Reklama

Zawsze kochałam grudzień. Nie za śnieg. Nie za światełka. Za nadzieję. Że może w tym roku Kasia usiądzie ze mną przy stole, zostanie dłużej, nie tylko „na chwilę”. Że wypije barszcz, pośmieje się, zapyta, jak się czuję.

Od śmierci Jerzego wszystko się zmieniło. On nie żył, a ona – jakby umarła dla mnie. Chłodna, zdystansowana, jakby każdy kontakt ze mną był karą. Choć to ja przez niego miałam piekło. Choć to ja latami tłumaczyłam jej jego wybuchy.

Znowu ubrałam choinkę. Ręce bolały od rozplątywania lampek, ale nie szkodzi. Barszcz pyrkał na kuchence, pierogi ulepione. Dwa talerze na stole. Wiem, że nie zostanie, ale... może? Może tym razem się uda?

Nie wiem już, co robię źle. Może za dużo mówię. Może za bardzo się cieszę, kiedy przyjeżdża. Może powinnam udawać, że mi nie zależy. Ale jak? To moje dziecko. Wczoraj przepraszałam ją we śnie. Dziś pewnie znowu się uśmiechnie sztywno, odbierze prezenty i wyjdzie. Ale wciąż czekam.

Nie chciała ze mną świętować

Drzwi otworzyły się z takim impetem, że aż podskoczyłam. Kasia wpadła do przedpokoju jak przeciąg. Pocałowała mnie w policzek, ale bez spojrzenia, bez słowa. Tylko:

– Tylko na chwilę, mamo. Mam zaraz Wigilię u Tomka.

Tomka. Oczywiście. Jego rodzice, duże miasto, nowoczesne mieszkanie. Tam się je carpaccio, nie karpia w galarecie.

– Myślałam, że może zjemy razem kolację… – odezwałam się cicho.

– Mówiłam, że nie mam czasu – rzuciła, zerkając na telefon. – Mamo, proszę cię, nie zaczynaj znowu.

– Ale ja tylko…

– Nie mam siły słuchać twoich żalów. Naprawdę.

Zamilkłam. Pochyliła się nad torebką z prezentami, jakby tam było coś naprawdę istotnego. Sweter, książka, jej ulubiona herbata, i rękawiczki, które zrobiłam na drutach. Patrzyła na to wszystko, jakby była w sklepie z przecenami.

– Dziękuję – rzuciła sucho i podeszła do drzwi. – Muszę lecieć.

Zatrzymałam ją tylko spojrzeniem. Tyle razy sobie obiecywałam, że nie będę się narzucać. A jednak znowu stałam z sercem w gardle. Trzask zamykanych drzwi zabrzmiał jak wyrok. Zostałam z ciepłym barszczem, pustym miejscem przy stole i ciężarem w piersi. Usiadłam powoli. Nie płakałam.

Było mi przykro

Późnym wieczorem zadzwoniłam do Basi. Nie mogłam już znieść tej ciszy, tego stukania zegara i widoku dwóch talerzy na stole.

– Znowu była tylko po prezenty – powiedziałam od razu. – Nawet nie zdjęła płaszcza.

– Aniu, nie rób sobie tego – westchnęła. – Wiesz przecież, jaka ona jest.

– Ale dlaczego?! Co ja jej zrobiłam? Czemu ona się tak zachowuje? Przecież ja… ja ją kocham. Całe życie.

– Może właśnie w tym problem.

– Słucham?

– Może za bardzo. Może za dużo mówisz. Za dużo przypominasz. Za często wracasz do tego, co było.

– A co mam robić? Udawać, że nic się nie stało? Że jej ojciec nie był… jaki był? Że to wszystko się nie wydarzyło?

– Ona to pamięta. Każdy po swojemu nosi swoje rany.

– Ale ja też wtedy cierpiałam! Myślisz, że mnie to wszystko nie bolało?!

– Wiem. Ale ty ciągle o tym mówisz. A może ona nie chce już tego słuchać?

Zamilkłam. Basia miała rację, jak zwykle. Zawsze mówiła prawdę, nawet jeśli bolało. Ale przecież… ja nie mam nikogo innego. Z kim mam dzielić te wspomnienia, jeśli nie z własnym dzieckiem?

– Myślisz, że już zawsze tak będzie? – zapytałam cicho.

– Nie wiem, Aniu. Ale może czas przestać czekać, że ona się zmieni. Może ty powinnaś zacząć od siebie.

Coś zrozumiałam

Grzebałam w szafie, szukając bombek. W rogu, pod starym pledem, leżało pudełko z rzeczami Kasi. Szkolne zeszyty, kartki, jakieś stare świadectwa. Usiadłam na podłodze i otworzyłam pierwszy lepszy zeszyt. Historia. Na marginesach bazgroły – twarze, serca, podpisy „Kaśka”. Ale pod datą: Grudzień 2005 zatrzymałam się.

„Nie chcę znowu świąt. Mama będzie udawać, że wszystko gra, a ojciec będzie się darł, bo kapusta za słona. W domu zawsze śmierdzi i jest nerwowo. Jak tylko skończę szkołę, wyprowadzam się stąd i nigdy nie wracam. Nienawidzę tego domu. Wszystko tu boli.”

Zamarłam. Nie wiedziałam. A może wiedziałam, tylko nie chciałam widzieć? Wtedy byłam zajęta przetrwaniem. Gaszeniem wybuchów Jerzego, uspokajaniem Kasi, zasłanianiem siniaków słowami: „Tata jest zmęczony, miałaś nie przeszkadzać”. Teraz słowa mojej córki brzmiały jak oskarżenie.

Zamknęłam zeszyt, ale coś we mnie zostało otwarte. To nie był kaprys, nie była „jej chłodna natura”. To był mur. Mur, który zbudowała, kiedy była jeszcze dzieckiem. A ja... ja nie zauważyłam.

Przesiedziałam tak godzinę. Trzymałam zeszyt w rękach, jakby był czymś świętym. Jakby mogłam cofnąć czas, gdyby tylko przeczytać go wcześniej.

Przeprosiłam córkę

Długo wpatrywałam się w ekran telefonu, zanim nacisnęłam „Zadzwoń”. Serce waliło mi jak przed maturą. Odebrała po trzecim sygnale.

– Mamo? Coś się stało?

– Nie... Znaczy tak. Chciałam z tobą porozmawiać.

– Teraz?

– Proszę. Tylko chwilę.

Z drugiej strony cisza, potem westchnienie.

– Dobrze. Mów.

– Znalazłam dziś twój stary zeszyt. Historia. Napisałaś tam, że nie chcesz wracać do domu, że wszystko tu boli…

– Nie wiedziałam, że go zachowałaś – jej głos stwardniał.

– Nie wiedziałam, że aż tak to przeżywałaś.

– Bo nigdy nie słuchałaś. Zawsze tylko twoje żale, twój ból. Twój świat. Ojciec krzyczał, a ty udawałaś, że gotujesz zupę.

– Ja też wtedy bałam się odezwać…

– Ale byłaś dorosła! Ja miałam dziesięć lat, mamo. I spałam z poduszką na uszach, żeby nie słyszeć, jak na siebie wrzeszczycie.

Zamilkłam. Nie było nic na swoją obronę.

– Zawsze mówisz, że byłaś ofiarą. Ale nigdy nie spytałaś, jak ja to pamiętam. A ja też tam byłam.

– Kasiu, przepraszam. Gdybym mogła...

– Ale nie możesz. I nie próbuj teraz wszystkiego naprawiać jednym telefonem.

W słuchawce znowu zapadła cisza. Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale nie umiałam. Chyba pierwszy raz w życiu.

– Dziękuję, że chociaż spróbowałaś – powiedziała w końcu. – Ale ja naprawdę nie wiem, czy potrafię to odkręcić.

Klik. Rozmowa się skończyła.

To takie trudne

W pierwszy dzień świąt usiadłam przy choince. Światła mrugały rytmicznie, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby nie pękło coś we mnie i między nami. Na stole wciąż stały dwa talerze, bo nie miałam siły ich schować. Barszcz wystygł. Pierogi zaschły. W całym domu pachniało świętami, których nie było.

Na kanapie, obok mnie, leżał jeszcze jeden prezent, którego nie zdążyłam jej dać. Małe pudełko z kolorowym papierem, zawinięte z przesadną starannością. W środku – breloczek z konikiem z porcelany. Taki sam, jaki miała, gdy miała siedem lat. Kiedy zgubiła go na spacerze, płakała cały wieczór. Szukałam go wtedy całą noc, biegając po lesie z latarką.

Otworzyłam pudełko. Patrzyłam na tę małą, naiwną pamiątkę, która miała być „mostem”. A teraz wydawała się tak żałosna, jak cała ta nadzieja, że coś się naprawi.

Nie płakałam. Nie umiałam. Patrzyłam tylko w ciemność za oknem, gdzie śnieg cicho sypał. I myślałam: ile razy nie zapytałam: „Czy się boisz?”, „Czy ci smutno?”, „Czy mnie jeszcze kochasz?”

Nagle uświadomiłam sobie, że żal, który miałam do Kasi, to był tylko cień. Najgłębszy ból siedział we mnie – do samej siebie. Za milczenie. Za udawanie. Za to, że latami byłam obok, a nie przy niej. Za późno? Nie wiem.

Anna, 60 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama