Reklama

Nie wiem, czy można mieć pecha do facetów, czy to po prostu ja mam jakiś radar na toksyków. Zaczęło się od Jarka – wiecznego chłopca z gitarą, który częściej zmieniał pracę niż skarpetki, a kończyło na Michałku, moim własnym strażniku więziennym, który potrafił wysłać mi SMS-a o treści: „Gdzie jesteś i z kim?” tylko dlatego, że nie odebrałam po dwóch sygnałach. Na szczęście teraz już nie muszę zgadywać, czy jestem wystarczająca. Wiem, że byłam. To oni byli zbyt mali.

Mam 33 lata, pracuję jako graficzka – najczęściej z własnego łóżka, w legginsach, z kawą przy łóżku i kotem na klawiaturze. Lubię to. Mam swoją przestrzeń, ciszę, nikomu nie muszę tłumaczyć, dlaczego śniadanie jem o czternastej.

– Marta, ty się zestarzejesz w tej kawalerce z laptopem – rzuciła ostatnio Iwona, moja przyjaciółka, gdy kolejny raz odrzuciłam zaproszenie na wspólną randkę w ciemno.

– Wiesz, że lubię pracę z domu. Komfort ponad wszystko – odpowiedziałam z przekąsem, ale w głębi serca coś mnie ukłuło. Coś w rodzaju... tęsknoty? Nie, raczej delikatnego ukłucia braku. Czegoś, co przestałam nazywać miłością, a co może było po prostu spokojem w czyjejś obecności.

To Iwona w końcu zmusiła mnie do założenia profilu na portalu randkowym. Powiedziała, że jeśli nie znajdę miłości, to przynajmniej zyskam materiał na komiks. W pierwszym tygodniu miałam 63 wiadomości – większość z nich nadawała się do wrzucenia na forum o dziwakach.

A potem napisał on, Adam. Bez memów. Bez „hej śliczna”. Po prostu: „Cześć. Lubię lasy. A Ty?”. Uznałam, że to musi być podstęp. Ale nie był. Rozmawialiśmy o pogodzie, o tym, że nienawidzi dźwięku zmywarki i że jego ulubiony miesiąc to wrzesień, bo wtedy są najlepsze grzyby. Mnie to rozczuliło.

Po tygodniu rozmów umówiliśmy się na spotkanie. Miałam na sobie sukienkę i buty na koturnie. On spóźnił się pięć minut i miał ze sobą koszyk. Nie kwiaty. Koszyk pełen... grzybów.

– Cześć. Mam nadzieję, że lubisz podgrzybki – powiedział poważnie, podając mi wiklinowy kosz jak najcenniejszy prezent.

Stałam jak wryta. W mojej głowie rozległo się tylko jedno zdanie: „Co, do cholery?”.

Grzyby zamiast kwiatów

Stałam przed nim z ręką zawieszoną w pół drogi do uścisku. Koszyk wypełniony po brzegi pachniał lasem.

To prawdziwe? – zapytałam, wciąż niepewna, czy właśnie trafiłam na wariata, czy na bohatera jakiejś baśni.

– Tak. Zebrałem dziś rano. Wiem, że trochę nietypowo... ale nie wiedziałem, jakie kwiaty lubisz. A grzyby to konkret – wyjaśnił z takim spokojem, jakby wręczał mi bombonierkę, a nie dary lasu.

– No wiesz, może to i romantyczne... jeśli ktoś marzy o zupie grzybowej – odparłam pół żartem, pół serio. Miałam wrażenie, że zaraz wyciągnie z torby czajnik i termos z rosołem.

Adam nie zrozumiał żartu. Albo nie zareagował. Spojrzał tylko na mnie uważnie.

– Wiesz, nie chciałem być banalny – dodał po chwili. – Grzyby są... prawdziwe. Takie z ziemi. Kwiaty zwiędną po dwóch dniach.

Przytaknęłam tylko i chwyciłam koszyk. Ciepły, wiklinowy, solidny. Jakby tym gestem próbował powiedzieć: „Nie będę cię mamił bzdurami. Dam ci to, co znam najlepiej”.

Spacerowaliśmy po parku. Adam mówił niewiele, ale zaskakująco celnie. Nie przerywał. Nie oceniał. Słuchał.

Po spotkaniu napisałam do Iwony:

„On przyniósł mi grzyby. Nie kwiaty. Grzyby. Co ja robię ze swoim życiem?”.

Odpisała po minucie:

„Zastanów się, czy to prezent, czy ostrzeżenie”.

W domu postawiłam koszyk na stole. Pachniał mchem, mokrym liściem i czymś niepokojąco znajomym. Może... czymś, za czym od dawna tęskniłam?

Poczułam tylko spokój

Leżałam na kanapie, wpatrując się w sufit i rozmyślając nad tym, co się właściwie wydarzyło. Koszyk z grzybami stał obok – jak dowód rzeczowy z miejsca zbrodni.

Miałam ochotę zadzwonić do Iwony, ale wiedziałam, że nie będę miała siły się z nią kłócić.

„I tak to zrobisz, to co zawsze” – powiedziałaby. – „Najpierw powiesz, że cię coś rozczuliło, potem ci się odechce, bo nie umiesz się przywiązywać. A na końcu się wycofasz. Klasyczna Marta”.

Ale tym razem coś było inaczej. Nie czułam tej znanej ekscytacji. Nie było motyli, nie było planów, nie było wizji wspólnego serialu i śniadań w łóżku. Było... cicho. I spokojnie. Jakby Adam swoją osobą nie wzbudzał we mnie ognia, tylko wreszcie pozwolił usiąść przy kominku.

W milczeniu patrzyłam na koszyk. Może i nie miałam jeszcze zdania o Adamie. Ale o sobie – miałam je coraz mniej jasne.

Zaprosił mnie na zupę

Adam napisał do mnie kilka dni później. Zaprosił mnie do siebie na zupę.

„Zrobię coś z kolejnych znalezionych grzybów” – napisał krótko.

Pojechałam z duszą na ramieniu. Dom na skraju lasu, drewniany ganek, pies, który przywitał mnie z większym entuzjazmem niż sam gospodarz. W środku pachniało zupą. Mocno, intensywnie, jak u babci w dzieciństwie.

Gotuję prosto – wyjaśnił, mieszając garnek. – Bez cudowania.

Usiadłam przy stole, patrząc, jak porusza się w kuchni. Był skupiony, ale spokojny, jakby każde krojenie marchewki miało znaczenie.

– A więc... zamiast róż – zupa z grzybów? – zagadnęłam, żeby rozładować ciszę.

Adam spojrzał na mnie poważnie.

– Nie znam się na kwiatach. Zbieram, co znam. A znam grzyby.

Zaśmiałam się trochę nerwowo.

– Czyli jestem kobietą na poziomie borowika?

Zawahał się, po czym odpowiedział z tą swoją nieznośną szczerością:

Borowik to szlachetny wybór.

Nie wiedziałam, czy mam się obrazić, czy... wzruszyć. A jednak zrobiło mi się ciepło. Tak inaczej niż zwykle. Żaden facet wcześniej nie patrzył na mnie tak, jakby naprawdę mnie widział.

Jedliśmy w milczeniu. Zupa była gęsta, pachniała jesienią. Nagle przypomniało mi się, jak byłam dzieckiem i tata brał mnie na grzybobrania. Dawno o tym nie myślałam.

– Dlaczego nie kwiaty? – spytałam nagle, choć odpowiedź już padła.

Adam westchnął.

Kwiaty kupuje się pod publiczkę. Żeby ładnie wyglądały. A grzyby... to coś, co daje ziemia. Coś, co naprawdę można komuś podarować. Moja babcia tak mówiła.

Nie powiedziałam nic. Ale czułam, jak coś mięknie we mnie powoli, kawałek po kawałku.

Dawał mi dziwne prezenty

Po tamtej zupie coś się we mnie zmieniło. Nie wiem, czy to był smak, czy sposób, w jaki Adam patrzył na garnek, jakby pilnował nie tylko potrawy, ale i mnie. Od tamtej pory zaczęłam dostawać od niego... prezenty. Nie róże, nie perfumy, nie kolczyki.

Pewnego wieczoru zadzwonił domofon.

– To ja. Otwórz.

Stanął w progu z litrowym słoikiem w ręku.

Suszone podgrzybki. Na zimę.

Innym razem – słoik miodu. Jeszcze później – karton jajek od sąsiadki. Na początku byłam zdezorientowana. Czy ja właśnie wchodzę w związek z chłopakiem ze wsi? Czy mam się śmiać, czy dziękować?

Ale z czasem zaczęłam rozumieć. To był jego język miłości. Każdy dar był czymś więcej niż przedmiotem. Był troską, czymś, co sam zebrał, zdobył, dostał od kogoś bliskiego.

Siedziałam wieczorem z Iwoną przy winie.

Przyniósł mi miód – powiedziałam.

– No to gratulacje. Jeszcze chwila i będziesz miała własną wiejską spiżarnię – uśmiechnęła się, ale w oczach miała coś, czego nie umiała ukryć.

– Nie rozumiesz... To nie są tylko grzyby i miód. To... coś innego.

– Marta, każdy facet coś daje. Jedni perfumy, inni obietnice. Twój daje miód w słoiku. Pytanie, co ty z tym zrobisz.

Tej nocy długo nie spałam. Wpatrywałam się w słoik z miodem na kuchennym blacie. Przezroczysty bursztyn w środku wyglądał jak uwięzione słońce. Dotarło do mnie: po raz pierwszy od dawna ktoś naprawdę się starał. Nie żeby mnie zdobyć. Żeby być obok.

Sam był jak ta cisza w lesie

Siedzieliśmy na ławce przed jego domem. Wieczór pachniał lasem i świeżo skoszoną trawą. Adam milczał jak zwykle. Ja wierciłam się niespokojnie.

– Adam, posłuchaj – zaczęłam. – Nie wiem, czy potrafię być z kimś takim jak ty.

Spojrzał na mnie, lekko zmrużył oczy.

– Z kimś takim jak ja?

– No wiesz... normalnym. Prostym. Bez gierek. Ja całe życie byłam w związkach pełnych emocji, dramatów. A ty... jesteś jak... jak cisza. I to mnie przeraża.

Uśmiechnął się smutno.

– A wiesz, że ja też się boję?

– Czego?

Że jestem zbyt zwykły. Że żadna kobieta nie uzna mnie za wystarczającego. Że zawsze będę tym dziwakiem od grzybów.

Zamilkłam. W mojej głowie kołatały się słowa Iwony, że prawdziwość bywa najgorsza. Ale siedząc obok niego, nagle wiedziałam, że nie chcę więcej udawanych fajerwerków.

Może... spotkaliśmy się po środku – powiedziałam cicho. – Ja z moją nadwyżką emocji, ty ze swoją ciszą.

Adam westchnął, a potem zrobił coś, czego nigdy bym się po nim nie spodziewała. Odwrócił się do mnie i delikatnie, bez żadnej nachalności, dotknął moich ust swoimi. Pocałunek był krótki, miękki. Bardziej jak obietnica niż wyznanie.

Nie odsunęłam się. Zamknęłam oczy i poczułam, jak moje serce, po latach nerwowych sprintów, wreszcie zaczyna bić równym rytmem.

Wybrałam zapach podgrzybków

Minęło kilka miesięcy, odkąd Adam po raz pierwszy stanął przede mną z koszykiem grzybów. Kiedy dziś o tym myślę, śmieję się sama z siebie – jak mogłam uznać to za dziwactwo? A jednak, wtedy byłam przekonana, że to najgorszy początek randki w historii.

Teraz koszyk stoi w mojej kuchni. Nie pusty – wypełniony suszonymi podgrzybkami. Za każdym razem, gdy otwieram słoik, czuję ten sam zapach: trochę lasu, trochę ziemi, trochę wspomnienia dzieciństwa. I przypominam sobie, że miłość nie zawsze wygląda tak, jak pokazują w filmach.

Z Iwoną nadal się spotykam – i wciąż słucham jej komentarzy.

No i co, mówiłam? – żartuje, kiedy opowiadam jej o Adamie. – Jeszcze ci krowę przyprowadzi na urodziny.

Śmiejemy się z tego razem. Ale ja wiem, że tym razem nie chodzi o wielkie gesty, tylko o coś innego. O obecność. O spokój. O ciepło, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

Nie mamy fajerwerków. Nie ma dramatów, krzyków, ani SMS-ów pełnych zazdrości. Jest cisza. Jest kawa przy stole. Są grzyby, miód i jajka od sąsiadki. I nagle okazuje się, że właśnie tego mi brakowało – życia, które nie wykańcza, ale koi.

Patrzę na Adama, kiedy pochylony nad kuchenką miesza kolejną porcję zupy. I myślę, że może miłość nie poznaje się po kwiatach. Może czasem pachnie jak suszony podgrzybek.

Marta, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama