Reklama

Zimą wstaję wcześniej. Ciemno jeszcze za oknem, ale nie lubię spać za długo — dzień mi się wtedy rozłazi i nie wiadomo, za co się zabrać. Kiedyś to wszystko miało sens: budzik, pociągi, ludzi trzeba było dowieźć, odprawić, czasem pokłócić się o opóźnienie. Teraz to już tylko rytuały trzymają mnie w pionie. Najpierw herbata — nie kawa. Kawa jest dla tych, co jeszcze mają dokąd pędzić. Ja nigdzie nie pędzę. Potem jem owsiankę albo chleb z serem.

Lubię, jak jest cicho. Radio włączam dopiero, jak jem. Ale nie słucham tych nowych stacji. Czwórka, Jedynka — tam jeszcze człowiek usłyszy coś sensownego. Później ubieram się i idę do biblioteki. Tam mają „Rzeczpospolitą” i „Politykę”. Czasem ktoś zagada, ale ja tylko kiwam głową. Nie po to przychodzę, żeby dyskutować. Po drodze zatrzymuję się w parku, zawsze na tej samej ławce. Zimą siadam tylko na chwilę, żeby zobaczyć, czy są ptaki. Zawsze są. Nawet jak pada śnieg. Pamiętają, że ktoś tu siada. Może myślą, że coś przyniosę, ale ja nie chcę, żeby się przyzwyczaiły. Nie wolno uzależniać.

Od dziesięciu lat chodzę na miejską Wigilię. Nie dla atmosfery, nie dla kolęd ani ludzi — dla samego faktu, że ktoś siedzi obok. Nawet jeśli nie rozmawiamy i jeśli nic z tego nie wynika. Zawsze siadam przy krańcu stołu, z talerzem zupy i kawałkiem karpia. Jem szybko i wychodzę pierwszy. W zeszłym roku nawet zegarka nie zdjąłem. To jedyny dzień w roku, kiedy jem wśród ludzi.

Nie wiem, po co to robię. Może, żeby udowodnić sobie, że jeszcze nie jestem całkiem poza nawiasem. Że jeszcze coś mnie łączy z tym światem, choćby przez plastikową łyżkę i opłatek. Wracam wtedy do mieszkania i myję naczynia, jakbym coś ugotował sam. Potem siedzę w ciszy i czekam, aż minie wieczór. Ale w tamtym roku było inaczej.

Nie wstałem od razu

Jak zawsze poszedłem na miejską Wigilię — nie za wcześnie, ale i nie za późno. Lubię, kiedy już wszyscy są w środku, wtedy łatwiej się schować. Zawsze siadam z boku, blisko drzwi. Talerze już czekały, zapachy znajome, trochę za słodkie, trochę za ostre. Niektórym się wydaje, że jak dorzucą więcej przypraw, to będzie świąteczniej. Usiadłem i zacząłem jeść. Jak zwykle szybko, bez rozglądania się. Wolałem nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. To zawsze prowokuje.

Usłyszałem szelest kurtki obok. Ktoś się dosiadł. Nie spojrzałem, ale kątem oka widziałem szal w kratkę i rękawiczki z wełny. Poczułem lekkie drżenie, bo to miejsce rzadko kiedy ktoś wybierał. Zazwyczaj każdy wolał bliżej środka, gdzie cieplej, gdzie gwar. Ta osoba wybrała jednak miejsce obok mnie.

— Dzień dobry — powiedziała cicho kobieta.

Kiwnąłem głową. Nigdy nie odzywam się w takich sytuacjach. To bezpieczniejsze. Zupa była jak zwykle z tych czerwonych, błyszczących, które mają smak bardziej soli niż buraka. Wziąłem pierwszy łyk, kiedy obok rozległo się westchnięcie.

— Nie znoszę tego barszczu z plastikowych wiader. Mój jest domowy.

Nie zdążyłem nic powiedzieć. Wyciągnęła termos z siatki, odkręciła nakrętkę, w której było już coś parującego. Postawiła to przede mną. Spojrzałem na nią, pierwszy raz naprawdę. Miała siwe włosy spięte w koczek, delikatną twarz z o ciepłym wyrazie. Uśmiechnęła się lekko, nie jak ktoś, kto chce coś osiągnąć, tylko jakby mnie znała od dawna.

— Nie trzeba było... — wymamrotałem.

— Wiem — odpowiedziała. I nic więcej nie dodała.

Wziąłem kubek i wypiłem kilka łyków. Nie powiedziałem, że jest dobry... Ale był. Taki jak kiedyś. Trochę słodki, trochę kwaśny, z czymś, co przypomniało mi Wigilię u mojej matki. Spojrzałem na nią jeszcze raz, chciałem o coś zapytać, ale nie wiedziałem, od czego zacząć. Nie wstałem od razu. Siedziałem jeszcze chwilę po tym, jak skończyłem jeść. To było dziwne. Zawsze wychodziłem pierwszy, zaraz po ostatnim kęsie. Tym razem zostałem jeszcze kilka minut. Może przez ten barszcz, a może przez jej obecność. Nie wiem. Wróciłem do domu i zamknąłem drzwi jak zwykle — cicho. Ale myśl o tym kubku nie chciała odejść.

Tego wieczoru nie czytałem

Po powrocie nie zdejmowałem od razu płaszcza. Usiadłem na krześle w kuchni i spojrzałem na stół. Nie było na nim nic szczególnego, ale przez chwilę wydał mi się inny. Może przez to, że nie wróciłem z tej Wigilii tak samo jak co roku. W powietrzu wciąż unosił się zapach, który przyniosłem ze sobą. Nie ten z sali — ten z termosu. Z przyprawą, której nie potrafiłem rozpoznać, ale która nie chciała mi wyjść z głowy.

Nie włączałem radia, siedziałem w ciszy i nie potrafiłem przestać myśleć o kobiecie z szalem w kratę. O tym, że usiadła obok mnie, że się odezwała, że częstowała, jakby to było coś najnormalniejszego na świecie. A przecież ludzie tak nie robią. Nie wobec mnie. Przypominałem sobie, jak trzymała termos. Miała pewny ruch, takie ręce, które wiedzą, co robią. Kiedyś też takie widywałem. Ale to było dawno. I nawet sobie nie przypominałem, że za tym tęsknię, dopóki nie zobaczyłem ich znowu.

Nie znałem jej imienia. Nie zapytałem o nie, a przecież mogłem. Powinienem. Zamiast tego tylko piłem ten barszcz jak ktoś, kto nie potrafi odmówić. I nie potrafi też podziękować. Wstałem, nalałem sobie herbaty. Posłodziłem, choć zwykle piję gorzką. Może chciałem, żeby smakowało choć trochę jak tamto. Ale nie smakowało.

Patrzyłem przez okno. Śnieg już nie padał, ale wszystko było białe. Ulice puste. Cisza głęboka, taka, jakiej nie słyszy się w innych porach roku. I tak siedziałem, z kubkiem w dłoni, z głową pełną myśli, których nie umiałem poukładać. Zastanawiałem się, co to była za przyprawa. Liść laurowy? Pieprz ziołowy? Goździki? Nie potrafiłem tego nazwać. I to mnie męczyło bardziej, niż się spodziewałem.

Wrócił do mnie obraz jej twarzy, ten spokojny uśmiech, jakby wiedziała więcej, niż mówiła. A powiedziała niewiele, choć wystarczająco. Tego wieczoru nie czytałem ani nie rozwiązywałem krzyżówek. Nie kładłem się też zbyt wcześnie. Po prostu siedziałem i myślałem o kobiecie z termosem. O tym, co zrobiła i o tym, czego we mnie dotknęła.

Zbliżyłem się powoli

Chodziłem z tym smakiem w głowie przez kilka dni. Próbowałem odtworzyć go na języku, jakby to była melodia. Tyle że to nie była tylko przyprawa. Kiedyś bym się wyśmiał, ale teraz... Teraz było całkiem inaczej. Zbliżało się miejskie spotkanie z okazji Trzech Króli. Nikt tego nie traktował poważnie — ot, kilka stolików, ciepła herbata, może ktoś zaśpiewa kolędę, może nie. Taka namiastka wspólnoty, z której nic nie wynika. Ale tym razem, pierwszy raz od lat, zastanawiałem się, czy pójść. I nie chodziło o spotkanie, a o nią.

Przez dwa dni się wahałem. Ostatecznie poszedłem rano do piekarni. Wziąłem trzy bułki, świeże, jeszcze ciepłe, zawinięte w papier. Pomyślałem, że to i tak żadna deklaracja. Bułki można zawsze zjeść samemu. Ale nie po to je kupiłem. Na miejscu rozejrzałem się niepewnie. Już byli. Niektórzy ci sami, co zawsze, niektórzy nowi. I była też ona. Siedziała przy tym samym końcu stołu, co wcześniej. Tym razem przyszła wcześniej ode mnie.

Zbliżyłem się powoli. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się lekko, jakby się mnie spodziewała. I zanim zdążyłem się zastanowić, powiedziałem:

— Jak pani będzie gotować... to mogę przynosić bułki.

Ona tylko kiwnęła głową i rzuciła:

— A może pan usiądzie ze mną?

Usiadłem. Tym razem jadłem wolniej. Nie śpieszyłem się. Milczeliśmy, ale w tej ciszy było coś innego niż wcześniej. Jakby między nami powstała jakaś nić porozumienia — jeszcze cienka, ale już nie do końca obca. Po jedzeniu nie wstałem od razu. Siedziałem jeszcze chwilę. Patrzyłem, jak ludzie zbierają się do wyjścia, ale mi się nie spieszyło. Bułki leżały między nami na papierze. Ona wzięła jedną, przełamała na pół i podała mi kawałek. Skinąłem głową. Tym razem nie mówiłem, że nie trzeba było. Nie wiem, czy ona rozumiała, co to dla mnie znaczyło. To był mój pierwszy krok w stronę drugiego człowieka od wielu lat.

Zawahałem się

Nie umawialiśmy się. Po prostu któregoś niedzielnego poranka poszedłem do parku wcześniej niż zwykle. Siedziałem na swojej ławce i obserwowałem drzewa, które traciły resztki śniegu. I wtedy przyszła ona. Nie była zaskoczona. Usiadła obok, jakby robiła to od zawsze. Trzymała książkę, ale jej nie otwierała.

— Dzień dobry — powiedziała spokojnie.

— Dzień dobry — odpowiedziałem. I to wystarczyło.

Od tamtej pory zaczęliśmy się spotykać co niedzielę. Zawsze w tym samym miejscu. Czasem mówiła więcej, czasem mniej. Ja zwykle słuchałem. Nie musiałem się spieszyć z odpowiedziami. Nie oczekiwała ich. Opowiadała o dawnych czasach: o szkole, gdzie uczyła języka polskiego, o uczniach, których pamiętała po trzydziestu latach, o mężu, który osłabł przez ostatnie lata, ale przedtem potrafił tańczyć tak, że ludzie się zatrzymywali, żeby patrzeć.

Słuchałem i nie przerywałem. Nie byłem z tych, co wtrącają się w opowieści. Moje słowa przychodziły wolno, ale i tak czasem się pojawiały.

— Pana żona... była dobrą kobietą? — zapytała raz.

Zawahałem się, ale potem powiedziałem:

Nie narzekałem.

Pokiwała głową, jakby zrozumiała. Po chwili milczenia dodałem:

— Robiła najlepszy kompot z wiśni.

— Nauczę pana robić — odpowiedziała i spojrzała na mnie z tym swoim łagodnym uśmiechem.

Nie wiem, co mnie wtedy napadło, ale się uśmiechnąłem. Pierwszy raz od dawna. Może nie szeroko, może tylko kącikami ust, ale to było coś nowego. Coś nieplanowanego. Wróciłem tego dnia do domu lżejszy, jakby coś we mnie się zmieniło. Potem zaczęliśmy spotykać się też w tygodniu. W bibliotece, w piekarni przy ladzie. Czasem zamienialiśmy dwa słowa, czasem jedno, ale coraz częściej czułem, że czegoś mi brak, kiedy jej nie widzę. I że nie chodzi już tylko o barszcz.

Nie mówiłem za dużo

Wiedziałem, że coś się zbliża. Coś innego niż święta. Czułem to w sobie — to napięcie, które narastało z każdym dniem, odkąd Krystyna podała mi kartkę. Była złożona na pół, bez koperty. Dała mi ją po jednej z naszych niedzielnych rozmów, tuż przed rozstaniem, jakby podawała coś zupełnie zwyczajnego: rachunek, przepis, cokolwiek. A jednak spojrzałem na nią jak na coś, czego nie powinienem dotykać.

W domu rozwinąłem papier i przeczytałem: „Wigilia u mnie, jeśli pan ma ochotę. Gość specjalny. 17.00. Krystyna”. Nic więcej. Bez adresu, bo nie był potrzebny. Wiedziałem, gdzie mieszka. Kilka razy widziałem, jak wchodzi do kamienicy na rogu, z torbą z warzywami. A jednak kartka leżała potem na stole przez trzy dni. Nie byłem gotów... Albo tylko tak sobie mówiłem.

W Wigilię wstałem jak zwykle, wypiłem herbatę, otworzyłem gazetę i nic nie przeczytałem. Co kilka minut spoglądałem na zegar. O czternastej ubrałem się i usiadłem znów. O piętnastej odłożyłem gazetę. O szesnastej trzydzieści wyszedłem z domu. Stanąłem pod jej drzwiami i przez dłuższą chwilę się nie ruszałem. Potem nacisnąłem dzwonek. Otworzyła natychmiast, jakby stała za drzwiami. Uśmiechnęła się jak zawsze.

— Wiedziałam, że pan przyjdzie. Domowy barszcz już się grzeje.

— To dobrze — powiedziałem cicho.

Nie rozmawialiśmy o niczym więcej. Zdjąłem płaszcz, zawiesiłem na haczyku. W kuchni pachniało burakami, liściem laurowym i czymś jeszcze, co znałem, ale nie potrafiłem nazwać. Siedliśmy przy stole. Jej dom był ciepły, ale nie przesadnie. Stół przykryty był prostym obrusem. Na środku stała świeca. Nic wielkiego, ale było w tym coś, co sprawiało, że chciało się tam zostać. Nie mówiłem za dużo, ale nie musiałem.

Nie pytam, co dalej

Nie wiem, co z tego będzie. Może nic. Może spotkamy się jeszcze raz, a może już nie. Może będziemy razem pić herbatę w parku, aż przyjdzie wiosna. A może zostanie nam tylko ten barszcz. Raz w roku. Wystarczy. Nie chodzi o wielkie sprawy: ani o miłość, ani o drugą młodość, tylko o to, że czasem ktoś usiądzie obok. Że nie ucieknie. Nie udaje, że go nie ma. Że poczęstuje czymś swoim. Że wie, kiedy nic nie mówić.

W święta nie potrzeba wiele. Wystarczy ktoś, kto nie zadaje zbyt wielu pytań, a jednak zostaje. Kto potrafi być cicho razem z tobą. I dać barszcz z termosu, tak po prostu, bez powodu. Dla mnie to było dużo. Siedzę przy oknie. Patrzę, jak śnieg przykrywa chodnik. Ludzie gdzieś idą. Każdy gdzieś pędzi, jakby miał przed sobą coś, co nie może poczekać. A ja już nie muszę się spieszyć. Już nie jestem sam.

W tle ktoś włączył kolędę. Nie pytam, co dalej, ale wiem, że jeżeli znów spotkam ją w parku, przyniosę bułki. Może nawet ciasto z wiśniami i zapytam, jak się robi ten barszcz. Bo chciałbym kiedyś ugotować go sam. Może nie dla kogoś. Może tylko po to, żeby przypomnieć sobie, że można zacząć od nowa. Nawet po siedemdziesiątce. Nawet jeśli się nie mówi wiele.

Franciszek, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama