„Na święta wzięłam kredyt i oddałam biżuterię do lombardu. Na darmo, bo dzieci pluły barszczem i gardziły prezentami”
„Spojrzałam na te liczby i nagle poczułam się jak dziecko. Jakbym znów miała dwanaście lat i słyszała, że trzeba przestać marzyć. Że trzeba być realistką. Że nie wszystko jest dla takich jak my. Może rzeczywiście nie jest. Może niektórym nawet Boże Narodzenie nie przysługuje”.

- Redakcja
Mam na imię Anka. Czterdzieści dwa lata, dwójka dzieci, dwa etaty i jedno marzenie – żeby te Święta minęły bez wstydu.
Nie mam kiedy płakać, a szkoda. Chyba by mi to dobrze zrobiło. Ale wieczorem, jak dzieci w końcu zasną, a ja już skończę sprzątać, wyciągam zeszyt z szafy i liczę. Bo ktoś musi. Świat się nie zatrzyma, jeśli Kacper nie dostanie klocków z gazetki, ale jego mina – ta mina... już ją widzę. Jak spojrzy, jak zapyta, czemu Mikołaj zapomniał. Nie, nie zniosę tego. Więc znowu robię czary z niczego.
Zegarek dla Oli – piękny, fioletowy, z brokatem – kosztował więcej niż powinnam była wydać na cały obiad. Ale wzięłam. Tak, wzięłam. Przed Świętami babciną bransoletkę oddałam do lombardu. Złotą, jeszcze z grawerem. Płakałam, ale zapłaciłam za ten zegarek. Żeby Ola miała coś do pokazania koleżankom. Żeby się nie wstydziła, że jej matka to sprzątaczka i kasjerka w jednym.
Mam kredyt na pralkę, chwilówkę na lodówkę, debet na karcie i dług wdzięczności wobec sąsiadki, która pożyczyła mi stówę, jak nie miałam z czego zapłacić za wycieczkę szkolną. Nie chcę litości. Wystarczy, że dzieci mają co jeść i że jakoś ciągniemy. Ale grudzień... grudzień to jakby cały świat się umawiał na pokaz mody i dobrobytu, a ja mam wstęp tylko do szatni.
A mimo to kupuję choinkę i robię dwanaście potraw – nawet jak jedna z nich to ogórek kiszony pokrojony na cztery sposoby. Będzie barszcz z torebki i uszka z promocji. I będzie biały obrus, nawet jeśli z lumpeksu. Bo to dla nich, dla Oli i Kacpra. Żeby mieli wspomnienia, bo wspomnienia są ważniejsze niż raty. A ja nie dam się pokonać, nawet jak mi serce pęka co noc.
Chciałam, żeby było pięknie
Kolacja wigilijna zaczęła się dokładnie o osiemnastej, choć doprawdy trudno było mówić o jakimkolwiek świątecznym nastroju. Usiadłam przy stole z rękami pachnącymi cebulą i goździkami, patrząc, jak dzieci zerkają na opłatek, potem na siebie, wreszcie na mnie – jakby czekały, że powiem coś mądrego. Powiedziałam tylko, że się cieszę, że jesteśmy razem i podałam opłatek Oli. Pocałowała mnie w policzek, trochę zawstydzonym ruchem. Kacper przytulił się mocno, jakby czuł, że ja dzisiaj wyjątkowo potrzebuję przytulenia. Ale nie pozwoliłam sobie na łzy.
Na stole było wszystko, co powinno. Barszcz z uszkami, ryba po grecku, pierogi, kapusta z grzybami. Zrobiłam nawet kutię, choć nikt jej nie lubił. Postawiłam ją bardziej ze względu na tradycję niż z nadziei, że ktoś sięgnie. Gołąbki z kaszą jaglaną udawały świąteczny rarytas, a kompot z suszu wykręcał usta przy każdym łyku.
Matka siedziała sztywno, z dłonią na stole, jakby oceniała, czy stół wystarczająco czysty. Sylwia przyszła w nowej sukience i już przy pierwszym daniu rzuciła, że mogłam sobie darować ten nadmiar, bo nikt nie patrzy, czy jest dwanaście. Uśmiechnęłam się uprzejmie i dolałam jej barszczu, jakby to była najpiękniejsza rzecz, jaką usłyszałam w tym tygodniu.
Było spokojnie, ale do czasu. Najpierw dzieci zaczęły narzekać na barszcz. To prawda, że był z proszku i smakował nieco dziwnie. Potem Ola, z ustami jeszcze tłustymi od pieroga, spojrzała na mnie i rzuciła tak zwyczajnie, jakby mówiła o pogodzie:
– A Magda z klasy to dostała smartfona.
Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Znałam to spojrzenie. Porównujące. Pełne niezadowolenia i niepewności. Miałam przygotowaną odpowiedź na wszystko – na ceny jedzenia, na rachunki, na raty. Ale nie na to.
– Może za rok – powiedziałam z uśmiechem. I nie wiem, co mnie bardziej bolało – to, że musiałam to powiedzieć, czy to, że Ola nawet nie zareagowała. Po prostu spojrzała przez okno, jakby zrozumiała, że to nie nastąpi. Albo jakby już jej to nie obchodziło.
Patrzyłam na ten zegarek na jej ręce. Fioletowy, z brokatem. Taki, o jakim mówiła w listopadzie, kiedy wracałyśmy z zakupów. Tyle wystarczyło, żebym zaczęła planować. Jakie rzeczy oddać, co sprzedać. Jak długo można nie wykupywać leków dla siebie. Jak wygląda złoto po babci pod jarzeniówkami w lombardzie – chłodne i obce.
Nikt nie zauważył, że zamilkłam. A może właśnie wszyscy zauważyli, tylko postanowili tego nie komentować. Kacper mówił coś o tym, że widział renifera na podwórku. Matka odłożyła sztućce z przesadnym hałasem. Sylwia zagapiła się w telefon. A ja liczyłam w myślach – nie pieniądze, nie długi, ale ile jeszcze mam w sobie siły, żeby jutro wstać i udawać, że naprawdę było pięknie.
Byłam w tym sama
Po kolacji pozmywałam wszystko w milczeniu. Nie chciałam nikogo prosić o pomoc, nie dzisiaj. Zresztą i tak nikt się nie kwapił. Matka siedziała przy stole z herbatą, z tą swoją naburmuszoną miną. Talerze były ciepłe od wody, pachniały płynem do naczyń i czystością, która nie miała nic wspólnego z radością.
– Po co ty się tak spinasz? – odezwała się w końcu matka. – Dzieci i tak nie docenią.
Nie odwróciłam się. Zajęłam się dokładnym szorowaniem garnka po bigosie, który przypalił się w ostatniej chwili, bo Kacper krzyczał z pokoju, że Mikołaj przyszedł już do sąsiadów.
– Bo nie chcę, żeby pamiętali święta jako coś smutnego – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku we mnie się gotowało.
– Ale przecież są smutne – odparła szybko. – Nie masz pieniędzy, nie masz męża, nie masz życia. Przecież to wszystko jest na pokaz.
Mogłabym powiedzieć, że przesadziła, ale z jej ust to już nawet nie bolało. Wtedy weszła Sylwia. Pachniała perfumami, których nazwy nawet nie próbuję wymówić. Spojrzała na nas, potem na stół, który już opustoszał, i powiedziała z uśmiechem, którego nie cierpiałam:
– No, siostra, zastaw się, a postaw się, co?
Zamknęłam oczy. Na sekundę. A potem znów zaczęłam wycierać talerze.
– Jak chcesz coś powiedzieć, to powiedz, a nie rzuczaj przysłowiami – rzuciłam.
– Oj, nie unoś się. Po prostu... można było skromniej. Dzieci i tak nie rozróżnią, czy śledź był na musztardzie czy na oleju.
Matka parsknęła śmiechem. A mnie zalała fala takiej bezsilności, że aż musiałam się oprzeć o blat. Nic nie powiedziałam. Wyszły po chwili, każda do swojego pokoju. I znów zostałam sama – jak zwykle. Wycierałam ostatnie szklanki i czułam się wyzuta z sił.
Usiadłam przy stole, przy którym jeszcze niedawno siedziała moja rodzina, i wyjęłam kartkę z kredensu. Pisałam: „Lombard – 320 zł. Zegarek – 189. Zakupy – 204. Kredyt – 548. Czynsz – 770. Telefon – 98. Do końca miesiąca: minus 103 zł.” Dopisałam jeszcze: „Święta – bezcenne”.
Spojrzałam na te liczby i nagle poczułam się jak dziecko. Jakbym znów miała dwanaście lat i słyszała, że trzeba przestać marzyć. Że trzeba być realistką. Że nie wszystko jest dla takich jak my. Może rzeczywiście nie jest. Może niektórym nawet Boże Narodzenie nie przysługuje.
Może nie wszystko stracone
Było już dobrze po północy, kiedy w kuchni znów zapaliło się światło. Myślałam, że to matka przyszła sprawdzić, czy nie rozrzuciłam okruchów, ale to była Ola. W piżamie, z rozczochranymi włosami i tym spojrzeniem, którego bałam się najbardziej – pełnym troski.
– Nie śpisz? – zapytałam cicho.
– Ty też nie – odpowiedziała i usiadła naprzeciwko.
Przez chwilę nic nie mówiłyśmy. Ola bawiła się rogiem obrusa, a ja udawałam, że wypełniam jakiś rachunek, choć długopis nawet nie był odkręcony.
– Mamo… czemu zawsze jesteś taka zmęczona?
Zacisnęłam palce na długopisie. Nie spodziewałam się tego pytania, choć może powinnam była.
– Bo czasem trzeba się zmęczyć, żeby było dobrze – odpowiedziałam. Głos mi zadrżał, ale nie pozwoliłam, by to zauważyła.
– A Święty Mikołaj nie powinien dawać prezentów za darmo?
Zerknęłam na nią. Jeszcze się łudzi? Czy już wie? Albo może to tylko pytanie sprawdzające, czy powiem prawdę. Uśmiechnęłam się lekko.
– Może... Ale może też czasem potrzebuje pomocy.
Ola nic nie powiedziała. Wstała, podeszła i przytuliła się do mnie. I wtedy pomyślałam, że może jednak nie robię tego wszystkiego na darmo. Może kiedyś zrozumie.
Nie czułam ulgi
Dzień po świętach był szary i cichy. Za oknem topniał śnieg, a dzieci siedziały przed telewizorem, udając, że cieszą się z tego, co dostały. Ja zamknęłam się w pokoju, usiadłam na podłodze z telefonem i kartką z notatkami. Zadzwoniłam do banku.
– Dzień dobry, chciałabym porozmawiać o możliwości konsolidacji moich zobowiązań – powiedziałam, zanim zdążyłam się rozłączyć.
– Ma pani już cztery aktywne zobowiązania – odpowiedziała kobieta po drugiej stronie. Głos miała spokojny, bez emocji.
– Ale potrzebuję jeszcze chwili – wyszeptałam.
– Niestety, system nie pozwala...
Nie słuchałam dalej. Spojrzałam w sufit i przez chwilę poczułam, jakby wszystko się zatrzymało. Gdzieś za ścianą Ola śmiała się z Kacprem. I wtedy przyszło mi do głowy, że może naprawdę robię coś nie tak. Może dzieci nie potrzebują aż tylu prezentów. Może nie chodzi o to, żeby wciąż za czymś gonić. Może wystarczyłabym im ja – spokojna, obecna, szczęśliwa.
Odłożyłam telefon. Wzięłam głęboki oddech, ale ulgi nie poczułam. Wiedziałam tylko, że nie dam rady długo tak dalej.
Miałam tego dość
Zostawiłam kartkę na stole. Nie chowałam jej specjalnie, nie pilnowałam. Byłam zbyt zmęczona, żeby dalej udawać, że panuję nad wszystkim. Sylwia kręciła się po mieszkaniu, zbierała swoje rzeczy, komentowała pod nosem, że zimno, że ciasno, że dzieci za głośne. W pewnym momencie ucichła. Wiedziałam, że trafiła na to, czego nie powinna była zobaczyć.
– Co to jest? – zapytała, trzymając kartkę w ręce.
– Moje sprawy – odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku.
– Ty jesteś niepoważna, czy święta ci mózg wyprały? – rzuciła ostro. – Pożyczki, raty, lombard? Przecież tego nie da się ogarnąć.
Wstałam powoli. Ręce mi drżały, ale głos miałam zaskakująco spokojny.
– Nie ty będziesz mnie oceniać. Nigdy niczego nie musiałaś oddać.
– Ale ktoś cię powinien powstrzymać – ciągnęła. – Robisz z siebie ofiarę, a potem liczysz, że wszyscy będą ci współczuć.
Wtedy coś we mnie puściło. Spojrzałam na nią i pierwszy raz od dawna nie chciałam być grzeczna.
– Wiesz, co robię? Próbuję utrzymać to wszystko na powierzchni. Sama. Bez alimentów, bez pomocy, bez twoich dobrych rad. Ty zawsze miałaś wybór. Ja miałam dzieci i rachunki.
Sylwia zamilkła. Patrzyła na mnie inaczej niż zwykle, jakby pierwszy raz widziała we mnie nie starszą siostrę, tylko kogoś obcego. Odłożyła kartkę i nic nie powiedziała. A ja już nie miałam siły czekać na kolejne słowa.
Wyszłam. Założyłam kurtkę, nie mówiąc nikomu dokąd idę. Na przystanku stałam chwilę bez celu, aż wsiadłam do pierwszego autobusu. Jechałam, patrząc na ciemne okna i ludzi wracających do swoich domów. Myślałam, że może tak właśnie wygląda ucieczka. Krótka, bez planu, ale konieczna.
Wystarczy, że będę wystarczająca
Wróciłam, kiedy niebo zaczęło się robić jaśniejsze. Śnieg padał cicho, z tych mokrych, ciężkich chmur, ale tym razem nie denerwował. Buty przemokły mi w drodze od przystanku, jednak szłam wolniej, spokojniej. Jakby coś we mnie wreszcie puściło. W mieszkaniu panowała cisza. Dzieci spały. Kacper przekręcony na bok, z kocykiem pod brodą. Ola skulona, z zegarkiem na ręce, który przytulała jak misia. Patrzyłam na nich dłużej niż zwykle i pomyślałam, że to właśnie jest punkt, od którego trzeba zacząć. Nie od długów. Od nich.
Usiadłam w kuchni. Lodówka nadal hałasowała jak stary traktor, ale tym razem ten dźwięk był znajomy, niemal uspokajający. Otworzyłam ją bez pośpiechu. W środku resztki: kawałek ryby w galarecie, trzy pierogi, pół makowca. Niewiele, ale wystarczająco. Zamknęłam drzwi i uśmiechnęłam się pod nosem. Nie wszystko musi być pełne, żeby było wystarczające.
Wyjęłam zeszyt i długopis. Znów liczyłam, ale inaczej. Bez paniki, bez wstydu. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie muszę udawać silniejszej, niż jestem. Wystarczy, że będę wystarczająca.
Za oknem świt rozjaśniał świat. Zrobiłam herbatę i pomyślałam, że jutro zadzwonię do szkoły, potem do ośrodka pomocy, potem jeszcze gdzieś. Małymi krokami, bez wielkich deklaracji. Święta się skończyły, ale wstydu nie było. Zostało zmęczenie, ale obok niego pojawiło się coś nowego. Światełko nadziei. A to już naprawdę dużo.
Anna, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa krytykuje moje potrawy wigilijne, a sama umie zrobić tylko pierogi z paczki i barszcz z torebki. Mam jej dość”
- „Mąż dał teściowej luksusową błyskotkę na święta. Chyba nie byłam tak grzeczna jak ona, bo dostałam tanią patelnię”
- „Gdy mąż zmarł, zamknęłam się w sobie. Odżyłam, gotując barszcz z uszkami dla potrzebujących w święta”

