coś we mnie się zbuntowało. Czyli co? Przez te wszystkie lata robiłam to wszystko sama tylko po to, żeby… nawet nie zauważyli?

Powiedziałam mu prawdę

Zmywałam naczynia mechanicznie. Woda była ciepła, pachniała płynem cytrynowym, ręce już nie bolały jak kiedyś, bo tym razem było mniej do sprzątania. Nie musiałam szorować garnków z przypaloną kapustą ani zeskrobywać maku z dna rondla. A mimo to czułam się… jakoś wypruta.

W salonie dzieci zajadały pierniki i śmiały się przy kolejnym „Kevinie”. Jacek siedział z kubkiem herbaty i leniwie przeglądał telefon. Spojrzałam na nich przez uchylone drzwi i poczułam coś, czego nie potrafiłam nazwać. Ulga? Złość? Żal?

– Wiesz co, Karola… pierwszy raz od lat wyglądałaś na spokojną – powiedział Jacek, stając nagle za mną w kuchni.

Odwróciłam się do niego.

– Bo zrobiłam o wiele mniej. Nie miałam siły. Zamówiłam pierogi, zrobiłam barszcz z proszku. Gotowce.

Popatrzył na mnie przez chwilę, zaskoczony, ale nie wściekły.

– Serio? Nie poznałem. I dobrze. Chodzi o to, żebyśmy byli razem, nie o to, żebyś padała na twarz.

– Myślałam, że się wściekniecie. Że Ola powie, że to nie mój barszcz, że Mateusz rzuci pieroga. Że ty… że poczujesz się oszukany.

– Oszukany? Bo nie zarzynałaś się dla nas w kuchni? Karola, ty chyba naprawdę nie widzisz, jak bardzo się męczyłaś co roku. I że nikt ci tego nie kazał.

Nie odpowiedziałam. Nagle zrobiło mi się tak smutno, że nie potrafiłam tego powstrzymać. Łzy leciały jedna za drugą, cicho, po policzkach. Nie ze smutku. Nie z żalu. Z ulgi. I z tego, że w końcu mogłam się przyznać – nie jestem superbohaterką. Nie muszę być.

Nie muszę tego robić

Siedziałam sama w salonie, dzieci już spały. Jacek rozdawał prezenty spod choinki, a ja – po raz pierwszy od wielu lat – nie czułam się wykończona w Wigilię. Trzymałam w rękach kubek z herbatą i po prostu… byłam. Nie miałam siły na przemyślenia, a jednak myśli same pchały się do głowy.

Patrzyłam na choinkę, na ciepłe światło lampek, i przypominałam sobie te wszystkie poprzednie święta. Noce przy cieście, zakwas robiony z tygodniowym wyprzedzeniem, plecy w bólu od mieszania bigosu, emocje na krawędzi. I dzieci, które mnie właściwie nie widziały, bo „mama robi święta”.

Może właśnie w tym był mój największy błąd – że nie robiłam świąt dla nas, tylko dla jakiegoś wyimaginowanego „idealnego obrazu matki”. Że goniłam za wizją, której nikt nawet nie oczekiwał. Czekałam, aż ktoś zauważy moje poświęcenie, aż ktoś powie „doceniam”. A przecież… nikt nie mógł tego zauważyć, skoro nigdy nie dałam im nawet szansy zrozumieć, ile to kosztuje.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Może nie zauważyli różnicy, bo jedli tak samo chętnie. Może nie chodzi o to, co jest na stole, tylko kto przy nim siedzi i jak. W przyszłym roku też zamówię pierogi i barszcz. I może wreszcie – poproszę o pomoc. Nie dlatego, że nie dam rady. Tylko dlatego, że nie muszę już sobie nic udowadniać.

Karolina, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama