Reklama

Nazywam się Karol, mam 25 lat. Z reguły nie przywiązuję się do rzeczy materialnych – bardziej niż pieniądze, cenię sobie gesty. Szczególnie w rodzinie. U mnie w domu nigdy nie było przepychu, ale zawsze była serdeczność, rozmowy, trochę śmiechu i trochę przemilczanych żalów, jak to w każdej rodzinie.

Święta Bożego Narodzenia to od zawsze był u nas czas spotkań – wielka kolacja wigilijna u cioci Haliny. To była tradycja nie do ruszenia. Gospodyni i starsza siostra mojej mamy, seniorka rodu, zawsze siedziała na końcu stołu, z szerokim uśmiechem i ciut zbyt mocno podkreślonym makijażem. Pachniała jak perfumeria, śmiała się zbyt głośno i z dumą serwowała rybę po grecku, która – mówiąc szczerze – była dość paskudna. Ale nikt nie miał serca tego powiedzieć. Bo to była nasza Halina. Taka już była.

Co roku wręczała wszystkim koperty. Wiem, jak to brzmi – koperty z pieniędzmi to dość bezpośredni prezent. Ale u nas miały one inny wymiar. Nie chodziło o to, ile tam było – tylko o to, że dostajesz. Że ciocia pamiętała. Że chciała, byś czuł się zauważony. Ja często miałem wrażenie, że w rodzinie jestem raczej tłem niż bohaterem jakiegokolwiek dramatu, ale dla mnie to było ważne.

Nigdy się tej koperty nie spodziewałem, ale zawsze, gdy ją dostawałem, czułem coś dziwnego. Jakby ktoś mówił: „Karol, jesteś tu mile widziany. Jesteś nasz”. W tym roku też się spotkaliśmy. Ta sama kolacja, ten sam układ krzeseł, te same rozmowy o niczym. A jednak coś było inaczej.

Dlaczego tylko tyle?

– Wesołych Świąt, Karolu. Trzymaj, jak co roku – powiedziała ciocia Halina, podając mi kopertę przez stół.

– Dzięki, ciociu. Wesołych – uśmiechnąłem się, jak zawsze, choć może trochę sztywniej niż zazwyczaj. Odłożyłem kopertę do kieszeni, nie chciałem zaglądać przy wszystkich. Niby nikt nie liczy, ale wszyscy zerkają. Wiadomo.

Dopiero później, kiedy wymknąłem się do pokoju gościnnego „po telefon”, wyjąłem kopertę. Biała, ozdobiona drobnym, złotym brokatem. W środku jeden banknot – pięćdziesiąt złotych. Co? Jak to? Zamarłem. Nie dlatego, że to było mało – nie oczekiwałem niczego konkretnego. To po prostu nie pasowało. Jakby ktoś przez pomyłkę podał mi nie swoją kartkę urodzinową. Jakby mnie coś ominęło. W tamtym momencie ta koperta krzyczała do mnie: „To wszystko, na co zasłużyłeś”.

Usiadłem na brzegu łóżka. Serce biło mi szybciej, choć sam nie wiedziałem dlaczego. Przecież mogła się pomylić. Albo może… może zrobiłem coś nie tak? Zapytałem ją o coś niestosownego ostatnio? Powiedziałem coś, co ją uraziło? Może ona o czymś wie, czego ja nie wiem?

Widziałem identyczną kopertę, którą dostał mój kuzyn Marek. Mignął mi tam jakiś banknot – na pewno nie był to pięćdziesiątak. Raczej pięćsetka. Może nawet dwie. Wtedy zaczęło mnie piec coś w środku. Nie zazdrość, nie żal. Coś gorszego. Poczucie, że dostałem mniej. Że ciocia chciała mi coś powiedzieć, ale nie potrafiła tego ubrać w słowa, więc wsunęła mi do ręki pięćdziesiąt złotych jakby z obowiązku. Symboliczne „masz i daj mi spokój”. Złożyłem kopertę w dłoni i schowałem ją do kieszeni. Wróciłem na kolację z uśmiechem, ale już wiedziałem, że w środku we mnie coś się przełamało.

Nie mogłem milczeć

Wróciłem do stołu. Zbyt długo mnie nie było, żeby nikt tego nie zauważył. Mama spojrzała pytająco, ale uśmiechnąłem się tylko krótko i nalałem sobie barszczu. Barszcz był gorący, jak zwykle za bardzo. Nabrałem uszka, żeby coś robić z rękami. W środku czułem, jakbym połknął kamień.

Ciocia Halina krzątała się z półmiskami, rozdzielała drugą porcję karpia. Jakby nic się nie stało. Jakby nie dała mi tego... ochłapu.

– Marek, wziąłeś już sobie rybki? – zapytała wesoło, nalewając mu dokładkę.

– Jasne, ciociu, pyszna jak zawsze – rzucił.

– Wiem, że lubisz tę w galarecie, to specjalnie dla ciebie zrobiłam.

Zacisnąłem szczękę. Głupi, niepotrzebny gest, ale nie mogłem się powstrzymać. Po chwili sam się sobie dziwiłem, że to powiedziałem:

– No tak, nie każdy musi być równy w święta, prawda?

Zapadła cisza. Taka niezręczna, jakby komuś zadzwonił telefon w kościele. Ciocia zastygła, trzymając łyżkę. Spojrzała na mnie zdziwiona.

O co ci chodzi, Karolu?

Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się, niby beztrosko:

– O nic, żartuję tylko.

Tata spojrzał na mnie znad pierogów. Mama rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie, które mówiło: „Uważaj”. Marek pochłonięty był karpiem i udawał, że nie słyszy. Ciocia próbowała się uśmiechnąć, ale coś w niej zgasło. Już nie zagadywała tak chętnie. Jeszcze raz podeszła, nalała komuś kompotu i usiadła, podpierając się lekko o stół. Siedziałem i jadłem w ciszy, udając, że wszystko gra. Choć czułem, że właśnie zrobiłem coś, czego nie da się cofnąć.

Zrozumiałem swój błąd

Wróciliśmy do domu dzień po Świętach. Na stacji PKP stałem z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię, zmarznięty i zmęczony. Mama zagadywała ojca, a ja w głowie wciąż odtwarzałem tamten moment przy stole. Ten „żart”, którego żałowałem już w sekundzie, gdy opuścił moje usta. Nie odezwałem się potem do cioci ani słowem. Nie podziękowałem, nie pożegnałem. Uciekłem.

W domu wziąłem gorący prysznic i rzuciłem się na łóżko. Plecak zrzuciłem na podłogę. Koperta wypadła i zatrzymała się pod biurkiem. Sięgnąłem po nią niechętnie, chcąc tylko wyjąć ten nieszczęsny banknot i wrzucić go do szuflady. Gdy otworzyłem kopertę… coś mi nie pasowało. Pięćdziesiątka była jakaś sztywna, jakby grubsza. Pociągnąłem ją i poczułem opór. Coś się odkleiło. Rozdzieliłem brzegi banknotu, a tam – druga kartka. Wyciągnąłem ją. Kolejny banknot. Pięćset złotych. Sklejony lekko z tamtym. Zamarłem.

W jednej chwili wszystko we mnie opadło. Jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. Siedziałem tak z tymi dwoma banknotami w dłoniach, patrząc na nie jak idiota.

– O Boże – szepnąłem. – To była pomyłka...

Poczułem, jak robi mi się ciepło pod oczami. W ustach sucho. W głowie tylko jedno: „A ja? Ja myślałem, że mnie nie chce. Że mnie odrzuciła”. Przypomniałem sobie jej spojrzenie, gdy zapytała, o co mi chodzi. Tę niepewność, ten zawód. Ona chciała dobrze. Ona jak co roku... A ja? Wstałem. Chwyciłem telefon. Wpisałem jej imię, ale nie nacisnąłem „zadzwoń”. Patrzyłem tylko na ekran. I nie zrobiłem nic.

Było mi po prostu głupio

Minęły dwa tygodnie. Potem trzy. Zbliżał się koniec stycznia, a ja wciąż miałem jej numer w telefonie, ale nie potrafiłem nacisnąć zielonej słuchawki. Ani napisać wiadomości. Zresztą – co miałbym napisać? „Hej, wybacz, byłem dupkiem, myślałem, że dałaś mi mniej, więc cię ośmieszyłem przy stole, ale potem okazało się, że banknoty się skleiły, więc… jesteśmy ok?”.

Z każdym dniem było trudniej. Z każdą chwilą, w której nie reagowałem, bardziej się w tym zatapiałem. I nagle... zaczęło być cicho. Ciocia się nie odzywała. Nie zadzwoniła, nie napisała. Nie zapytała, czy dojechaliśmy. Nie przysłała żadnego „buziaczki po Świętach” – jak miała w zwyczaju.

Mama któregoś wieczoru siedziała w kuchni, obierając jabłko i powiedziała:

– Długo się nie odzywała ciocia Halina. Zawsze po Świętach dzwoniła z jakąś plotką. Teraz cisza...

– Może... miała dość – mruknąłem, nie podnosząc wzroku znad herbaty.

– Co ty tam wygadujesz? – Mama spojrzała na mnie ostro. – Sama powiedziała mimochodem, że chyba kogoś uraziła. Że może się niepotrzebnie starała.

Poczułem, jak zadrżały mi dłonie.

– Serio to powiedziała? – spytałem cicho.

– No... tak jakoś. Że może jej obecność nikomu już niepotrzebna. Tak rzuciła, niby żartem.

A ja znów nie powiedziałem absolutnie nic. W gardle miałem wielką, ciężką gulę. Każdego wieczoru wracała myśl: zadzwonić. Napisać. Przeprosić. Wytłumaczyć. A jednak wciąż siedziałem jak sparaliżowany. Bo jak wytłumaczyć komuś, że tak bardzo się pomyliłeś, że aż go zraniłeś? Szczególnie, jeśli to ktoś, kto nigdy nie robił ci nic złego. Tylko po prostu – był.

Żal pozostał na długo

Śnieg zniknął szybciej niż zwykle. Marzec pachniał ziemią i deszczem, a ja pierwszy raz od miesięcy wyszedłem na dłuższy spacer. Bez celu. Po prostu nogi same mnie poniosły. Zatrzymałem się pod parkiem, na ławce, gdzie kiedyś siedziałem z ciocią Haliną. To było lata temu, po pogrzebie babci. Ona wtedy jakoś trzymała całą rodzinę w pionie. Przyniosła wszystkim termos z herbatą i własnoręcznie upieczone ciasteczka. Pamiętam, że się wtedy śmialiśmy – mimo smutku. Ciocia powiedziała coś głupiego o stypie i pękaliśmy ze śmiechu. Pomyślałem wtedy, że ona zawsze umie znaleźć miejsce między dramatem a czułością. Tak, by człowiek nie oszalał.

Z tamtego dnia zostało mi jedno zdjęcie. Wydrukowane, czarno-białe. Zrobiłem je aparatem analogowym, z którego byłem wtedy dumny. Miałem je przyczepione pinezką na korkowej tablicy. Teraz zsunęło się pod biurko, pokryło kurzem. Patrzyła na mnie z niego ciocia Halina – z tym swoim ironicznym półuśmiechem. Nagle... zrobiło mi się naprawdę żal.

Miałem jej coś do powiedzenia. Kilka prostych słów. A nie mówiłem nic. Tamtego wieczoru położyłem się do łóżka z telefonem w dłoni. Przewijałem naszą ostatnią wiadomość – „Do zobaczenia jutro, Karolku. Będą twoje ulubione pierogi”. Miała być. Była i zniknęła. Nie odpisałem. Nie przeprosiłem. A teraz to wszystko jest już tylko wspomnieniem z kopertą w tle. I świadomością, że przez własne uprzedzenia i dumę można zniszczyć coś, co trwało latami.

Została cisza między nami

Wiosna przyszła szybko, przynosząc ze sobą zielone drzewa i ciepłe poranki. Wszyscy nagle jakby się obudzili – tylko ja nie potrafiłem ruszyć się z miejsca. Mijały dni, w których planowałem: „Dzisiaj zadzwonię. Dzisiaj powiem”. A potem… nie robiłem nic.

Któregoś dnia natknąłem się na stare zdjęcie. Było w pudełku po butach, razem z kartkami świątecznymi i wycinkami z gazet, które kiedyś zbierałem. Na zdjęciu miałem może dziewięć lat. Stałem z ciocią Haliną pod jej balkonem, trzymając w ręku nowy plecak – prezent „na dobry początek szkoły”. Miała na sobie tę samą koronkową bluzkę, co zawsze na Święta. Objęła mnie wtedy jedną ręką i powiedziała: „Niech ci się dobrze uczy, mądralo”.

Patrzyłem na to zdjęcie przez dłuższą chwilę. Dotarło do mnie, że chyba już nigdy nie zadzwonię. Że z każdą kolejną chwilą, w której milczałem, coś gasło – nie tylko we mnie, ale i między nami.

Mama kiedyś rzuciła od niechcenia:

Halina nie przyjedzie w tym roku na Wielkanoc. Mówiła, że jakoś nie ma ochoty. I że... może to już nie jej czas.

Nie zapytałem, co to znaczy, wiedziałem. W relacjach rzadko chodzi o wielkie rzeczy. Czasem wystarczy milczenie, jeden głupi żart. Albo pięćdziesiąt złotych, które przez przypadek zmieniają wszystko.

Od tamtej pory nie otwieram już żadnych kopert od razu. Daję im chwilę. Jak ludziom. Czasem wystarczy drobiazg, żeby zasiać żal. Czasem potrzeba odwagi wartej więcej niż pięćset złotych, żeby ten żal naprawić.

Karol, 25 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama