Reklama

Babcia Helena zawsze twierdziła, że czerń postarza i do niczego nie pasuje. Miała fioła na punkcie kolorów. Fioletowy beret do czerwonego płaszcza? Idealnie. Turkusowa sukienka na chrzciny? Oczywiście. A kiedy ktoś próbował jej wmówić, że „na cmentarz to wypada inaczej”, tylko prychała z pogardą i mówiła:

Co mnie obchodzą konwenanse? Ja żyję, Klarcia. I chcę wyglądać jak człowiek, nie jak cień.

Kiedy kilka miesięcy temu trafiła do szpitala, byłam przy niej codziennie. A w ten ostatni wieczór – w tym, który już wiedziałam, że będzie ostatni – patrzyłam, jak zasypia, ściskając moją dłoń. Mruknęła wtedy przez sen:

Żadnych czerni na cmentarzu... Obiecaj...

Obiecałam. A teraz, kiedy siedzę na tapczanie w salonie rodziców, zerkając na tatę, który z wypiekami na twarzy wybiera kolorowe kwiaty na ceremonię, zastanawiam się, jak bardzo nas to wszystko przerośnie.

Babcia zostawiła po sobie nie tylko swój ogród, kredens pełen pstrokatych filiżanek i wspomnienia. Zostawiła też test lojalności, który nie każdemu w rodzinie był na rękę.

Mój tata, Grzegorz, jej ukochany syn, postanowił uszanować ostatnią wolę matki. Zorganizować pogrzeb bez czerni. Z muzyką, z kolorami. Mówił, że tak właśnie chciała – jak wieczór po dobrym spektaklu.

A co z ciotką Basią? – zapytałam wtedy, niepewna.

– Barbara to Barbara. Niech robi, co chce – rzucił beznamiętnie, ale widziałam, jak mu pulsuje żyła na skroni.

Ciotka Barbara, siostra babci Heleny, była jej zupełnym przeciwieństwem. Sztywna, zasadnicza, z wiecznie zaciśniętymi ustami. Nienawidziła „teatralności” Heleny i jej radosnego podejścia do życia. Niby kochała siostrę, ale ich relacja zawsze była pełna cichych wojenek. I właśnie dlatego bałam się tego pogrzebu.

W naszej rodzinie śmierć babci powinna być końcem. Ale okazała się początkiem – dramatu, którego nawet ona by nie przewidziała.

To była jedna prosta prośba

Stałam pod kremowym baldachimem przy wejściu na cmentarz i patrzyłam, jak ludzie schodzą się powoli, niepewnie. W rękach trzymali bukiety z frezji, tulipanów, nawet słoneczników. Jakby bali się, że ktoś ich za to skarci. Ale nikt nie skarcił. Tata uśmiechał się z wdzięcznością do każdego, kto odważył się złamać pogrzebową tradycję.

Sama miałam na sobie niebieski płaszcz i granatową sukienkę w białe grochy – taką, jaką babcia kiedyś kupiła mi na urodziny. Powiedziała wtedy:

– W tym wyglądasz jak dziewczyna z filmu. Zostaw tę szarą paletę na półce, Klarcia.

Chciałam, żeby była ze mnie dumna. Żeby tam, gdzie teraz jest, spojrzała i powiedziała: „No, wreszcie ktoś mnie posłuchał”.

Ceremonię prowadził młody ksiądz, który – ku mojemu zaskoczeniu – nie miał nic przeciwko kolorom. Mówił, że niektóre dusze są zbyt jasne, by żegnać je w ciemności. W tle cicho grał kwartet smyczkowy z magnetofonu.

Tata wyszedł na środek. Miał na sobie oliwkowy płaszcz i koszulę w drobne kwiatki. Głos mu drżał, ale mówił spokojnie, prosto z serca:

– Mama zawsze powtarzała, że życie to nie procesja, tylko taniec. Nie chciała płaczu, nie chciała czerni. Dlatego dzisiaj jesteśmy tu, żeby wspominać, śmiać się, opowiadać. Nie opłakiwać. Proszę was wszystkich, szanujmy jej ostatnią wolę.

Właśnie wtedy ją zobaczyłam. Szła powoli, jak na scenę. W czerni od stóp do głów. Woalka, rękawiczki, lakierowane buty. Ciotka Barbara. Jak żywy kontrast wobec całej reszty. Stanęła z przodu, naprzeciwko taty. On zamarł na chwilę. Opuścił wzrok, zamilkł. Widziałam, jak mocno zacisnął palce na kartce z przemówieniem.

Po chwili kontynuował. Ale głos mu już nie drżał. Był chłodny. Jakby każde słowo wypowiadał nie tylko dla babci, ale też przeciwko ciotce.

Po zakończeniu ceremonii tata podszedł do Barbary. Ja stałam wystarczająco blisko, by usłyszeć.

Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał cicho. – Przecież wiedziałaś, że tego nienawidziła.

– To nie cyrk, Grzegorzu. To pogrzeb. Trochę klasy, trochę powagi – odpowiedziała sucho.

Powaga nie musi być czarna, ciociu. Matka by tego nie przyjęła.

Barbara uniosła brodę. Wzrokiem zmierzyła jego płaszcz.

– Ona zawsze robiła wszystko na opak. Ale śmierć... śmierć powinna mieć zasady.

Tata uśmiechnął się krzywo.

– Śmierć to nie reguły, ciociu. To ostatnia prośba. A ty właśnie ją zlekceważyłaś.

Barbara nic już nie powiedziała. Odwróciła się i odeszła w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą zapach naftaliny i zatęchłych pretensji.

Wiedziałam, że nie wytrzyma. Ciotka Barbara traktowała czarny żakiet jak zbroję. A tata... on miał już dość życia według cudzych reguł. I tego dnia po raz pierwszy – nie wycofał się. Nie spuścił głowy. Tylko powiedział, co myśli. W barwach, które wybrał.

Na tym się nie skończyło

Dom rodzinny babci, a właściwie teraz już ojca, znów wypełnił się ludźmi. Siedzieli w kuchni, w salonie, nawet na schodach z talerzami w dłoniach. Wszystko było tak, jak babcia chciała – stół uginał się od jej ulubionych potraw: śledzi w jabłkach, drożdżowego placka z kruszonką, pieczonych warzyw z rozmarynem. Grała cicho muzyka, a na kredensie stał duży portret Heleny, ten zrobiony przez lokalnego fotografa – w kolorowej apaszce i z szerokim uśmiechem. Tylko atmosfera była… gęsta. Słowa ważyły więcej niż zwykle, a spojrzenia miały ostre brzegi.

Barbara stała przy oknie, z kieliszkiem białego wina w dłoni. Jej czerń – aż raziła w tej jaskrawości. Grzegorz udawał, że jej nie widzi. Ale ona tylko czekała na moment, żeby znów wbić szpilę.

– Właściwie to dziwię się, że nie było klaunów – powiedziała w końcu, zwracając się do kuzynki Marii. – Skoro już cyrk, to cyrk.

Tata obrócił się powoli. Odstawił filiżankę na stół.

To nie był cyrk, tylko pożegnanie, które mama sobie wymarzyła. Ty najwyraźniej jej nie znałaś.

– Znałam ją lepiej niż ty – warknęła Barbara. – Tylko nie podsycałam jej kaprysów. Byłam dorosła, kiedy ona wciąż biegała po mieście w pomarańczowych rajstopach i mówiła, że życie to sztuka.

– Bo życie jest sztuką. A nie odhaczaniem kolejnych pogrzebów w kalendarzu – odpowiedział tata spokojnie, ale ze złością w oczach.

Zmarłym należy się godność, nie kabaret – syknęła Barbara, coraz bardziej wyprowadzona z równowagi.

– Zmarłym należy się to, czego sami chcieli. Mama miała dość czarnych sukien i łez na pokaz – odparł tata, wstając z krzesła. Był gotowy na bitwę.

– A może jedno nie wyklucza drugiego? – wtrąciła się cicho kuzynka Maria, stojąc między nimi jak rozjemczyni.

Ale nikt nie chciał rozjemcy.

– Ty zawsze musiałeś się wyróżniać, Grzegorz – Barbara podniosła głos. – Nawet pogrzeb matki zamieniłeś w manifest.

– Bo już mam dość twoich zasad. Mama przez całe życie walczyła z tym, co ty nazywasz godnością, a ja – sztywniactwem. Nie będę teraz udawał, że się jej w tym sprzeciwię – odpowiedział, a jego głos zadrżał – nie ze strachu, tylko z emocji.

Zapadła cisza. Ludzie patrzyli na nich z napięciem, ale udawali, że zajmują się jedzeniem.

Zawsze chodziło o coś więcej niż tylko kolory. O dominację. O to, kto trzyma ster w rodzinie. Babcia była kapitanem. Teraz statek dryfował – i każdy ciągnął w swoją stronę. Tata w stronę wolności. Barbara – ku przeszłości, która już dawno się rozpadła. Ja siedziałam pośrodku i czułam, jakby ziemia pod stołem zaczynała pękać.

Miała ukryty żal

Nie mogłam spać. Może przez tę dziwną energię, która buzowała w domu jak napięcie w starych przewodach. A może po prostu bałam się, że jak zamknę oczy, to babcia znowu mi się przyśni – tym razem nie ta uśmiechnięta z kwiatami we włosach, ale cicha i rozczarowana.

Zeszłam do kuchni po herbatę. Światło już się paliło. Zaskoczona, stanęłam w progu. Przy stole siedziały dwie kobiety. Moja matka i Barbara. Ciotka bez woalki, z rozwichrzonym kokiem, jakby po walce. Mama z kubkiem w dłoniach, milcząca.

Ona nie wiedziała, co mówi – szepnęła Barbara, łamiąc ciszę. – Już wtedy była… inna. Choroba zrobiła z niej dziecko. Te całe „kolory” to był teatr, nie ostatnia wola.

– Nie, Basiu. To była ona. W całej okazałości – odparła mama. – Znasz ją przecież. Kochała teatr. Ale to nie znaczy, że udawała.

– Miała rozdęte ego i potrzebę bycia podziwianą do samego końca – warknęła ciotka. – Nawet śmierć zamieniła w spektakl. A my… my wszyscy daliśmy się w to wciągnąć.

– Ty nie dałaś – zauważyła spokojnie mama.

Barbara uśmiechnęła się krzywo.

– Bo mnie nie obchodziło, jak chce wyglądać w trumnie. Obchodziło mnie, że przez całe życie była... nieobecna. Obecna tylko wtedy, kiedy jej to pasowało. A ja – wiecznie na posterunku. Przykładna córka, wzorowa żona. A ona? Motyl. Zresztą, co ty możesz wiedzieć.

I wtedy zrobiłam coś, czego nie planowałam. Weszłam do kuchni. Obie zamarły.

– Ja wiem więcej, niż myślisz – powiedziałam, siadając powoli.

Barbara zacisnęła usta.

– Babcia nie była szalona ani dziecinna. Po prostu wiedziała, że nie chce być częścią twojego świata.

Dziecko, ty nic nie rozumiesz… – westchnęła Barbara, nie patrząc mi w oczy.

– Może. Ale rozumiem, co to znaczy być ciągle porównywaną. Ciągle niewystarczającą. Może ty też to znałaś? – spojrzałam jej prosto w twarz.

Przez chwilę była cisza. Długa, ciężka jak mokra wata.

– Czasem mam wrażenie, że Helena... wygrała. Nawet umierając, dopięła swego – szepnęła w końcu Barbara.

A mama tylko cicho pokiwała głową.

To było dziwne. Jakby otworzyły się jakieś stare drzwi, których nikt nie miał odwagi ruszyć przez lata. Zrozumiałam, że ciotka nie przyszła w czerni z braku szacunku. To był jej ostatni bunt. Jej własny żal, który musiała w coś ubrać.

To była ich tajemnica

Barbara zapaliła papierosa. Siedziałyśmy na ganku, tuż przed świtem. Mama poszła spać, ale ja zostałam. Milczałyśmy przez długi czas, aż w końcu powiedziała:

– Wiesz, twoja babka… całe życie robiła wszystko po swojemu. I miała w nosie konsekwencje.

Spojrzałam na nią uważnie. W tym świetle wyglądała na starszą, zmęczoną, jakby pogrzeb jej siostry odjął z niej ostatnie resztki pewności siebie.

– Była barwna – przyznałam. – Ale chyba nie tylko dlatego wszyscy ją kochali.

– A może nikt jej nie znał naprawdę – odpowiedziała gorzko, zaciągając się dymem. – Ty widziałaś w niej bohaterkę. Twój ojciec – anioła. A ja byłam kimś, kto po niej sprzątał, gdy ona znikała.

Zaskoczyła mnie. Pierwszy raz usłyszałam od niej coś osobistego, coś... miękkiego.

Nigdy o tym nie mówiłaś – powiedziałam ostrożnie.

– A kto by mnie słuchał? – wzruszyła ramionami. – Helena była błyskotliwa. Urokliwa. Ludzie lgnęli do niej jak ćmy do światła. Ja... zawsze byłam tylko cieniutką ramką wokół jej obrazu.

Poczułam w gardle suchość. Nagle cała historia rodziny, którą znałam, zaczęła pękać jak porcelana.

– Ale przecież się kochałyście.

Barbara parsknęła. Szybko, ostro.

– My? Kochałyśmy? My się ścigałyśmy. O uwagę matki. O prawo do głosu przy stole. O przestrzeń. I ona zawsze wygrywała. Bo potrafiła... rozbroić ludzi uśmiechem. A ja? Ja miałam twardą szczękę i idealny manikiur.

– To nie znaczy, że była lepsza.

– To znaczy, że była lepiej zapamiętywana – odpowiedziała. – A teraz nawet jej pogrzeb stał się spektaklem, w którym ja znowu zagrałam rolę czarnego charakteru.

Chciałam zaprzeczyć, powiedzieć coś mądrego, ale nie mogłam. Bo trochę miała racji.

– A mimo to przyszłaś – szepnęłam.

– Bo była moją siostrą – powiedziała cicho. – I chociaż cholernie mnie denerwowała, to… chyba ją kochałam. Ale nie tak jak wy. Nie za to, kim była. Tylko za to, że była.

To nie była spowiedź. To był przełom. Pierwsza rysa na obrazie, który zawsze miał być czarno-biały. A teraz okazał się mieć więcej odcieni – ciemniejsze, jaśniejsze, brudniejsze. I wszystkie były prawdziwe.

Wszystko już rozumiałam

Tydzień po pogrzebie poszłam na cmentarz sama. Tata nie chciał jechać. Powiedział, że „jeszcze nie czas”. Mama coś mruczała pod nosem o obowiązkach wobec żywych. A ja... musiałam. Jakby coś mnie ciągnęło.

Ubrałam jasny płaszcz i kolorową sukienkę. Tę w słoneczniki. Babcia ją uwielbiała. Powiedziała kiedyś, że w niej wyglądam „jak lato po deszczu”. Na głowie zawiązałam chustę w groszki, dokładnie tak, jak ona nosiła, kiedy nie miała ochoty się czesać.

Na grobie wciąż leżały wiązanki – czerwone, żółte, białe. Ktoś nawet zostawił słomkowy kapelusz. To pewnie Janek z klubu literackiego. Babcia miała do niego słabość.

W ręce miałam białą różę. Jedną. Kupioną specjalnie. Uklękłam. Położyłam ją nie na grobie, tylko obok – na ławce. Niech sobie leży. Jak wspomnienie. Jak cień, który trzeba uznać, ale nie wpuszczać z powrotem do środka.

– Wiesz, babciu – powiedziałam cicho – trochę nam się wszystko posypało po tobie. Ale chyba by ci się to podobało. W końcu rodzinne zamieszanie lubiłaś najbardziej.

Usiadłam i patrzyłam w niebo. Obłoki snuły się leniwie, jakby nigdzie się nie spieszyły. Jakby życie nie musiało być uporządkowane.

Babcia była jak kolorowy ptak. A my – jak dzieci, które nie wiedziały, czy wypuścić go na wolność, czy zatrzymać w klatce wspomnień. Ale teraz wiem jedno – nie da się go zamknąć. Nawet jeśli próbujemy, on i tak odleci. I zostanie po nim tylko barwa, nie żałoba.

Taką ją zapamiętam

Dom po babci cichł z każdym dniem. Goście odjechali. Kwiaty zwiędły. Nawet zapach ciasta przestał unosić się w kuchni, jakby wiedział, że nie ma już dla kogo pachnieć.

Ojciec wrócił do pracy. Wydawał się spokojniejszy. Ale czasem widziałam, jak wpatruje się w doniczkę z begonii na parapecie, której babcia zabroniła mu kiedyś wyrzucać, bo „zawsze wraca, jak człowiek przestanie ją kontrolować”. Teraz podlewał ją regularnie.

Barbara się nie odezwała. Mama twierdziła, że pożegnała się, jak potrafiła. Nie miałam jej tego za złe. W pewnym sensie ją rozumiałam. Każdy z nas przeżywał stratę inaczej. Jedni głośno, z kwiatami i przemowami. Inni – po cichu, pod kocem, z kubkiem herbaty. Ale jedno było pewne: po tym pogrzebie coś się w naszej rodzinie skończyło. I coś się nieodwracalnie zaczęło. Rozłam? Może. A może po prostu... prawda.

Może prawda o bliskich wcale nie jest czarno-biała. Może jest jak mozaika z kolorowych odłamków – pełna sprzeczności, niezręczności, tajemnic. I tylko z daleka wygląda jak obraz. Z bliska to chaos.

Wiem jedno: nie chcę pamiętać babci w czerni. Nie chcę jej wspominać leżącej w trumnie. Wolę ją w tamtym momencie – w czerwonej spódnicy, tańczącą po kuchni, nucącą piosenki i mówiącą do mnie:

– Klarciu, życie to nie jest pogrzeb. Życie to jest karnawał. I tylko od ciebie zależy, czy założysz pióra, czy włożysz żałobę.

Żałoba nie musi być czarna. Moja była żółta jak słonecznik z wazonu babci. I choć nie wszyscy to rozumieją, wiem, że ona by się uśmiechnęła.

Klara, 25 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama