Reklama

Nie miałam wielkich oczekiwań, kiedy Ewa wyciągnęła mnie na ten rajd rowerowy.

– Kamila, no ile można siedzieć w tej rutynie?– mówiła z entuzjazmem, którego ja w sobie nie potrafiłam już odnaleźć.

Ostatnie miesiące to było jedno wielkie „praca-dom-Netflix”, bez żadnych iskier, bez ludzi, bez emocji. I chociaż nie miałam ochoty na integracyjne ogniska z grupką obcych, dałam się namówić. Może dlatego, że łatwiej było jechać z Ewą, niż słuchać kolejnego jej „a mówiłam ci!”.

Już pierwszego dnia poczułam, że nie pasuję. Wszyscy byli tacy zgrani, jakby się znali od lat, a mnie każde „cześć” bolało wymuszoną uprzejmością. Wieczorne śpiewy przy ognisku? Dziękuję, postoję. Wolałam rozłożyć się z książką kawałek dalej i udawać, że naprawdę mnie interesuje. To właśnie wtedy pierwszy raz go zauważyłam – faceta, który nie tyle, co nie pasował, co nawet nie próbował pasować.

Przyjeżdżał i odjeżdżał. Był jak cień – dołączał do grupy na niektórych odcinkach trasy, nie wdając się w te hałaśliwe rytuały. Coś w nim mnie intrygowało. Może samotność, która biła z jego sylwetki, gdy pedałował kilka metrów z tyłu? Może dlatego, że sama też tak często chciałam po prostu być z boku? Miałam wrażenie, że między nami jest jakaś nić porozumienia, chociaż nigdy jeszcze nie zamieniliśmy słowa.

Intrygował mnie

To był ten odcinek trasy, gdzie nawet najbardziej zapaleni kolarze zwalniali tempo. Lekki podjazd, słońce już nie prażyło tak mocno, wiatr łaskawie przestał szarpać za kierownicę. Właśnie wtedy dostrzegłam go kilka metrów przede mną. Jechał swoim tempem, trochę z boku kolumny, jakby i teraz nie chciał być częścią tego całego zamieszania.

Zbliżyłam się do niego, udając, że to przypadek, choć w głowie układałam już scenariusz, co mu powiem. Kiedy zrównałam się z jego rowerem, uśmiechnęłam się lekko.

– Ty to jesteś taki nasz tajemniczy znikający rowerzysta, wiesz? – rzuciłam, patrząc na niego kątem oka.

Spojrzał na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale zaraz uśmiechnął się pod nosem.

– Czasem lepiej zniknąć niż być na siłę tam, gdzie cię nie ciągnie – odpowiedział, nie spuszczając wzroku z trasy.

Chciałam go poznać

Czułam, że jeśli teraz się wycofam, to przepadnie, więc jechałam dalej przy nim, milcząc przez chwilę, żeby nie wydusić z siebie czegoś głupiego. W końcu zebrałam się na odwagę.

– A ty w ogóle jesteś zapisany na cały rajd, czy pojawiasz się, kiedy masz ochotę? – zapytałam, starając się mówić swobodnie, jakbym zupełnie nie była ciekawa.

– Dołączam tylko na niektórych odcinkach. Czasem trzeba coś przemyśleć samemu. Rower w tym pomaga.

Jego odpowiedź była zdawkowa, ale nie opryskliwa. Tak jakby miał przygotowany ten tekst na wypadek takich pytań. Mogłam się odsunąć, podziękować i wrócić do swojego pedałowania, ale… nie chciałam. Było w nim coś, co przyciągało. Może dlatego, że to była jedyna osoba na tym rajdzie, która nie próbowała mnie zagadywać z plastikowym uśmiechem.

Nie zamieniliśmy już więcej słów do końca tego etapu, ale nie zjechałam do grupy. Zostałam obok niego, jechałam w tym samym rytmie, choć nasze myśli krążyły pewnie po zupełnie różnych orbitach.

Wpadł mi w oko

Kolejne dni rajdu układały się w dziwny rytuał. Rano jechałam w grupie, rozmawiałam z Ewą, śmiałam się z jej żartów, a potem, gdzieś po pierwszych piętnastu kilometrach, odsuwałam się nieco do tyłu.

Marcin zawsze wtedy pojawiał się w zasięgu wzroku, jakbyśmy oboje wiedzieli, że to ten moment, gdy lepiej być w swoim tempie. Czasem jechaliśmy obok siebie w ciszy, czasem zaczynaliśmy rozmawiać.

– Wiesz, ludzie myślą, że jak ktoś lubi samotność, to znaczy, że coś z nim nie tak – powiedziałam pewnego dnia, kiedy pedałowaliśmy przez pola, gdzie nie było nikogo poza nami i odległymi sylwetkami rowerzystów.

Uśmiechnął się pod nosem.

– Albo że ucieka przed czymś. Choć czasem tak właśnie jest.

– A ty uciekasz?

– Czasem po prostu dobrze jest nie słyszeć nikogo innego. I siebie też.

Zastanowiłam się, czy to już czas, by pociągnąć temat, ale coś w jego tonie kazało mi odpuścić. Więc opowiedziałam o sobie. O moich weekendach, które zawsze wyglądają tak samo. O facetach, którzy znikają, gdy tylko przestaje być lekko i zabawnie.

Był uważny

– Wszyscy faceci uciekają, gdy robi się poważnie – powiedziałam, nie kryjąc goryczy. – A ja zawsze udaję, że mnie to nie rusza.

Marcin nie powiedział nic. Przez chwilę pomyślałam, że popełniłam błąd, że za dużo powiedziałam. Ale kiedy spojrzałam na niego, zobaczyłam, że słuchał naprawdę uważnie. Jego spojrzenie było ciche, ale pełne jakiegoś ciężaru. Tak jakby wiedział dokładnie, o czym mówię, ale nie mógł – albo nie chciał – nic dodać.

Unikał tylko jednego tematu – swojej teraźniejszości. Kiedy pytałam, co robi na co dzień, zmieniał temat albo odpowiadał ogólnikami, jakby nie chciał kłamać, ale też nie zamierzał mówić prawdy.

W mojej głowie coraz mocniej krążyła myśl, że coś w nim jest. Może to dziwne, ale wyobrażałam sobie nas gdzieś razem po tym rajdzie. Nie wśród ludzi, nie w tłumie, ale właśnie na takich samotnych trasach. Dwoje ludzi, którzy niczego nie muszą udawać. Tyle że nie byłam pewna, czy on też to czuje, czy tylko ja robię sobie tę całą historię.

Złożyłam mu propozycję

Zjechaliśmy z trasy po jednym z trudniejszych etapów. Nogi miałam jak z waty, ale w głowie kręcił się już plan, którego nie chciałam odwlekać. Marcin siedział oparty o rower, patrzył gdzieś w dal. Przysiadłam się bez pytania.

– A gdybyśmy po rajdzie pojechali gdzieś razem? W góry, gdzie nie ma tych wszystkich ludzi? Co ty na to? – rzuciłam, starając się, by brzmiało to lekko, choć serce waliło mi jak młot.

Spojrzał na mnie, jakby przez chwilę próbował zebrać słowa. Opuścił wzrok.

– Ja nie powinienem tu być. Nie powinienem z tobą jechać – powiedział cicho.

Zamarłam.

– Masz kogoś? – zapytałam wprost, choć bałam się odpowiedzi.

– Jestem żonaty – przyznał. – Jesteśmy w trakcie terapii. Ten rajd to miała być taka ucieczka. Nic więcej.

Było mi głupio

Nie wiem, czy wtedy bardziej zabolały mnie jego słowa, czy sposób, w jaki to powiedział – bez emocji, jakby już sam się do tego przyzwyczaił. Wszystkie rozmowy, spojrzenia, te ciche chwile obok siebie – nagle nabrały innego znaczenia. A ja poczułam się, jakby ktoś wylał mi kubeł lodowatej wody na głowę.

W środku czułam, jak narasta we mnie wściekłość. Nie na niego, ale na siebie. Bo przecież to nie pierwszy raz, kiedy ktoś tylko „dobrze się czuł” w moim towarzystwie, ale nie na tyle, żeby zostać. Tyle że tym razem byłam pewna, że to coś więcej. A może tylko chciałam w to wierzyć.

Kamila, 28 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama