„Na święta zamiast mazurka synowa przyniosła dubajski tort. W przyszłym roku jej nie zaproszę, bo nie szanuje tradycji”
„– Czemu ona jest taka dziwaczna? Jakby już nie było wystarczająco smutne, że jest niewierząca, to jeszcze musi forsować jakieś miastowe, nowobogackie zwyczaje – wyżaliłam się mężowi po wizycie syna i synowej. – A Jarek wpatrzony w nią jak w obrazek, zgadza się na wszystko, co ona wymyśli”.

W czasach mojej młodości święta to były prawdziwe, staropolskie, katolickie, a nie jakieś fanaberie i udziwnienia. Po co to komu? Przecież w świętach właśnie o to chodzi, żeby były takie, jak co roku. Coś stałego, coś niezmiennego. Tradycja – po prostu. Ale moja synowa w ogóle nie zna znaczenia tego słowa...
Zachowuje się jak zwykła poganka
Roma wzbudziła moje pierwsze wątpliwości jeszcze przed ślubem z Jarkiem. Gdy oglądaliśmy salę weselną, cały czas dopytywała o jakieś „miejsce ceremonii w lesie”.
– O czym ona mówi, Jarek? Przecież ceremonia będzie w kościele – zapytałam na boku syna.
– Nie będzie, mamo – odpowiedział mi beznamiętnie.
Myślałam, że zemdleję, jak to usłyszałam.
– Co takiego? Przecież cała nasza rodzina brała śluby kościelne! Jak to tak, bez księdza? Co to za ślub? – zarzuciłam go pytaniami.
– Roma jest niewierząca i chce ślubu cywilnego. Muszę uszanować jej poglądy, mamo.
Zasznurowałam usta niezadowolona. Nie miałam na to dobrej odpowiedzi, ale już wiedziałam, że nie dogadam się z synową.
– A ceremonię możemy zorganizować pod tym drewnianym łukiem, tutaj, między drzewami – powiedział menadżer sali, prowadząc nas gdzieś w zarośla.
– Pięknie tu! – zachwyciła się Roma.
– I tu chcecie się pobrać? W krzakach? Jak poganie? – zapytałam.
Syn spiorunował mnie wzrokiem, ale nic sobie z tego nie robiłam.
– Mamo! To nasza decyzja – syknął tylko.
– Nie potrzebujemy księdza, żeby ceremonia była piękna – dziewczyna próbowała jeszcze jakoś delikatnie załagodzić rosnący konflikt. A przynajmniej tak jej się wydawało.
– Nie musi być piękna, ma być duchowa i prawdziwa. Wtedy będzie piękna. A nie jakieś krzaki, ozdóbki i łuki z przewieszonymi szmatami – skomentowałam.
Jakieś dziwne fanaberie
Młodzi spojrzeli po sobie i zmienili temat. Prawda jednak była taka, że mogłam sobie narzekać, ale nie miałam wpływu na to, co postanowią. I postanowili wziąć ślub w tych krzakach, tylko z urzędnikiem. Jeszcze żeby to było za darmo. Po fakcie dowiedziałam się, że zapłacili fortunę za tę farsę! Kilka tysięcy za tę śmieszną altanę między drzewami i za przyjazd urzędnika.
– Mówię ci, Grażynka, będą z tą dziewczyną kłopoty – westchnęłam, żaląc się swojej siostrze podczas wesela.
– Na razie się ciesz – powiedziała mi. – Jeszcze nic nie wiesz. A może się dogadacie?
Siostra była optymistką, ale ja już wiedziałam, że z synową znacznie więcej mnie dzieli niż łączy. Wkrótce po ślubie zaczęły się dziwne zwyczaje: księdza po kolędzie nie przyjmowali, a na Boże Narodzenie wyjeżdżali w ciepłe kraje, do jakiegoś hotelu w egzotycznym kraju.
– I będziecie spędzać święta sami? Z obcymi ludźmi? Bez barszczu z uszkami? Jedząc jakiś syf z hotelowego bufetu? – nie mogłam się nadziwić.
– Hotel jest bardzo dobry, więc na pewno nie będzie to syf – odpowiedziała możliwie najbardziej pokojowo Roma.
– Ale nadal... Święta bez domowego jedzenia? Przecież to bez sensu. Co za pomysł! – prychnęłam.
– Mamo, my tak chcemy. Proszę, uszanuj to – uciął moje dywagacje syn.
Nie miałam wyboru. Znowu musiałam zachować resztę przemyśleń dla siebie, choć miałam jeszcze wiele do powiedzenia. Chciałam wykrzyczeć synowi: „Co się z tobą dzieje?! Nie tak cię wychowywałam. Dlaczego dajesz sobie wywrócić życie do góry nogami jakiejś babie?”. Ale nie mogłam tego zrobić. Nie chciałam stracić relacji, którą miałam z Jarkiem.
Psuła mi każde święta
Roma już i tak odsuwała ode mnie Jarka na Boże Narodzenie. Co prawda, na razie wyjechali za granicę na święta tylko raz, ale wiedziałam, że jak tylko będzie ich na to stać, to będą powtarzać ten nowy, dziwny zwyczaj. A Wielkanoc? W zeszłym roku zapytała, czy wszystko musi być z mięsem i czy nie mamy „opcji roślinnych”.
– Sałatka jarzynowa jest przecież roślinna – odparłam zdziwiona.
– Nie jest, bo ma jaja. No i majonez – zauważyła.
– No i co z tego? – zapytałam.
Byłam zupełnie skołowana tą rozmową. Co to w ogóle są „opcje roślinne”?
– To, że taki weganin nie mógłby zjeść niczego na tradycyjnym świątecznym stole. Trochę przykre – mądrzyła się.
– Ale tu chyba żadnych wegan nie ma – zauważyłam trzeźwo.
– No nie wiem, my z Jarkiem już prawie nie jemy mięsa, a i nabiału staramy się unikać.
– No i po co? – roześmiałam się.
– Dla dobra planety. Jej losy zależą od naszych decyzji. Za chwilę możemy stracić jedyny dom, jaki mamy, czyli ziemię... – opowiadała jak nawiedzona.
Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam
Słuchałam jej z wytrzeszczonymi oczami. Z ratunkiem przyszedł mi mąż.
– I te wszystkie straszne rzeczy mogą się stać tylko dlatego, że zjem trochę pasztetu wielkanocnego i zagryzę jajkiem z majonezem? – zachichotał. – No cóż... To planeta jest w tarapatach.
Roześmiałam się z jego żartu, ale młodzi siedzieli z grobowymi minami i patrzyli po sobie porozumiewawczo. Roma, choć z początku uprzejma i dość spolegliwa, zaczynała mnie coraz częściej prowokować. Wiedziałam, że i ona mnie nie lubi i zupełnie nie rozumie moich przekonań – i przestawała to ukrywać.
– A jeśli już serwujemy tyle jaj, to przynajmniej kupione od zaufanego dostawcy? – westchnęła.
– Niektóre od rolnika, a niektóre z supermarketu. Musiałam trochę dokupić, bo mi zabrakło. Nie wiem, które są które – odpowiedziałam wsuwając sobie do ust kolejną połówkę posmarowaną majonezem i chrzanem.
– Rozumiem – odparła Roma z dezaprobatą.
Do końca wielkanocnego śniadania rozmowa nam się nie kleiła.
– Czemu ona jest taka dziwaczna? Jakby już nie było wystarczająco smutne, że jest niewierząca, to jeszcze musi forsować jakieś miastowe, nowobogackie zwyczaje – wyżaliłam się mężowi po wizycie syna i synowej. – A Jarek wpatrzony w nią jak w obrazek, zgadza się na wszystko, co ona wymyśli.
– Dorosły jest, sam podejmuje decyzje – zauważył trzeźwo mój mąż.
– Niby tak... Ale przecież wiesz, jak dziewczyna potrafi omotać dobrego chłopaka. Zakochany jest, to i nie myśli – powiedziałam stanowczo.
– No nic, może na następne święta też wyjadą, nie martw się – zachichotał mąż.
– Nawet mnie tak nie strasz! Już i tak widujemy Jarka rzadko. Nie pozwolę, żeby wywoziła go w jakieś ciepłe kraje na każde święta – zaoponowałam.
Co to za zwyczaje?
Na szczęście, tegoroczna Wielkanoc nie padła ofiarą „zamachu” mojej synowej. Nie zaplanowała żadnego wyjazdu do modnego kurortu, łaskawie pozwoliła Jarkowi umówić się z nami na niedzielne śniadanie. Problemy zaczęły się, gdy zobaczyłam, co na nie przyniosła...
– Dubajski tort? A co to takiego? – zdziwiłam się, czytając etykietę na pudełku.
Oczywiście, z cukierni, bo gdzieżby domowe?
– To ciasto, które kupiłam w fajnym sklepie. Z nadzieniem pistacjowym i... – zaczęła się produkować, ale szybko jej przerwałam.
– Ale przecież miał być mazurek! Powiedziałam Jarkowi, żebyście zrobili lub zamówili mazurek – powiedziałam.
– Ale wzięliśmy to, bo jest znacznie lepsze – wycedziła synowa.
Myślałam, że mnie krew zaleje.
– Ale ja prosiłam konkretnie o mazurka! U nas święta są tradycyjne, a nie z jakimiś wymysłami! Kto to słyszał: dubajski tort na Wielkanoc? – wściekłam się.
– Mamo – próbował mnie uspokajać Jarek.
– Co? Jak chcecie jakieś wymysły zjadać, to zjadajcie u siebie w domu. U nas święta są tradycyjne, z mazurkiem – odparłam nieco bardziej agresywnie niż planowałam.
– No i pewnie, po co zmieniać przyzwyczajenia? Nie daj Boże, można wtedy poznać coś nowego – mruknęła nieprzyjemnie Roma.
– Ty mi Bogów na daremno nie wzywaj! – zapieniłam się.
– Mamo! – krzyknął zdenerwowany syn.
– Nie! Tego się słuchać nie da! Przykro mi, Jarek, ale wychowaliśmy cię inaczej! Te potrawy coś znaczą, każda jest w świątecznym jadłospisie nieprzypadkowa... Tu nie chodzi tylko o to, które ciasteczko lepiej pasuje do kawy – powiedziałam chłodno, ale stanowczo, pod koniec wypowiedzi rzucając pogardliwe spojrzenie synowej. – Kto wam broni jeść jakieś dubajskie słodycze po świętach?
– Mamo, daj spokój, będziesz robić aferę o ciasto? Naprawdę? O to chodzi w świętach?
– Bo nie pozwolę, żeby ktoś deptał moje tradycje! – warknęłam.
Synowa nic już nie powiedziała, ale jej nieprzyjemny, pogardliwy uśmieszek towarzyszył mi do końca świątecznego śniadania. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo nietaktownie się zachowała. Ja wiedziałam jedno: w przyszłym roku zwyczajnie jej nie zaproszę. Bo i po co? Żeby przychodziła z łaską, a potem lekceważyła moje tradycje? Co to, to nie!
Barbara, 56 lat
Czytaj także:
- „Trzęsie mnie, jak pomyślę o rodzinnej Wielkanocy. Przysięgam, że w przyszłym roku na święta wyjadę na Kanary”
- „Zrobiłam pierwszą Wielkanoc w nowym mieszkaniu. Zamiast życzeń usłyszałam, że nie mam faceta ani wypranych firanek”
- „Kupiłem gospodarstwo na wsi, żeby rozkręcić biznes życia. Przez agroturystykę do końca moich dni będę pościł”

