Reklama

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby się tak starać. Może to przez tę jej natarczywą uwagę rzuconą ostatnio przez telefon:

– O, Klaudia, kochana, nie zapomnij, że w niedzielę przyjeżdżam. Dawno nie jadłam domowego rosołu

Aluzja była aż nazbyt czytelna. Jasne, „domowy rosół”, czyli nie z kostki, nie ze słoika, nie z paczki. Ona ma jakiś radar na chemię w jedzeniu. Jej kuchnia to ideał, do którego żadna kobieta nie ma prawa się nawet zbliżyć. Kupiłam więc kurę na wiejskim targu, do tego dwie marchewki, trzy pietruszki, seler, por, ziele angielskie, liść laurowy, pieprz w ziarenkach, a jakże. Nawet makaron zrobiłam sama.

Mąż tylko popatrzył na to wszystko i parsknął śmiechem:

– To casting czy obiad rodzinny?

Wiedziałam, że to nie będzie zwykły niedzielny obiad. Bo z mamą mojego męża nigdy nie jest zwyczajnie. Od czterech lat co miesiąc walczymy o dominację w kuchni, w salonie i przy stole. Ona niby przyjeżdża „na chwilę”, ale to zawsze jest teatr, w którym ja gram rolę pokornej synowej, a ona – królowej matki. A tym razem – chciałam się postarać. Dla niej, dla niego. Dla świętego spokoju. Nie miałam pojęcia, że wszystko pójdzie kompletnie nie tak.

Zamurowało mnie

Przyjechała punkt dwunasta. Nawet nie musiałam wyglądać przez okno – stukot jej obcasów po chodniku rozpoznałabym na kilometr.

– Mamo! – zawołałam, gdy tylko drzwi się uchyliły.

– Klaudio, dziecko, aleś ty wychudzona. Ty coś jesz w ogóle? – powiedziała zamiast „dzień dobry”, rzucając torebkę na krzesło. – A gdzie mój syn?

– W garażu, dłubie coś przy aucie. Ale rosół już gotowy. Usmażyłam też naleśniki z serem, twoje ulubione – dodałam z uśmiechem.

– Och, rosół. – Mruknęła z powagą, jakby usłyszała, że wygrała los na loterii.

Podałam talerz z dumą. Pachniał tak, że sama bym sobie pogratulowała. Tłuszczyk tworzył złote oczka, makaron się nie rozpadł. Usiadła i bez słowa zaczęła jeść. Wbiłam w nią wzrok, jakbym miała telepatycznie odczytać jej ocenę. Po dwóch łykach odłożyła łyżkę.

– Kochana… – powiedziała przeciągle, jakby szukała najmniej obraźliwego słowa. – Ja wiem, że ty się starasz. Ale ten rosół…

– Tak? – poczułam, jak robi mi się ciepło w uszach.

– Smakuje jak lura ze szpitala. – Zrobiła pauzę. – Tam, gdzie moja kuzynka leżała po operacji biodra, też coś takiego podawali. Bez smaku, bez serca.

Zamurowało mnie. Tyle godzin przy garach, a ona porównała moją zupę do szpitalnej lury?

– Mamo, przecież…

– Spokojnie, nie każdy musi mieć talent kulinarny. Ty masz inne zalety. Na przykład… hm… jesteś bardzo punktualna.

Zamrugałam. To był dopiero początek wizyty.

Próbowałam zachować pozory

Zebrałam po niej talerz z udawaną obojętnością. W środku się gotowałam. Ona spokojnie rozsiadła się w fotelu i zaczęła bawić się telefonem, jakby właśnie nie zniszczyła mi połowy dnia jednym zdaniem.

– Może kawy? – spytałam, nie chcąc wyjść na złośliwą. Jeszcze.

– O, tak. Ale nie z ekspresu, tylko z kawiarki. Z ekspresu mnie wzdęcia łapią.

Oczywiście. Kawiarka już leżała w dolnej szafce, bo używamy ekspresu od lat. Ale dla niej – wyciągnęłam, umyłam, zaparzyłam. Zrobiłam nawet serduszko z mlecznej pianki. Podałam na tacce.

– Och, serduszko… – mruknęła. – To takie modne teraz. W tych kawiarniach, gdzie dziewuchy robią zdjęcia zamiast pić.

Wzięła łyk. Skrzywiła się i nie musiała nic mówić – znałam ten wyraz twarzy.

– Znowu coś nie tak?

– Nie, no… Da się pić. Choć trochę kwaśna. Może kawa nieświeża?

– Kupiona wczoraj – powiedziałam krótko, siadając naprzeciwko niej. – Ale mamo, może powiesz wprost, o co chodzi?

Zrobiła wielkie oczy.

– Ja? Przecież tylko rozmawiamy. Czemu się tak unosisz?

– Bo mam wrażenie, że cokolwiek zrobię, to i tak będzie źle. Rosół – lura. Kawa – kwaśna. Może miałam ci zamówić catering z restauracji?

– Oj, Klaudia... Ty naprawdę wszystko bierzesz tak do siebie. Trochę dystansu, kochana. Ja tylko chcę, żebyś się rozwijała.

– W czym? W tajnikach przygotowywania rosołu?

Parsknęła śmiechem.

– No widzisz, jednak masz poczucie humoru.

A ja? Ja już zaczęłam liczyć godziny do jej wyjazdu.

W końcu nie wytrzymałam

Popołudnie upływało nam w milczeniu, przerywanym tylko stukaniem jej paznokci o ekran telefonu. Mąż w końcu wrócił z garażu, zmęczony, umazany smarem, ale roześmiany – jak to on.

– Mamo, Klaudia się nagotowała, zjadłaś coś?

– Zjadłam – odparła, nie podnosząc wzroku znad ekranu. – Tylko nie wiem, czy to się da nazwać rosołem. Ale nie umarłam, więc tragedii nie było.

Mąż spojrzał na mnie niepewnie, uśmiech zniknął mu z twarzy.

– Co ty znowu… – zaczął, ale uciszyłam go wzrokiem.

A może sernik? – przerwałam, zanim się rozkręciła. – Upiekłam rano. Z wanilią i skórką pomarańczową.

– Bez rodzynek?

– Tak, specjalnie dla ciebie. Wiem, że nie lubisz.

Podałam jej kawałek. Usiadła przy stole i powąchała ciasto jak sommelier wina.

– Pachnie… ciekawie – powiedziała z tym swoim „zobaczymy” w głosie. Spróbowała.

Cisza. Jeszcze jeden kęs.

– No, tu się postarałaś. Da się zjeść.

Mąż roześmiał się nerwowo:

– „Da się zjeść” – to u mamy najwyższa forma pochwały!

– Nieprawda – zaprotestowała. – Gdyby był idealny, powiedziałabym „prawie jak u mnie”.

Czyli i tak zawsze wygrasz? – zapytałam, nieco zbyt ostro.

Spojrzała na mnie.

– Klaudia, ja tylko... chcę was czegoś nauczyć. To się nazywa tradycja rodzinna. Gdybyś kiedyś robiła obiad na komunię czy chrzciny…

– A wiesz, że na chrzciny to ja zamówię sushi? – odcięłam się nagle.

Mąż zakrztusił się kawą. A teściowa? Teściowa spojrzała na mnie tak, jakby to był początek końca cywilizacji.

Atmosfera była coraz bardziej napięta

Siedziała obrażona przez godzinę. Udawała, że przegląda gazetę, ale kartki przewracała tak energicznie, że przypominało to bardziej walkę niż lekturę. W końcu nie wytrzymała.

– Klaudia, ja rozumiem, że teraz modne są te… jak to się mówi… fuzje smaków, ale naprawdę chcesz karmić rodzinę surową rybą zawiniętą w trawę?

– To glony, mamo. I nie, nie planuję. Ale przynajmniej byłoby cicho przy stole, bo nikt nie wiedziałby, jak to jeść.

– Oj, dziecko… – westchnęła ciężko. – Twoje pokolenie nie ma żadnego szacunku do tradycji. U mnie w domu rosół był zawsze. I nikt nie nazwał go lurą.

– Bo się bali? – zapytałam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

Podniosła głowę. Spojrzała mi prosto w oczy.

– Nie. Bo umiałam gotować.

Chciałam coś odpowiedzieć, coś celnego, coś co odwróci sytuację, ale właśnie wtedy usłyszeliśmy dziwny trzask z kuchni. Zerwałam się pierwsza. Lodówka, coś z niej dymiło.

– No pięknie – mruknęłam, odłączając ją z kontaktu. – Jeszcze tylko pożar mi dziś potrzebny.

– Aha – powiedziała sucho. – Może to znak, że trzeba częściej gotować świeże, a nie przechowywać tygodniami…

Mąż wszedł akurat w momencie, gdy zmywałam lodówkowy dym z nosa.

Co się stało?!

– Lodówka padła. I twoja mama chyba uznała, że karma do mnie wróciła za rosół.

– Ja nic nie powiedziałam – wzruszyła ramionami z niewinną miną. – To ty się od rana nakręcasz.

Stałam w kuchni z poparzonymi palcami i miną, jakbym przegrała wojnę. I wtedy właśnie przyszło mi coś do głowy.

Nie chciałam awantury

Po awarii lodówki w domu zapanowała niezręczna cisza. Mąż coś tam majstrował przy kablach, ja udawałam, że sprzątam, a ona… siedziała w kuchni i obserwowała wszystko z wyższością sędziego na zawodach kulinarnych.

– No i co teraz? – zapytała, stukając paznokciem o blat. – Gdzie włożysz ten sernik?

– Zjem cały – rzuciłam kąśliwie.

– Wiesz, ja się czasem zastanawiam… – zaczęła nagle teściowa, głosem jakby łagodniejszym. – Czemu wy mnie tak nie lubicie?

Spojrzałam na nią z zaskoczeniem.

– Co? Nikt cię nie… nie lubi? Skąd ten pomysł?

– Klaudia, ja wiem, że nie jestem łatwa. Ale wychowałam dwóch synów, gotowałam codziennie, pracowałam. A teraz czuję się tu, jak zbędny mebel. Każde moje słowo odbierasz jak atak.

– Bo mówisz, jakbyś wciąż mnie testowała.

– Może. Bo wiem, że nikt was tego nie nauczy. A chciałabym, żeby mój syn miał dom, do którego chętnie wraca.

Zaniemówiłam. Nie dlatego, że była złośliwa. Tylko dlatego, że… zabrzmiała szczerze.

– Mamo… ja się naprawdę staram. Ale jak mam się uczyć, skoro wszystko, co zrobię, jest „nie tak”?

Spojrzała na mnie, może pierwszy raz naprawdę. I westchnęła.

– To może jutro razem zrobimy ten rosół. Po mojemu. Zobaczysz, że nie gryzę.

– A potem po mojemu. Zobaczysz, że nie truję.

Parsknęła śmiechem. I ja też. A mój mąż wszedł właśnie w tej chwili i spojrzał na nas podejrzliwie.

– Co tu się dzieje?

– Pokój – powiedziałyśmy równocześnie.

Pierwszy raz od lat. W tej samej kuchni.

Skończyło się remisem

Następnego dnia naprawdę usiadłyśmy razem przy kuchennym stole. Ona przyniosła własny garnek – ten z grubym dnem, „co trzyma smak” – a ja przygotowałam swoją deskę, noże, przyprawy. Obie gotowe, żeby prowadzić tę naszą małą wojnę w stylu kulinarnym, ale... jakoś inaczej. Bez skakania sobie do oczu.

– Najpierw porządna kura, nie jakieś udko z marketu. Patrz, jakie mięso – mówiła z pasją, jakby opowiadała o dziele sztuki.

– Mhm. A czosnek? Dodajesz?

Do rosołu?! – wytrzeszczyła oczy.

– No właśnie. A ja dodaję. Tylko ząbek.

– Dobra… zróbmy wersję pół na pół. Z czosnkiem, ale po mojej pietruszce – zaproponowała nagle.

Przytaknęłam. Gotowałyśmy w ciszy, ale to nie była ta ciężka cisza, tylko bardziej… skupienie. Obie wąchałyśmy, próbowałyśmy, kręciłyśmy głowami, kombinowałyśmy. I chyba po raz pierwszy nie chodziło o to, czyja wersja będzie lepsza. Tylko o to, żebyśmy były razem.

– Wiesz, Klaudia… może faktycznie trochę przesadzam. Ty też masz swój styl.

– I ja się czasem spinam za bardzo. Ale ja po prostu… chciałam, żebyś była zadowolona.

Wzięła łyżkę. Spróbowała.

– No… – zaczęła i spojrzała na mnie. – Jak na lurę, to całkiem smaczne.

Roześmiałyśmy się obie. A wieczorem, kiedy odjeżdżała, przytuliła mnie krótko.

– Klaudia… Następnym razem ja gotuję. Ale ty kroisz marchewkę. I niech będzie... ten twój czosnek.

I tak właśnie, zupełnie nieoczekiwanie, walka o rosół zakończyła się remisem.

Klaudia, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama