„Na randce w smażalni zapłaciłam 86 zł za flądrę. Po tym, co zrobił mój towarzysz wiedziałam, że to nasz ostatni obiad”
„Pomyślałam, że wreszcie trafił mi się ktoś konkretny. Miałam już dość przeciągania kolejnych znajomości i odkładania spotkań tylko po to, żeby później okazywało się, że z moim rozmówcą mamy zupełnie inne oczekiwania i poglądy na życie”.

- Listy do redakcji
Pracuję jako graficzka, mieszkam w Warszawie i – nie ukrywam – miałam nadzieję, że aplikacja randkowa pomoże mi wreszcie poznać kogoś sensownego. Ponad rok temu rozstałam się z Łukaszem, z którym spędziliśmy wspólnie siedem lat, a od pięciu razem mieszkaliśmy. Sądziłam że to coś poważnego i że na całe życie. Okazało się jednak, że Łukasz nie kwapi się do oświadczyn, ślubu i dzieci.
Zostałam singielką
Wśród znajomych praktycznie same pary. Moje przyjaciółki powychodziły za mąż i teraz były albo na etapie pieluch, albo już szkoły i przedszkola. W pracy też raczej nie było szans trafić na kogoś ciekawego. I tak krąg miejsc, gdzie mogłabym poznać swoją potencjalna drugą połówkę bardzo się zawężał. To już niestety nie czas studiów, gdy człowiek imprezuje i wciąż trafia na kogoś nowego. Po trzydziestce zaczyna robić się o wiele trudniej.
No cóż, teraz rozumiem słowa mamy, która niegdyś powtarzała, że swojego przyszłego męża to jednak najlepiej poznać albo w liceum, albo na studiach. Sama z tatą spotykała się już od maturalnej klasy w technikum i przez lata stworzyli naprawdę udane małżeństwo.
Moja siostra Wiktoria poszła jej śladem. Pawła poznała tuż przed swoją studniówką. Na drugim roku studiów wręczył jej pierścionek, na czwartym wzięli ślub, a teraz na pokładzie mieli już Zuzkę – uroczą pięciolatkę i moją chrześnicę w jednej osobie.
Czekałam na kogoś
– I ty trafisz na swoją drugą połówkę – to właśnie Wiki pocieszała mnie tuż po rozstaniu z Łukaszem. – Wiesz, może nie powinnam ci teraz tego mówić, ale ten twój Łukasz od razu mi się nie spodobał. Tyle czasu razem, a on nie myślał poważnie o życiu. Ani pierścionka, ani nic. Zupełnie jakby chciał się na zawsze zatrzymać na etapie radosnych randek ze studenckich czasów.
Być może Wiktoria miała rację. Jednak ja nie chciałam wszystkiego tak racjonalnie przeliczać. Pewnie to był mój błąd, ale tak naprawdę to chyba nigdy na poważnie nie rozmawialiśmy o naszej przyszłości. Łukasz zawsze zbywał takie rozmowy żartem, a ja nie naciskałam.
Nasz związek się skończył, a mój biologiczny zegar już nie tykał, a pędził niczym szalony. Chciałam już poznać kogoś, z kim mogłabym pomyśleć poważnie o życiu i planowaniu rodziny. I stąd wzięła się ta aplikacja randkowa. Jednak przez ostatnie miesiące los podstawiał mi pod nos samych kandydatów do unikania. A to jakieś małolaty młodsze ode mnie, a to kompletnie niepoważni. Albo żonaci szukający skoku w bok i otwarcie o tym komunikujący. Jednym słowem: szkoda gadać.
Wreszcie trafiłam
Wreszcie pojawił się elegancki, uśmiechnięty facet na poziomie. No i z książką w ręku, nie z hantlami, jak co drugi miłośnik siłowni urzędujący w tym portalu. To był Mateusz. Zaczęło się od wymiany wiadomości, żartów i szybkiej propozycji: „Spotkajmy się. Życie jest za krótkie, żeby pisać tygodniami” – napisał.
Pomyślałam, że wreszcie trafił mi się ktoś konkretny. Miałam już dość przeciągania kolejnych znajomości i odkładania spotkań tylko po to, żeby później okazywało się, że z moim rozmówcą mamy zupełnie inne oczekiwania i poglądy na życie. Mateusz miał rację. Życie jest zbyt krótkie, żeby niepotrzebnie zwlekać. Zwłaszcza, gdy człowiek dawno ma już za sobą trzydzieste urodziny.
Umówiliśmy się w smażalni przy plaży. Może i mało romantycznie, trochę kiczowato, ale niech będzie. Ze mnie żadna księżniczka, dlatego nie wymagam, żeby facet koniecznie zapraszał mnie na pierwszą randkę do ekskluzywnej restauracji, zamawiał najdroższego szampana i kwartet smyczkowy. No i lubię ryby w każdej postaci. To ostatnie mnie ostatecznie przekonało do tego miejsca.
Było przyjemnie
Ubrałam się na luzie, bo przecież nie będę paradować w zwykłej smażalni w wieczorowej sukience i szpilkach. Jednak umalowałam się staranniej niż zwykle, ładnie uczesałam, zadbałam o dodatki. Kolczyki, subtelny łańcuszek z księżycem. To taki mój amulet, który dostałam jeszcze na osiemnastkę i który przynosi mi szczęście. A to była okazja, podczas której potrzebowałam szczęścia. Dlaczego? Bo nie chciałam kolejny raz się rozczarować.
Mateusz przyjechał w lnianej koszuli. Pachniał dyskretnymi perfumami i z uśmiechem zaproponował:
– Może weźmiemy coś klasycznego? Ja biorę dorsza i zimną wodę z cytryną. A ty?
Zamówiłam flądrę, kompot z porzeczek i frytki. Nie jestem księżniczką, ale też nie idę na randkę po to, żeby zamówić wodę i listek mięty. Jedliśmy, rozmawialiśmy, śmialiśmy się. O dziwo, nie narzekał na byłą, nie przerzucał się coachingowymi frazesami czy jakimiś cytatami wyczytanymi w sieci, którymi zasypywali mnie faceci poznani w aplikacji.
Zaskoczył mnie
Zaczęłam nawet się rozluźniać. Naprawdę fajnie się gadało. Czułam pomiędzy nami może nie chemię, ale pewien luz. W miłość od pierwszego spojrzenia i uderzenie strzały Amora już dawno nie wierzę. W dobre fluidy pomiędzy ludźmi tak.
I to nie tylko między kobietą i facetem. Po prostu z jednymi człowiek nadaje na tych samych falach, czuje się swobodnie i może gadać godzinami, a z innymi rozmowa jest sztuczna i na siłę. Wydaje mi się, że tego nie da się obejść. Z Mateuszem czułam to pierwsze. Może jednak warto było jeszcze raz spróbować?
Kelner położył rachunek na stoliku, pomiędzy nami. Za moje danie wyszło osiemdziesiąt sześć złotych. Spodziewałam się, że Mateusz chwyci za portfel. Tymczasem on oparł się o blat i z szerokim uśmiechem zapytał:
– To jak? Każdy płaci za siebie?
Myślałam, że to żart
Zamrugałam z niedowierzaniem.
– Yyy… – zaczęłam dukać. – To przecież ty mnie tutaj zaprosiłeś.
– No jasne, że cię zaprosiłem. Ale chyba nie jesteś z tych kobiet, które oczekują, że facet wszystko funduje? Przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek. Feministki walczyły o niezależność, nie?
I wtedy się roześmiał. Autentycznie, jakby właśnie powiedział najlepszy żart świata. A ja patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć – nie w to, że nie chciał zapłacić, ale w to, jak bardzo był z siebie dumny. I zaraz zaczął mi opowiadać, że kobiety teraz tylko polują na facetów z kasą, że chcą uwiesić się na gościu i czerpać z niego pełnymi garściami.
– Moja była właśnie tak się zachowywała – teraz zaczął dyżurny temat, który zawsze mnie zniechęcał. – Bilet do kina, cola, lody czy jakaś przekąska. A przecież to wszystko kosztuje. Czasy dam serca, o które trzeba walczyć na turniejach na śmierć i życie, byleby tylko rzuciły ci pod nogi chusteczkę, już dawno minęły – czy mi się tylko wydawało, czy on mówił to śmiertelnie poważnie?
Zirytował mnie
Nie jestem osobą, która mierzy mężczyznę wartością jego portfela. Ale to był nasz pierwszy kontakt w realu, nasza pierwsza randka. A on, który jeszcze godzinę wcześniej zgrywał gentlemana, teraz stroił sobie żarty z podstawowych zasad kultury.
Już nie chodziło nawet o ten rachunek, ale o ten jego cały wykład. Przecież na co dzień wcale nie musiałby za mnie płacić. Z Łukaszem nigdy nie rozliczaliśmy się co do złotówki. Ot, ktoś kupił na mieście kebab, ktoś inny zrobił zakupy czy zarezerwował bilety na sens, który oboje chcieliśmy zobaczyć.
Ale Mateusz już zachowywał się jak zwykły burak. Z takimi facetami nie chciałam mieć nic wspólnego.
– Wiesz co – powiedziałam. – Nie chodzi o te osiemdziesiąt sześć złotych, ale o to, że zaprosiłeś mnie na randkę, a zachowujesz się, jakbym to ja cię naciągnęła na tę rybę i kompot.
– Oj, bez przesady. Po prostu nie lubię grać w jakieś gierki z udawanym rycerstwem. Jesteśmy dorośli. Panuje równość.
Byłam wściekła
Zapłaciłam za siebie, wyszłam z lokalu i nie obejrzałam się ani razu. Mateusz napisał później, że „chyba nie mam dystansu do żartów”. Nie odpisałam. To było nasze pierwsze i ostatnie spotkanie.
Całe popołudnie rozmyślałam, dlaczego ta sytuacja mnie tak uderzyła. Przecież to tylko obiad, tylko osiemdziesiąt sześć złotych. Ale nie – to był rachunek za złudzenia. Za tę chwilę, kiedy pomyślałam, że może tym razem się uda. Za nadzieję, że gdzieś tam jest ktoś, kto potrafi być męski, ale nie toksyczny. Uprzejmy, ale nie przerysowany. Z klasą, ale bez napuszenia.
Mateusz był tylko kolejnym chłopcem w ciele mężczyzny. A ja – kobietą, która nie daje się robić w przysłowiowego balona.
Czy przestałam chodzić na randki? Nie. Ale dziś nie czekam już, aż ktoś mi coś obieca. Nie daję się nabierać na teksty o „równości”, gdy wiadomo, że chodzi o zwykłe skąpstwo. Nie śmieję się z „żartów”, które obrażają. Bo jestem kobietą, która zna swoją wartość. I chociaż ta flądra z kompotem nie była warta nerwów, lekcja, którą dostałam – zdecydowanie tak.
Justyna, 37 lat
Czytaj także:
- „Mąż twierdził, że randki z Internetu to tylko niewinny flirt. Dla mnie to była zdrada i koniec zaufania”
- „Moje wymarzone wakacje w Grecji zakończyły się koszmarem. Wszystko przez pamiątkę, którą przywiozłam”
- „Zaprosiłam znajomych na wakacje na Mazury. Gdy wystawiłam im rachunek za szkody, szczęki opadły im do podłogi”

