„Na stare lata zachciało mi się studenckiej przygody. Młodzi ludzie okazali się podłymi leniami bez podstaw kultury”
„Śmiech rozlał się po sali jak zimna woda. Udawałam, że tego nie słyszę. Usiadłam na krześle, zbyt prostym i twardym. Rozpakowałam piórnik, jakby to miało mi dodać pewności. To był błąd. Wracam do domu. Zanim jeszcze się ośmieszę bardziej”.

- Listy do redakcji
Codziennie o szóstej rano wstawałam i podlewałam grządki. Nawet zimą, choć wtedy podlewanie zamieniało się w rytuał z herbatą przy oknie. Mój ogród zawsze był moim światem – tu sadziłam, wyrywałam chwasty, nawoziłam i mówiłam do róż, jakby rozumiały. Po śmierci Adama zostały tylko one i kot, który uparcie wracał, choć nikt go nie głaskał. Mijały lata, a ja coraz częściej czułam, że nie rosnę już razem z tym ogrodem. Że coś we mnie przygasa. Ludziom mówiłam, że chcę zamienić dom na kawalerkę w Krakowie „dla kultury” – tak, by to brzmiało rozsądnie. Ale prawda była zupełnie inna.
Ogłoszenie i moja tajemnica
– Po co ci ta kawalerka, Ewa? Zwariowałaś? – Zofia patrzyła na mnie z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie usłyszała, że zapisałam się do sekty.
Siedziałyśmy przy kuchennym stole, przy tym samym, przy którym kiedyś z Adamem jedliśmy letnie pomidory z chlebem i solą. Teraz między nami stała niedopita herbata i moje ogłoszenie, wydrukowane z OLX-a: „Zamienię dom z ogrodem na pokój w Krakowie – mile widziane okolice centrum, blisko kultury”.
– Dla kultury – powiedziałam spokojnie, choć w gardle miałam sucho. – Chcę być bliżej muzeów, teatrów…
Zofia zmrużyła oczy. – A ogród? A twoje róże? A ten kot, co zawsze siedzi ci na parapecie?
Wzruszyłam ramionami. – Mam już swoje lata. Czas coś zmienić.
Nie mam odwagi jej powiedzieć. Jeszcze nie. Boję się, że się roześmieje. Że powie, że postradałam zmysły. Jak mam jej powiedzieć, że zapisałam się na Akademię Sztuk Pięknych? Że w tym wieku będę chodzić na zajęcia z dzieciakami, które mogłyby być moimi wnukami?
– Ewa, ty coś ukrywasz. Znam cię. Kultura kulturą, ale ty tak nagle?
– Nie jestem warzywem, jeszcze nie – odpowiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niej.
Zofia milczała dłuższą chwilę. Potem westchnęła.
– Wariatka z ciebie. Ale jeśli cię wyrzucą z tej twojej kawalerki, to masz u mnie kanapę.
Uśmiechnęłam się niepewnie. Nie wiedziała jeszcze, że ta „kawalerka” to pokój z łazienką na korytarzu. I że współlokatorem będzie chłopak w dresie.
Przeprowadzka i szok kulturowy
– To pani będzie tu mieszkać? – zapytał chłopak w progu, opierając się niedbale o framugę. Miał rozczochrane włosy i koszulkę z jakimś zespołem, którego nie znałam.
– Myślałem, że to pokój dla mojej dziewczyny – dodał z niedowierzaniem.
– Spokojnie, nie będę przeszkadzać – odpowiedziałam, starając się brzmieć pogodnie, choć już wtedy poczułam się jak intruz.
Pokój był mały, zbyt mały, żeby pomieścić moje stare życie. Łóżko, biurko, szafa i okno wychodzące na podwórko z koszami na śmieci. Ściany pokryte plakatami, których nie rozumiałam, i zapach smażonego oleju, który wżarł się we wszystko. Maciek, mój współlokator, był studentem filozofii, jak się okazało. Nie mówił dużo, ale kiedy już coś powiedział, to z przekąsem.
Na uczelni było jeszcze gorzej. Przekroczyłam próg pracowni i poczułam się jak ktoś, kto pomylił drzwi. Wszyscy młodzi, ubrani nonszalancko, z kolczykami, dziwnymi fryzurami i pewnością siebie, której ja nie miałam nawet w młodości.
– Patrzcie, nowa! – krzyknęła dziewczyna z fioletowymi włosami. – Może to performance – kobieta 50+ na ASP?
Śmiech rozlał się po sali jak zimna woda. Udawałam, że tego nie słyszę. Usiadłam na krześle, zbyt prostym i twardym. Rozpakowałam piórnik, jakby to miało mi dodać pewności.
To był błąd. Wracam do domu. Zanim jeszcze się ośmieszę bardziej.
Ale coś mnie zatrzymało. Może duma. A może to, że po raz pierwszy od dawna czułam, że naprawdę czegoś się boję. A to znaczyło, że jeszcze żyję.
Chciałam uciec jak najszybciej
Tego dnia zostałam dłużej w pracowni, bo nie chciałam wracać do Maćka i jego wiecznie włączonego laptopa. Malowałam coś bez sensu – plamy, linie, smugi. Farba ściekała mi po palcach, a w środku czułam pustkę. Reszta studentów już wyszła, kiedy usłyszałam kroki. Profesor Łęcki podszedł bez słowa, przyglądał się mojej pracy z rękami skrzyżowanymi na piersi.
– Pani Ewo… – odezwał się w końcu. – To nie dla każdego. Dlaczego pani tu przyszła?
Zamarłam. To pytanie krążyło w mojej głowie od tygodni, ale nikt jeszcze go nie zadał na głos. Spojrzałam na swoje dłonie, całe w błękitnej farbie. Potem na płótno. I w końcu na niego.
– Bo już nic innego nie czuję – wyszeptałam. – A jak maluję… to czuję coś. Jeszcze coś.
Łęcki nie zareagował od razu. Patrzył na mnie tak, jakby oceniał nie obraz, ale mnie całą.
– To wystarczy – powiedział po chwili. – Reszta to kwestia techniki.
Przełknęłam ślinę. Chciałam zapytać: „Naprawdę?”, ale bałam się usłyszeć odpowiedź. W jego słowach było coś dziwnie kojącego – nie pochwała, ale pozwolenie. Na próbę. Na bycie tu, nawet jeśli się nie pasuje.
Wróciłam do łóżka w naszej kawalerce późno. Maciek siedział przy biurku i pisał na klawiaturze. Nawet nie spojrzał.
– Nie rzuciłam – rzuciłam w przestrzeń. – Jeszcze.
Nie odpowiedział, ale zauważyłam, że wyłączył muzykę.
Kryzys i nowy rozdział
Zaczęło się od zadania – mieliśmy przynieść pracę na temat „Autoportret emocjonalny”. Spędziłam trzy wieczory nad tym płótnem. Nie było ładne. Było dziwne, ciemne, z plamami zamiast twarzy. Ale było moje.
Kiedy przyszło do prezentacji, serce mi waliło. Profesor milczał. Kaja nie.
– To jest sztuka? – rzuciła z udawanym podziwem. – To jakieś plamy! Moja babcia by to zrobiła lepiej.
Kilka osób się zaśmiało. Inni patrzyli gdzieś w podłogę. Łęcki nie zareagował. Ja wstałam, zostawiłam płótno na sztaludze i wyszłam. Czułam, że zaraz się rozpłaczę, a nie chciałam płakać tam, przy nich.
Na korytarzu oparłam się o ścianę. Drżały mi dłonie.
– Ej – usłyszałam znajomy głos. – Nie słuchaj tej gówniary.
To był Maciek. Nie miał zajęć w tym budynku. Skąd wiedział, że tu jestem?
– Jesteś tu, bo chcesz – dodał. – A to więcej niż mają niektórzy z nas.
– Ale ona miała rację – wyszeptałam. – Może to naprawdę nic nie znaczy…
Maciek wzruszył ramionami. – Jak miałem szesnaście lat, wszyscy mówili, że nie dam rady. Że nie dostanę się na studia, że jestem za głupi. A dziś? Proszę bardzo. Trzeci rok filozofii i mam współlokatorkę-artystkę. Życie.
Uśmiechnęłam się lekko. Może i miał rację. Może nie chodziło o to, żeby być najlepszą. Może chodziło tylko o to, żeby nie przestać próbować.
Tego wieczoru wróciłam do pracowni. Sama. I zaczęłam malować nowy autoportret – nie ładny, nie poprawny. Ale szczery.
Małymi krokami w dobrą stronę
Wystawa odbyła się w jednej z sal uczelnianych – białe ściany, lampki z IKEA i tłum studentów, profesorów, znajomych. Czułam się jak dziecko na szkolnym apelu, tylko że zamiast wierszyka – miałam wystawić swoją duszę na widok publiczny. Mój obraz wisiał w rogu, trochę z boku, jak ja sama na zajęciach.
Chodziłam między pracami, udając, że oglądam inne, ale zerkałam co chwila, czy ktoś się zatrzymuje przy moim. I wtedy zobaczyłam ją – Kaję. Stała przed płótnem, skrzyżowane ręce, zmarszczone brwi. Patrzyła długo. W końcu podeszła.
– Może się myliłam – powiedziała cicho. – To naprawdę coś.
Zaskoczyła mnie. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Skinęłam tylko głową.
Chwilę później zjawił się profesor Łęcki. Zatrzymał się przy mojej pracy i spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
– Nie chodzi o styl – powiedział głośno, tak że inni też usłyszeli. – Chodzi o szczerość. A tego tu nie brakuje.
Poczułam, jak coś się we mnie prostuje. Nie było to wielkie zwycięstwo, nikt nie bił brawa, nikt nie robił zdjęć. Ale w moim środku zadziało się coś cichego, ważnego. Jakby ktoś zdjął ze mnie stary płaszcz, którym przez lata się otulałam ze strachu.
Maciek też przyszedł. Stał w kącie, trzymał kubek z winem i patrzył na obraz.
– Zrobiło na mnie wrażenie – powiedział, kiedy podeszłam. – Serio.
Nie odpowiedziałam, tylko uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową. Nie potrzebowałam więcej.
Byłam w miejscu, które mnie przerażało. I nie tylko przetrwałam – zaczęłam się w nim rozgaszczać.
Nowy dom
Wróciłam na wieś tylko na chwilę – odebrać kilka rzeczy, dopilnować sprzedaży domu. Ogród wyglądał inaczej, niż go zapamiętałam. Grządki porośnięte chwastami, róże posmutniałe bez pielęgnacji. Kot zniknął. Stanęłam w kaloszach po kostki w błocie i poczułam znajomy zapach ziemi. Kiedyś ten zapach był moim powietrzem. Teraz pachniał przeszłością.
Chodziłam między rabatkami i wspominałam. Adama, który łapał krety do słoika. Letnie popołudnia z herbatą na tarasie. Ciszę, której kiedyś potrzebowałam, a dziś już nie umiałam znieść. To nie było już moje miejsce. A może – to ja nie byłam już tą samą Ewą.
Usiadłam na starym krześle ogrodowym i napisałam list. Nie ręcznie, jak kiedyś, ale na telefonie, przez Messengera.
– Zosiu – zaczęłam. – Wiesz, co jest najdziwniejsze? Nie tęsknię. Nie za domem, nie za ogrodem. Nawet nie za tobą tak bardzo, jak myślałam. Znalazłam pokój. W Krakowie. I w sobie.
Zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie na kilka łez. Nie ze smutku. Z ulgi. Bo całe życie bałam się, że jestem za stara na zmianę. A teraz wiedziałam, że nigdy nie jest za późno, by spróbować czegoś nowego. Nawet jeśli to znaczy spać w ciasnym pokoju i malować obrazy, których nikt nie rozumie.
Zostawiłam ogród za sobą. Ale nie uciekłam. Po prostu – ruszyłam dalej.
I to był najodważniejszy autoportret, jaki kiedykolwiek stworzyłam.
Ewa, 56 lat
Czytaj także:
- „Żart na prima aprilis pokazał mi prawdziwe oblicze mojego faceta. 1 kwietnia włożyłam nasz związek do trumny”
- „Planowałam ślub, ale pierścionek zaręczynowy parzył mnie w rękę. Wątpliwości panny młodej koiłam w ramionach sąsiada”
- „Zamieniłam pracę w warszawskim korpo na szpadel i gumiaki, i nie żałuję. Wolę być brudna od błota, ale szczęśliwa”