Reklama

Przygotowania do komunii mojego syna pochłonęły mnie bez reszty. Chciałam, żeby wszystko było perfekcyjne – dekoracje, stroje, obiad. W tle jednak czułam narastające napięcie. Relacje z mamą zawsze były trudne – pełne ukrytych pretensji i półsłówek. Z bratem, Pawłem łączyła mnie chłodna uprzejmość, z siostrą, Justyną – ciepło, ale też niepokój o jej emocje.

Komunia miała być spokojnym, radosnym dniem, symbolicznym spotkaniem całej rodziny. Nie wiedziałam, że stanie się początkiem czegoś, czego nie da się już cofnąć. Jedno zdanie wypowiedziane przy stole sprawiło, że wszystko runęło.

Matka powiedziała coś dziwnego

Z początku wszystko wyglądało idealnie. Białe obrusy, delikatne kwiaty, zapach pieczonego mięsa i rosołu unosił się w powietrzu. Goście siedzieli przy stole, rozmawiali, śmiali się. Antek był podekscytowany prezentami, a mój mąż, Michał zajął się podawaniem napojów.

Justyna przyszła z nowym partnerem, który nie odstępował jej na krok. Paweł przyjechał z żoną i dwójką dzieci – jak zawsze punktualny, schludny, powściągliwy. Mama siedziała pośrodku stołu, uśmiechnięta, ale już z tym specyficznym błyskiem w oku, który pojawiał się po drugim toaście.

– No, i pomyśleć, że jedno z was w ogóle nie jest nasze… – powiedziała z nagłym westchnieniem, patrząc gdzieś w bok.

W jednej chwili gwar przy stole przycichł. Sztućce zamarły w dłoniach. Wszyscy spojrzeli na nią, potem po sobie. Ja też – ale szybko spuściłam wzrok, jakbym to przewidziała.

Co ty powiedziałaś? – zapytał Paweł, mrużąc oczy.

– Oj, głupi żart. Taka metafora. Wiecie, że mam zwariowane poczucie humoru – próbowała machnąć ręką, ale ton jej głosu był zbyt lekki, zbyt wymijający.

Ale co to znaczy? – dodała Justyna z wymuszonym śmiechem, choć jej twarz zbielała.

Siedziałam cicho, czując, jak coś lodowatego ścieka mi po kręgosłupie. Nagle wszystko, co znałam, zaczęło drżeć.

Nie chciała nic wyjaśnić

Następnego dnia nie wytrzymałam. Po odwiezieniu Antka do szkoły skręciłam nie do domu, ale do mamy. Zadzwoniłam do drzwi, choć miałam klucze – nie chciałam jej zaskoczyć w szlafroku. Otworzyła szybko, w ubraniu, jakby na mnie czekała.

– Marta? Coś się stało? – zapytała z udawaną troską, ale w jej oczach była rezerwa.

Weszłam bez zaproszenia jak zawsze. Usiadłyśmy w kuchni. Podała mi herbatę, jakbyśmy miały zwykły, spokojny poranek. Ale ja nie zamierzałam owijać w bawełnę.

– Mamo, co to było wczoraj przy stole? To zdanie. „Jedno z was w ogóle nie jest nasze”… Naprawdę uważasz, że to był żart?

Westchnęła, wzruszyła ramionami.

– Naprawdę musisz drążyć? Przecież wiadomo, że czasem coś się chlapnie. Było wino. Była atmosfera.

– Mamo, nie rzuca się takich słów na wiatr. Co to miało znaczyć?

Powiedziałam coś głupiego. Może nawet niepotrzebnie. Ale to nie powód, żeby teraz rozdzielać włos na czworo.

– A właśnie, że powód. Coś w twoich oczach mówi, że to coś więcej.

Wtedy spojrzała na mnie tak, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i czegoś się domyślałam, a ona udawała, że nic nie wie.

To nie twoja sprawa – powiedziała chłodno.

Zrobiło mi się dziwnie. Wiedziałam, że coś ukrywa. I wiedziałam, że nie spocznę, dopóki nie poznam prawdy.

To było jak cios

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Nie powiedziałam nic Michałowi, tylko zamknęłam się w łazience pod pretekstem bólu głowy. Nie wiedziałam, czy jestem bardziej wściekła, czy przestraszona. Co mama ukrywała? I dlaczego tak zawzięcie milczała?

Kilka dni później pojechałam do niej jeszcze raz. Rozmawiała przez telefon, gdy wchodziłam. Siedziała na tarasie, nie zauważyła mnie od razu. Drzwi balkonowe były uchylone, a ja – zamiast ją uprzedzić – zatrzymałam się w progu.

–... Nie, nie wiedzieli. Wyszło przypadkiem, jak zawsze – jej głos był spięty. – Powiedziałam coś o jednym z nich, ale nie wprost... Tak, wiem. Wiem, że miała się nie dowiedzieć. Ale Marta jest uparta. Podejrzewam, że już coś czuje.

Zatkało mnie. Chciałam wyjść, ale nogi miałam jak z waty.

Tak, adoptowaliśmy ją... Miała miesiąc. Wszystko było legalnie. Nie, nie planuję im teraz wszystkiego mówić. Jeszcze nie teraz – cisza. – Dobrze. Porozmawiamy później.

Rozłączyła się. Wtedy zrobiłam krok i drzwi zaskrzypiały. Matka spojrzała na mnie jak na ducha.

Już wiem – powiedziałam cicho. – Nie chowaj się za półsłówkami. Albo mów wszystko, albo... kończymy tę grę.

Spojrzała mi w oczy. Milczała chwilę, po czym skinęła głową.

Muszę wam powiedzieć prawdę. Wszystkim. Zadzwoń do Justyny i Pawła. Jutro. Spotkajmy się tutaj.

Aż mi się zakręciło w głowie. O kim wtedy mówiła?

Wreszcie nam powiedziała

Usiedzieliśmy wszyscy przy kuchennym stole mamy. Paweł przyszedł z kwaśną miną, Justyna wyglądała na wystraszoną, jej partner czekał w samochodzie. Ja nie jadłam od rana – żołądek miałam ściśnięty jak pięść. Mama nalała sobie herbaty, ale nie wzięła łyka. Stała w rogu, jakby chciała się schować. W końcu usiadła. Popatrzyła na każdego z nas po kolei. Zaczęła mówić.

Adoptowaliśmy Justynę, kiedy miała miesiąc – jej głos był płaski, bezbarwny. – Miałam problemy zdrowotne. Lekarze powiedzieli, że nie będę mieć więcej dzieci. A potem... pojawiła się taka możliwość. Wszystko było oficjalnie. Kochaliśmy ją. Wychowywała się z wami tak samo.

Przez chwilę była cisza. Paweł jako pierwszy się odezwał.

A my nic nie wiedzieliśmy? Przez całe życie?

– Nie chcieliśmy, żeby się czuła inna – odpowiedziała mama. – Miała być nasza. Cała. Bez różnicy.

Justyna spojrzała na nią, potem na mnie. Cała zbladła.

To czym ja jestem? Projektem? Aktem litości? Czyimś rozwiązaniem?

– Nie mów tak... – jęknęła mama.

Całe życie coś czułam. Że jestem inna. Ale nikt nie chciał tego nazwać – powiedziała Justyna, wstając gwałtownie. – Nienawidzę was wszystkich za to, że zbudowaliście mi życie na kłamstwie.

Wybiegła z mieszkania. Drzwi trzasnęły. Paweł zerknął na mnie.

– I co teraz? – spytał cicho.

Nie miałam pojęcia.

Dla mnie i tak była rodziną

Justyna zniknęła. Nie odbierała telefonu, nie odpisywała na wiadomości. Przez dwa dni nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Mama chodziła po domu jak cień, Paweł znowu włączył swoją chłodną maskę. Ja nie mogłam spać. Wiedziałam, gdzie może być – nasz stary domek letniskowy, trzy godziny jazdy od miasta. Zadzwoniłam do Michała, że potrzebuję wyjechać. Spakowałam ciepłą bluzę i ruszyłam.

Gdy dojechałam, samochód Justyny stał na podjeździe. Domek był zamknięty, ale klucz wciąż leżał tam, gdzie zawsze – pod doniczką z zaschniętym wrzosem. Weszłam po cichu.

Siedziała na werandzie, owinięta w koc, z kubkiem w dłoni. Nie była zaskoczona, gdy mnie zobaczyła. Po prostu spojrzała.

Wiedziałam, że przyjedziesz.

Usiadłam obok, nic nie mówiąc.

– Od zawsze czułam się... obca. Nie pasowałam. Pamiętasz, jak nie mogłam zasnąć bez zapalonego światła? Albo że panicznie bałam się burzy? Ty i Paweł byliście inni. A mama... zawsze była trochę z dystansem. Ja to czułam, Marta.

– Myślałam, że jesteśmy blisko – powiedziałam, patrząc przed siebie.

– Jesteśmy. Ale teraz nie wiem, kim jestem. Czy ja naprawdę jestem waszą siostrą? Czy to tylko przyzwyczajenie?

– Nieważne, skąd się wzięłaś. Zawsze byłaś moją siostrą. Nawet jeśli nie z krwi – powiedziałam, i czułam, że mówię to całym sercem.

Justyna oparła głowę na moim ramieniu i pierwszy raz od lat – płakała tak, jak wtedy, gdy jako dzieci przytulałyśmy się po strasznych snach.

To nas zmieniło na zawsze

Nie wróciliśmy do tego, co było. Nie dało się. Coś pękło i zostało zbyt wiele odłamków, by ułożyć je z powrotem w dawny kształt. Paweł przestał odzywać się do mamy. Powiedział, że czuje się oszukany, że jego dzieci nie będą miały kontaktu z „babcią, która potrafiła kłamać całe życie”. Nie próbowałam go przekonywać – nie miałam do tego siły.

Justyna wróciła do miasta dopiero po tygodniu. Była cicha, zamyślona, trzymała się na dystans. Mówiła, że nie wie, co dalej. Czy chce poznać swoich biologicznych rodziców. Czy to coś zmieni. Ale zaczęła chodzić na terapię i od czasu do czasu dzwoniła do mnie bez powodu – po prostu, żeby pogadać. Wiem, że to był jej sposób, by nie odpłynąć za daleko.

Mama próbowała coś naprawiać, ale robiła to nieumiejętnie. Gotowała zupy, przysyłała wiadomości o pogodzie, zapraszała na obiady, które kończyły się milczeniem. Widziałam w niej starszą kobietę, która myślała, że jeśli będzie udawać, że nic się nie stało, to wszystko wróci do normy. Ale nie wróciło.

Ja próbuję trzymać to wszystko razem. Dla siebie. Dla Antka. Dla pamięci tego, co było, i świadomości, co jest. Czasem jedno zdanie może zmienić życie – i już nigdy nie będzie jak dawniej. Ale może to wcale nie znaczy, że będzie gorzej. Może po prostu inaczej.

Tylko nocami, gdy wszyscy śpią, patrzę w sufit i pytam siebie, ile jeszcze takich prawd czai się pod powierzchnią naszej codzienności.

Marta, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama