Reklama

Jeszcze kilka lat temu miałam własne mieszkanie, balkon z widokiem na lipy i znajome sąsiadki, które zawsze chętnie zapraszały na kawę. Po śmierci męża próbowałam jakoś to wszystko ogarnąć, ale życie bez niego zaczęło się powoli sypać. Emerytura nie starczała na czynsz, leki drożały, a zdrowie coraz częściej zawodziło. Moja jedyna córka, Sylwia, zaproponowała, żebym przeprowadziła się do niej. Mówiła, że tam będę miała wszystko pod ręką i nie będę już taka samotna. Nie przypuszczałam, że oznacza to zapleśniały materac i pokój bez okien w jej piwnicy.

Przeprowadzka miała być ratunkiem

Sylwia przyjechała po mnie w sobotę rano. Pamiętam, że padał wtedy deszcz, taki drobny, zimny, przenikający przez rękawy. Stałam w płaszczu pod klatką, obok dwóch kartonów i starej walizki, tej samej, którą miałam, gdy wprowadzałam się do mojego mieszkania czterdzieści lat wcześniej. Nie wyglądała już tak samo. Tak jak i ja.

– Gotowa, mamuś? – zapytała Sylwia, wychylając się przez okno auta.

– Tak, wszystko spakowane – odpowiedziałam, z trudem wciągając walizkę na tylne siedzenie.

W drodze mówiła dużo. Że to dla mojego dobra, że u niej będzie mi łatwiej. Że nie chce, żebym była sama. Kiwałam głową, uśmiechałam się, próbowałam wierzyć, że może rzeczywiście to będzie coś dobrego.

– Pokój nie jest duży, ale urządziliśmy go specjalnie dla ciebie. Jest ciepło, masz swoją łazienkę – zapewniała z entuzjazmem.

Poczułam ulgę. Chociaż raz nie musiałam się martwić o rachunki, o naprawy, o zakupy. Będę miała wnuczkę obok, dom tętniący życiem. Ciepło. Bezpiecznie. Kiedy dotarłyśmy, Sylwia pomogła mi z bagażami. Przeszłyśmy przez dom – jasny, czysty, pachnący nowością – aż w końcu zeszłyśmy schodami w dół. Zatrzymała się przy drzwiach i otworzyła je jednym ruchem.

– No, jesteśmy. Twój pokój.

Weszłam i zamarłam. Niska piwnica, jedno małe okienko przy suficie, zapach stęchlizny i zimne, wilgotne powietrze. Tapczan, szafa, stolik z lampką. I cisza, taka zupełnie inna niż obiecywała.

– Mam nadzieję, że ci się spodoba – powiedziała.

Nie odpowiedziałam.

Zimno, wilgotno i pachnie starością

W pierwszą noc nie mogłam zasnąć. Tapczan był twardy i skrzypiał przy każdym moim poruszeniu. Pościel, choć świeżo wyprana, przesiąknięta była piwnicznym chłodem. Leżałam w ubraniu, narzucona kocem, a mimo to drżałam z zimna. Co chwila nasłuchiwałam – stukania rur, szmerów z góry, szurania myszy? Sama nie wiem. Nie tak wyobrażałam sobie wspólne mieszkanie z rodziną.

Rano wstałam wcześniej niż zwykle. Niezgrabnie podniosłam się z tapczanu i poszłam do łazienki. Światło było słabe, a kafelki lodowate. Woda w kranie długo leciała zimna, zanim zaczęła się robić choćby letnia. W lustrze zobaczyłam twarz, której sama się przestraszyłam. Szara, zmęczona, jakby starsza o kolejne dziesięć lat.

Z kuchni nad głową dobiegały dźwięki – radio, stuk talerzy, głos wnuczki. Poczułam ukłucie zazdrości. Kiedy weszłam na górę, Sylwia spojrzała na mnie jakby zdziwiona.

– Mamuś, po co wyszłaś? Myślałam, że dobrze ci tam na dole.

– Przyszłam pomóc w śniadaniu – powiedziałam cicho.

– Ale nie trzeba. Odpocznij sobie. Zresztą i tak tu już wszystko gotowe.

Nie zaproponowała, bym usiadła. Podała mi herbatę do ręki i wróciła do stołu z mężem i córką. Usiadłam w kuchennym kącie i patrzyłam, jak jedzą, rozmawiają, śmieją się. Jakby mnie nie było. Gdy wróciłam na dół, wilgoć uderzyła mnie w twarz jak policzek. Usiadłam na tapczanie i po raz pierwszy pomyślałam: a może zrobiłam błąd?

Powinnam się cieszyć

Któregoś popołudnia postanowiłam wynieść na górę kosz z praniem. Pranie było czyste, pachnące, ale ściany piwnicy tak nasiąkały wilgocią, że wszystko po kilku godzinach nabierało zapachu stęchlizny. Wzięłam więc kosz i powoli, ostrożnie zaczęłam wchodzić po schodach. Każdy stopień bolał w kolanach, ale dawałam radę.

– Mamo, co ty robisz?! – Sylwia spojrzała na mnie z irytacją, kiedy tylko mnie zobaczyła. – Przecież mogłam to wynieść! Mogłaś poczekać!

Chciałam ci pomóc… – zaczęłam niepewnie, czując, jak czerwienieje mi twarz.

– Pomóc? Mamo, my cię tu przygarnęliśmy, masz dach nad głową, jedzenie, wszystko! Naprawdę nie musisz się przejmować takimi rzeczami. Po prostu... odpoczywaj, dobrze?

Mówiła to tonem łagodnym, ale jednocześnie chłodnym. Pochyliła się, odebrała mi kosz z rąk i ruszyła do pralni, zostawiając mnie na środku korytarza, z sercem ściśniętym do granic. Wieczorem przyszła do mnie do piwnicy. Usiadła na brzegu tapczanu i spojrzała na mnie z tym swoim matczynym, ale wyniosłym spojrzeniem.

– Mamo, naprawdę. Powinnaś się cieszyć. Inne twoje koleżanki siedzą w domach starców albo w samotności. A ty? Masz rodzinę, dach nad głową, ciepłe posiłki. Tak, może to nie jest apartament, ale przecież masz swój kąt.

Nie odpowiedziałam. Bo jak powiedzieć dziecku, że ten „kąt” dusi i odbiera poczucie godności?

Wnuczka patrzyła na mnie z litością

Oliwka miała dwanaście lat. Mądra dziewczynka, wrażliwa. Czasem przychodziła do mnie do piwnicy, siadała obok i mówiła:

– Babciu, tu tak dziwnie pachnie. Jak w muzeum.

Śmiała się, ale w jej oczach była ta sama nuta, którą znałam z własnego spojrzenia w lustro – niewypowiedziana przykrość. Pewnego dnia przyniosła mi lampkę z kolorowym abażurem.

– Mama mówiła, że ta stara ci świeci za zimno. Zobacz, tu będzie cieplej – powiedziała, stawiając ją na stoliku.

– Dziękuję, kochanie – wyszeptałam i przytuliłam ją mocno.

Oliwka zerkała w stronę drzwi, jakby bała się, że matka ją przyłapie.

– Babciu… czemu ty właściwie mieszkasz w piwnicy? – zapytała nagle, cicho, jakby to było coś zakazanego.

Zaniemówiłam. W gardle stanęła mi gula. Chciałam jej odpowiedzieć mądrze, jakoś to wyjaśnić, ale słowa nie chciały przejść przez usta. W końcu westchnęłam:

– Bo tak wyszło.

Pokiwała głową, jakby rozumiała więcej, niż powinna. Potem już rzadziej przychodziła. Pewnie Sylwia coś jej powiedziała, a może sama wyczuła, że jej obecność tu nie jest mile widziana. Zdarzało się, że słyszałam, jak mówiła do matki:

– Mamo, babci jest tu zimno, naprawdę. Może mogłaby spać u mnie w pokoju?

– Kochanie, babcia tak woli – odpowiadała Sylwia tonem, który nie znosił sprzeciwu. – A poza tym, nie wtrącaj się w sprawy dorosłych.

A ja milczałam. Bo co miałam powiedzieć?

Pękłam przy stole

To była niedziela. Sylwia zaprosiła mnie na obiad rodzinny – pierwszy raz od miesięcy. Pomyślałam, że może coś się zmienia. Usiadłam przy stole, cicho, jakbym bała się zrobić hałas krzesłem. Pachniało pieczonym mięsem, sos był gęsty, ziemniaki miękkie, wszystko jak dawniej, jak kiedyś w mojej kuchni.

Oliwka opowiadała o szkole, Sylwia i jej mąż o pracy. Przez większość czasu milczałam, wpatrzona w talerz. Kiedy powiedziałam coś o tym, że może spróbuję znaleźć jakąś pracę, chociażby kilka godzin dziennie, zamilkli.

– Mamo, co ty znowu wymyślasz? – powiedziała Sylwia z uśmiechem, ale z tą nutą niecierpliwości w głosie. – Naprawdę nie musisz nic robić. Wystarczy, że nie przeszkadzasz.

– Ale ja... chciałabym się jakoś odwdzięczyć – mruknęłam, z trudem łapiąc oddech.

– Odwdzięczyć? – prychnął jej mąż. – Mamy cię na głowie, rachunki rosną, a ty mówisz o „odwdzięczaniu”? Powinna mama być wdzięczna, że nie wylądowała w jakimś domu opieki.

Zamarło we mnie wszystko. Widelczyk, który trzymałam, zadrżał w dłoni. Wbiłam wzrok w obręcz talerza. Oliwka przestała jeść. Sylwia skrzywiła się, jakby chciała powiedzieć „oj nie zaczynaj znowu”.

– Przepraszam, ale chyba nie mam apetytu – wyszeptałam i wstałam od stołu.

Zeszłam na dół. Zamknęłam drzwi. Usiadłam na tapczanie i wtedy pękłam. Cisza piwnicy zagłuszyła moje łkanie. Tylko wtedy czułam, że jeszcze coś czuję.

Nawet poduszka nie jest moja

Od tamtej niedzieli minęły dwa tygodnie. Nikt ze mną nie rozmawiał. Sylwia czasem rzuciła coś przez ramię, że „obiad na stole”, ale już nie zapraszała mnie do wspólnego jedzenia. Czułam, jak staję się tylko dodatkiem do ich życia – niewygodnym, zbędnym, przeszkadzającym. Wnuczka już nie schodziła do piwnicy. Pewnie zabroniono jej, chociaż nigdy mi tego nie powiedziała wprost.

Leżę teraz na tapczanie, z głową na tej starej, obcej poduszce, która chyba kiedyś była używana przez kogoś innego. Pachnie kurzem i jakimś starym zapachem. W nocy słyszę jak kapanie z rury nad moją głową rytmicznie wybija czas. Kap... kap... kap... Jakby odmierzano kolejne dni, które zlewają się w jedno. Już nie wiem, kiedy jest wtorek, kiedy piątek. Czas przestał mieć znaczenie.

Czasem sobie wyobrażam, że znowu jestem u siebie. W moim starym mieszkaniu. Na balkonie, z kubkiem kawy. Sąsiadka, pani Halinka, macha mi z okna, a ja do niej – jak dawniej. Wyobrażam sobie, że mogę pójść na zakupy, że ktoś zapyta mnie, jak się czuję, z własnej woli, nie z obowiązku. Ale potem otwieram oczy i widzę betonowy sufit.

Nie wiem, ile jeszcze tak wytrzymam. Nie mam dokąd pójść. Moje rzeczy wciąż są w kartonie, pod stolikiem. Nie chcę być ciężarem, ale nie jestem też meblem, który można odstawić do kąta. Jestem matką. Babcią. Człowiekiem. Tylko tutaj nikt chyba już o tym nie pamięta.

Helena, 76 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama