„Na pielgrzymce w Watykanie modliłem się o zdrowie dla wnuczki. Wierzę w cud i w to, że wróci do zdrowia”
„Przeszliśmy przez boczne drzwi, do cichej kaplicy. Na środku znajdował się prosty ołtarz i figura Matki Boskiej. – To miejsce modlitwy dla tych, którzy szukają nadziei – powiedział zakonnik. – Wiele osób zostawia tu swoje intencje”.

Gdy wnuczka przyszła na świat, czułem, że to najpiękniejszy dar, jaki mogłem dostać u schyłku życia. Mała Ania była moim oczkiem w głowie, moją radością. Nigdy nie widziałem córki tak szczęśliwej, jak wtedy, gdy tuliła swoje maleństwo. Wszystko układało się idealnie, aż do dnia, gdy usłyszeliśmy diagnozę.
Sytuacja była poważna
Zaczęło się od niepozornych objawów – częstych przeziębień, zmęczenia, bladej skóry. Lekarze uspokajali, ale ja czułem, że to coś poważniejszego. Córka i jej mąż starali się zachować spokój, ale gdy pewnego dnia Ania zemdlała, pojechaliśmy do szpitala. Po badaniach usłyszeliśmy najgorsze: ciężka choroba, długie leczenie, niepewność co do przyszłości.
Patrzyłem na moją córkę, jak walczy, jak nie śpi po nocach, jak trzyma się na siłę, by nie pokazać Ani, że się boi. Czułem się bezradny. Chciałem pomóc, ale nie miałem jak. Wtedy pomyślałem o jednej rzeczy, którą mogłem zrobić – modlitwie.
Kiedyś byłem w Watykanie, jeszcze za młodości. Teraz, po tylu latach, wiedziałem, że muszę tam wrócić. Musiałem błagać o cud. Jeśli gdzieś można go było wymodlić, to właśnie tam. Nie zastanawiałem się długo – spakowałem się i ruszyłem w drogę.
Podróż była męcząca, ale nie czułem zmęczenia. Wiedziałem, że każda chwila przybliża mnie do celu. Samolot wylądował w Rzymie o świcie. Gdy wyszedłem z lotniska, poczułem ciepły powiew powietrza. Taksówką pojechałem prosto do Watykanu. Gdy stanąłem na Placu św. Piotra, poczułem dziwną ulgę. Wokół mnie było pełno ludzi, ale czułem się, jakbym był sam na świecie. Spojrzałem na monumentalną bazylikę i w myślach wyszeptałem: „Boże, pomóż jej”.
Moja ostatnia nadzieja
Najpierw poszedłem do spowiedzi. Chciałem oczyścić serce, zanim zacznę modlić się o cud. Kapłan był starszym mężczyzną, mówił z włoskim akcentem.
– Pan Bóg widzi twoje cierpienie – powiedział łagodnie. – Pamiętaj, że cuda zdarzają się na różne sposoby.
Nie do końca rozumiałem, co miał na myśli, ale nie pytałem. Wyszedłem z konfesjonału z lżejszym sercem. Teraz mogłem skupić się na modlitwie.
Na kolanach przeszedłem do ołtarza św. Jana Pawła II. W ręku trzymałem zdjęcie Ani. Szeptałem słowa modlitwy, prosząc o jedno – o jej zdrowie. Ludzie przechodzili obok, ale nie zwracałem na nich uwagi.
Wtedy podszedł do mnie młody zakonnik. Spojrzał na mnie i zapytał:
– Potrzebujesz pomocy?
Opowiedziałem zakonnikowi o Ani, o jej chorobie, o tym, że nie wiem, co robić. Słuchał mnie uważnie, a potem uśmiechnął się łagodnie.
– Chodź ze mną – powiedział.
Zawahałem się, ale poszedłem za nim. Przeszliśmy przez boczne drzwi, do cichej kaplicy. Na środku znajdował się prosty ołtarz i figura Matki Boskiej.
– To miejsce modlitwy dla tych, którzy szukają nadziei – powiedział zakonnik. – Wiele osób zostawia tu swoje intencje.
Zadrżały mi dłonie, gdy wyjąłem z kieszeni zdjęcie Ani i położyłem je na ołtarzu.
– Będziemy się za nią modlić – obiecał zakonnik.
Poczułem, jak łzy napływają mi do oczu.
– Dziękuję – wyszeptałem.
Po chwili zakonnik podał mi małą buteleczkę.
– To woda z Lourdes. Zabierz ją do wnuczki.
Zacisnąłem palce na buteleczce. Czułem, że to nie tylko woda, ale coś więcej – symbol nadziei. Wracając do Polski, trzymałem buteleczkę jak najcenniejszy skarb. Wnuczka była słaba, ale uśmiechnęła się, gdy ją zobaczyła.
– Dziadku, to dla mnie? – zapytała cichym głosem.
– Tak, kochanie. Prosto z Watykanu.
Córka spojrzała na mnie z wdzięcznością. Nie była osobą szczególnie wierzącą, ale nie protestowała. Przez kilka dni codziennie skrapiałem wodą czoło wnuczki. Jej stan nie poprawiał się od razu, ale w sercu czułem spokój. Może właśnie o to chodziło? Pewnego ranka obudził mnie telefon. To była córka.
– Tato… Lekarze mówią, że wyniki są lepsze. Znacznie lepsze.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Oparłem się o ścianę, by nie upaść. Po policzkach spłynęły mi łzy.
– Dziękuję… – wyszeptałem.
Czyżby zdarzył się cud?
Po rozmowie z córką przez długi czas siedziałem na krześle, nie mogąc dojść do siebie. To było coś, na co czekałem, o co modliłem się każdego dnia. Lekarze nie umieli tego wyjaśnić. Przez tygodnie tłumaczyli nam, że stan Ani jest bardzo poważny, a teraz nagle mówili, że wyniki są coraz lepsze. Oczywiście nadal wymagała leczenia, nadal była słaba, ale to, co wydawało się niemożliwe, zaczęło się dziać.
Następnego dnia pojechałem do szpitala. Gdy wszedłem do sali, Ania siedziała na łóżku, oparta o poduszki, a na jej twarzy widać było uśmiech. Była blada, ale już nie wyglądała tak źle jak wcześniej. Córka spojrzała na mnie ze łzami w oczach i ścisnęła moją dłoń.
– Lekarze mówią, że to ogromny postęp – powiedziała cicho. – Nie rozumieją, jak to możliwe.
Podszedłem do wnuczki i delikatnie pocałowałem ją w czoło.
– Dziadku, wiesz co? Miałam sen – zaczęła szeptem. – Śniło mi się, że jesteś w pięknym miejscu, w wielkim kościele. Modliłeś się tam za mnie i wtedy ktoś powiedział mi, że będzie dobrze.
Serce mi zadrżało. Spojrzałem na córkę, a ona patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– To był Watykan, prawda? – dodała Ania.
Nie mogłem wydusić słowa. Przytuliłem ją i zamknąłem oczy. Może to przypadek, a może znak? Ale czułem, że nie poszedłem tam na darmo.
Z jej zdrowiem jest coraz lepiej
Mijały tygodnie, a Ania stawała się coraz silniejsza. Wyniki badań poprawiały się z dnia na dzień, choć lekarze nadal ostrożnie podchodzili do tematu. Mówili, że to cudowna reakcja organizmu, ale ja wiedziałem swoje. Każdego dnia modliłem się w duchu, dziękując Bogu za tę szansę.
Pewnego dnia córka zadzwoniła do mnie, niemal krzycząc do słuchawki.
– Tato! Ania zaczyna chodzić!
Zamarłem. Przez długie tygodnie była zbyt słaba, by samodzielnie się poruszać, ale teraz nagle zrobiła pierwsze kroki. Pojechałem do nich natychmiast. Gdy wszedłem do mieszkania, zobaczyłem moją wnuczkę, jak ostrożnie stawia kroki, trzymając się krzesła. Uśmiechnęła się do mnie szeroko.
– Dziadku, patrz!
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Kochanie, jesteś moją małą bohaterką – powiedziałem, przytulając ją mocno.
Córka położyła mi rękę na ramieniu.
– Tato… wiem, że to dla ciebie ważne. Może nie wierzyłam w cuda tak jak ty, ale teraz… teraz zaczynam myśleć, że coś w tym jest.
Spojrzałem na nią i wiedziałem, że choć nigdy mi tego nie powie wprost, także czuła, że wydarzyło się coś niezwykłego.
Nie przestaję się modlić
Dziś patrzę na Anię i widzę zdrową, szczęśliwą dziewczynkę. Jest pełna energii, śmieje się, bawi, biega po ogrodzie. Wciąż musi chodzić na kontrole, wciąż lekarze monitorują jej stan, ale najgorsze już za nami. Czasem zastanawiam się, czy to, co się stało, można nazwać cudem. Może to zasługa lekarzy, może organizm Ani sam się obronił, a może Bóg rzeczywiście wysłuchał moich modlitw. Nie wiem. I chyba nie muszę tego wiedzieć.
Pewnego dnia Ania podeszła do mnie i usiadła mi na kolanach.
– Dziadku, a jak będę duża, to zabierzesz mnie do Watykanu?
Objąłem ją i uśmiechnąłem się szeroko.
– Oczywiście, kochanie. Kiedy tylko będziesz gotowa.
Wierzę w cud. Wierzę w to, że moja modlitwa miała znaczenie. Może nie w sposób spektakularny, ale w jedyny możliwy. I to mi wystarczy.
Stefan, 67 lat
Czytaj także:
„Mąż się ze mnie śmieje, bo zarabiam na życie, tańcząc z mopem. Znosiłam te upokorzenia, aż przekroczył granicę”
„Prawdziwą miłość odnalazłam na pielgrzymce do Watykanu i nie był to mój mąż. Poszukiwania zajęły mi 50 lat”
„Teść złożył mi propozycję nie do odrzucenia. Musiałem wybierać pomiędzy ukochaną żoną a swoim wstydliwym sekretem”

