„Na rodzinną Wigilię mój brat przyszedł tylko się najeść i wyszedł. Byłam na niego zła do czasu, aż poznałam powody”
„Gdy w końcu Hubert się pojawił, było po 19. Matka już nerwowo poprawiała obrus przy pustym talerzu. Drzwi skrzypnęły i po chwili stanął w progu. Sam, bez żony. Z brodą nieogoloną, jakby dopiero co wstał. Płaszcz niedopięty, pod nim zmięta koszula”.

Mam na imię Iwona, mam 32 lata i, choć nigdy nie sądziłam, że to powiem, bo przecież wszyscy się starzejemy, to z każdym rokiem czuję, że najbardziej starzeje się nasza rodzina. A może po prostu coś się w niej psuje. Każde święta to dla mnie test – czy nadal potrafimy być razem, czy już tylko odgrywamy swoje role. Matka, jak zwykle, przygotowała dwanaście potraw, ojciec przetarł raz w roku srebrne sztućce, a ja – jak co roku – odwołałam wszystkie plany, by pomóc w kuchni i z nimi być.
Od rana czułam niepokój – to był ten znajomy skurcz niepokoju. Coś wisiało w powietrzu, choć jeszcze nie wiedziałam, co. Hubert, mój starszy brat, zwykle przychodził punktualnie, z żoną, z prezentami i tym swoim lekko ironicznym uśmiechem, jakby wszystko to było dla niego teatralnym przedstawieniem. Tym razem nie napisał nic. Matka mówiła, że „pewnie się spóźni, przecież to mężczyzna”, ale ja już czułam, że to nie będzie zwykłe spóźnienie.
Mam z Hubertem trudną relację. Nigdy nie był ciepły. Dzieciństwo spędziliśmy razem, ale zawsze z dystansem – jakby już wtedy wiedział, że nie warto się do nikogo przywiązywać. Ja byłam wrażliwa, czuła, biegłam do mamy z każdym zadrapaniem. On był samotnikiem, który godzinami składał modele samolotów w piwnicy. Potem wyprowadził się, ożenił, wracał tylko na święta i rodzinne uroczystości. Jednak mimo wszystko… zawsze wracał.
Tym razem coś miało się zmienić. Nie wiedziałam jeszcze co, ale pamiętam, że gdy stałam przy oknie, wypatrując świateł jego auta, miałam ochotę napisać do niego jedno, najprostsze zdanie: „Tylko nie rób tego w Wigilię”.
Wszystko się zmieniło
Gdy w końcu Hubert się pojawił, było po dziewiętnastej. Matka już nerwowo poprawiała obrus przy pustym talerzu. Ojciec siedział cicho, popijając kompot z suszu. Drzwi otworzyły się bez dzwonka – tylko skrzypnęły i po chwili stanął w progu. Sam, bez Agaty. Z brodą nieogoloną, jakby dopiero co wstał. Płaszcz niedopięty, pod nim zmięta koszula. Nigdy wcześniej nie wyglądał tak... obojętnie.
– Cześć – rzucił krótko, ściągając buty.
– A gdzie Agata? – matka wybiegła z kuchni, wciąż z łyżką w dłoni.
– Została w domu. Źle się czuje – odpowiedział spokojnie, jakby mówił o pogodzie.
– Nawet nie zadzwoniliście, martwiłam się – próbowała nie dać po sobie poznać zawodu, ale jej głos zadrżał.
– Byłem zajęty.
Usiedliśmy. Gdy zaczęła się wieczerza, Hubert wziął pieroga, przeżuł powoli. Ojciec zapytał o pracę – krótko, tylko z grzeczności. Hubert wzruszył ramionami.
– Jak zwykle. Nic ciekawego.
Atmosfera była duszna. Talerze brzęczały ciszej niż zwykle, jakby wszystko bało się poruszyć. Matka próbowała zagaić:
– A pamiętasz, jak lepiłeś z Iwonką bałwana na podwórku?
– Nie – odpowiedział sucho.
Spojrzałam na niego pytająco. Próbowałam złapać jego wzrok, ale był gdzieś indziej.
– Coś się stało? – zapytałam cicho.
– Nie pytaj teraz, Iwona. Naprawdę, nie teraz.
Po godzinie odsunął krzesło.
– Muszę już iść – powiedział, wstając.
– W tej chwili?! – Matka poderwała się od stołu. – Hubert, przecież to Wigilia!
– Właśnie dlatego. Dzięki za wszystko.
Zanim zdążyłam go zatrzymać, już zamykał za sobą drzwi. Zostawił po sobie ciszę i pusty talerz.
– Co za bezczelność, niewdzięczność... – syknęła matka, z trudem powstrzymując łzy.
Ojciec zacisnął usta. Milczał, ale jego wzrok był cięższy niż tysiąc słów.
– On... coś ukrywa – szepnęłam, patrząc na jego pusty fotel.
Zostawił tylko list
Gdy matka poszła do kuchni i zaczęła z zacięciem zmywać naczynia – jeden talerz po drugim, jakby mogła w ten sposób wyczyścić też własne emocje – ja wróciłam do salonu. Chciałam po prostu usiąść, złapać oddech. Wszystko było jakieś dziwne. Sztuczne. Nawet lampki na choince nie świeciły jak zwykle.
Dopiero wtedy ją zauważyłam. Koperta leżała niemal na środku stołu, trochę przysunięta do świecznika, z wyraźnym, odręcznym napisem: Dla was – Hubert. Poczułam, jak serce mi przyspiesza. Przecież to nie był jego styl – zostawiać listy. Zawsze mówił, co myślał, może nie wprost, ale bez ceregieli. A teraz… list?
– Mamo? – zawołałam, ale nie odpowiedziała. Zmywała dalej.
Wzięłam kopertę do ręki. Była cięższa, niż się spodziewałam. Otworzyłam ją niepewnie. Długo tylko patrzyłam na kartkę, zanim zaczęłam czytać. Słowa Huberta uderzały prosto między żebra. Pisał o tym, że nie chciał psuć świąt, ale nie dał rady dłużej udawać. Że wszystko się sypało od miesięcy. Że Agata nie była „przeziębiona” – tylko spakowana i gotowa do wyprowadzki. Że stracił pracę, a potem siebie. Że próbował, ale w środku już dawno coś się skończyło.
Wstrzymałam oddech, gdy skończyłam czytać. Powoli, bez słowa, podeszłam do kuchni i podałam matce list. Otarła dłonie o fartuch i spojrzała na mnie pytająco.
– To od Huberta – powiedziałam, ledwo słyszalnie.
Zaczęła czytać. W pewnym momencie jej ręce zaczęły drżeć, aż kartka prawie wypadła jej z dłoni.
– To... niemożliwe – szepnęła. – Przecież nic nie mówił...
Ojciec wszedł do kuchni. Stał przez chwilę, patrząc na nas obie, a potem zapytał sucho:
– Co się stało?
– On nas nie zostawił. On po prostu nie wiedział, jak zostać – powiedziałam, czując, jak łzy spływają mi po policzkach.
Nie wiedzieliśmy, co robić
Od momentu, gdy przeczytałyśmy list, w domu zrobiło się inaczej, niż po każdej innej kłótni czy napięciu. Matka przestała mówić. Siedziała w kuchni, patrząc przez okno na pusty ogród, jakby miała nadzieję, że Hubert po prostu zaraz się pojawi. Że to był tylko głupi żart. Ojciec wziął płaszcz i wyszedł bez słowa. Wyszedł tak, jak wyszedł Hubert. Tylko że o niego nikt się nie bał.
Zadzwoniłam do brata. Raz, drugi, trzeci. Sygnał. Poczta głosowa. Cisza. Jakby pochłonęła go jakaś studnia bez dna. Usiadłam na wersalce w salonie i zaczęłam przypominać sobie rozmowy z ostatnich miesięcy. Jego krótkie odpowiedzi. Jego wzrok spuszczony w dół, kiedy pytałam o Agatę. Jego szybkie: „wszystko w porządku”, zanim zdążyłam dopytać. A ja... ja nie naciskałam. Przecież nie miałam prawa, prawda? Przecież miał żonę, swoje życie. To był dorosły facet. Tylko że teraz nie mogłam przestać myśleć, że cały czas coś mówił. Tylko nikt nie słuchał.
– To wszystko przez tę jego dumę – syknęła matka, gdy wróciłam do kuchni. – Nigdy nie chciał się do niczego przyznać. Zawsze musiał robić wszystko sam. Nawet kiedy tonął.
– Mamo… – próbowałam coś powiedzieć, ale ona nie słuchała.
– A my? Co z nami?! Dlaczego my się o tym musimy dowiadywać z listu?! Dlaczego nie przyszedł, nie powiedział? Przecież jesteśmy jego rodziną!
Ojciec wrócił. Przysiadł cicho przy stole. Matka patrzyła na niego z wyrzutem.
– A ty nic nie czujesz? Nasz syn odchodzi, zostawia list, a ty ani słowa?
Ojciec spojrzał na nią spokojnie.
– Czasem ludzie odchodzą, zanim zdążysz ich zapytać, dlaczego.
Nie wiem, czy bardziej przeraziła mnie jego odpowiedź, czy to, że miał rację.
Próbowałam go znaleźć
Następnego dnia nie wytrzymałam. Zaparzyłam kawę w termosie, wrzuciłam szalik, wzięłam kluczyki do auta ojca i pojechałam pod mieszkanie Huberta. Śnieg lekko prószył, zostawiając na chodniku cienką, sypką warstwę, której nikt jeszcze nie zdążył rozdeptać. Stałam pod jego klatką dłuższą chwilę, zanim odważyłam się zadzwonić.
Raz. Drugi. Nikt nie otwierał. Drzwi pozostały głuche jak mur. Zadzwoniłam do sąsiadki z parteru, której kiedyś Hubert pomagał nosić zakupy.
– A, pan Hubert… – kobieta powiedziała cicho przez domofon. – Dawno go nie widziałam, z tydzień, może dłużej. Agaty też nie ma. Jakby się wynieśli.
– Wynieśli? – powtórzyłam, czując, jak oblewa mnie chłód, którego nie miał nic wspólnego z zimą.
– Pusto tam. Cicho.
Podziękowałam i poszłam naokoło budynku, spojrzeć w okna jego mieszkania. Żaluzje były zasłonięte. Na parapecie stał uschnięty kaktus. W środku – ciemność. Zadzwoniłam do jednego z jego dawnych kolegów – Wojtka. Odbierał po kilku sygnałach.
– Iwona? Hej… Coś się stało?
– Wiesz może, co się dzieje z Hubertem?
– Nie bardzo… Od jakiegoś czasu się nie odzywał. Pisałem, dzwoniłem. Zero kontaktu. Ostatnio, jak go widziałem, to był… inny.
– Inny?
– Taki... wyciszony. Jakby był, ale go nie było. Pytałem, czy wszystko w porządku. Wzruszył ramionami. Powiedział, że już nic nie musi udawać.
Usiadłam na ławce przy bloku i poczułam, że świat zaczyna mi się wymykać spod nóg. To nie była zwykła ucieczka. To nie był kaprys. On się powoli wycofywał z tego wszystkiego. Z nas. Z życia. Zaczęłam płakać. Tym razem nie próbowałam się powstrzymać.
Bałam się go zapytać
Wracałam do domu, kiedy miasto było już przygaszone, jakby wszyscy szykowali się do snu po zbyt długim dniu. Śnieg skrzypiał pod butami, latarnie rzucały żółte plamy światła na chodnik. Szłam bez celu, pozwalając nogom decydować za mnie. Głowa była pełna myśli, które nie chciały się ułożyć w żadne logiczne zdania.
Zatrzymywałam się przy oknach mieszkań. Widziałam choinki, migoczące lampki, dzieci biegające w piżamach, dorosłych pochylonych nad stołami. Wszystko wyglądało tak, jak powinno wyglądać. Normalnie. Bezpiecznie. Pomyślałam, że właśnie w takich domach ktoś mógł siedzieć w ciszy, dokładnie tak jak Hubert, tylko nikt jeszcze tego nie zauważył.
Doszłam do małego skweru, gdzie kiedyś, dawno temu, lepiliśmy z Hubertem bałwana. Stałam tam chwilę, patrząc na ławkę, na której suszyliśmy przemoczone rękawiczki. Przypomniałam sobie jego śmiech. Prawdziwy, głośny, dziecięcy. Trudno było pogodzić tamtego chłopca z mężczyzną, który zostawił list zamiast rozmowy.
Wtedy dotarło do mnie, jak łatwo jest przeoczyć cudze zmęczenie. Jak często słuchamy tylko tego, co wygodne. Jak bardzo wierzymy, że bliscy „dają sobie radę”, bo przecież zawsze dawali. Dorosłość nauczyła nas dystansu, a nie odwagi.
Stałam na mrozie długo, czując, że czegoś już nie da się cofnąć. Wiedziałam jedno: nawet jeśli Hubert kiedyś wróci, nic nie będzie takie samo. Nawet jeśli nie wróci, to jego milczenie zostanie z nami na zawsze.
Zawsze będę na niego czekać
Przyszłam do domu, kiedy było już zupełnie cicho. Z kuchni dobiegał tylko jednostajny szum lodówki. W salonie paliła się jedna lampka, ta stojąca obok kanapy. Matka siedziała przy stole. Nie oglądała filmu, choć telewizor był włączony. Stary, czarno-biały obraz przesuwał się w tle, ale nikt na niego nie patrzył.
Koperta nadal leżała na stole. Dokładnie w tym samym miejscu. Jakby nikt nie miał odwagi jej ruszyć, jakby była czymś więcej niż papierem. Usiadłam naprzeciwko matki. Przez dłuższą chwilę żadna z nas się nie odezwała.
– Myślisz, że wróci? – zapytała w końcu, nie podnosząc wzroku.
Nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam w okno. Na szybie osiadała para, za nią migotały światła sąsiednich bloków. Każde okno było czyimś światem. Każde mogło skrywać własne niedopowiedzenia.
– Nie wiem – powiedziałam w końcu. – Naprawdę nie wiem.
Ojciec spał w drugim pokoju. Zasnął w ubraniu ze zgaszoną lampką nocną. Po raz pierwszy widziałam go tak bezbronnego. Wszyscy byliśmy jacyś… nadłamani. Nie śpiewaliśmy kolęd. Nikt nie zaproponował herbaty. Święta trwały dalej, ale już bez tej pewności, że rodzina jest czymś stałym i oczywistym. Zrozumiałam, że czasem jedno wyjście od stołu potrafi zmienić wszystko. Jedna koperta. Jedno niewypowiedziane zdanie.
Nie wiem, gdzie jest Hubert. Napisał mi tylko jeden SMS: „Nie mam siły tłumaczyć, odezwę się później”. Matka do dziś czeka, że wróci. A ja wiem tylko jedno: nawet jeśli pewnego dnia zapuka do drzwi, już zawsze będziemy się bać, że znowu wyjdzie.
Iwona, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Te święta były jakieś inne. Pośród prostych ozdób wyciętych z papieru w końcu odnalazłem rodzinny klimat”
- „Pierwsza Wigilia u rodziców mojego chłopaka miała być nowym etapem w naszym związku. Okazało się, że to początek końca”
- „Co roku siostra przyjeżdża z rodziną na święta. Nic nie robią i traktują nasz dom jak darmowy hotel”

