Reklama

Nie planowałam tego. I nie chodzi tylko o ciążę — ale o całe to zamieszanie, o tę całą poplątaną sieć kłamstw, emocji i... nadziei. Bo z jednej strony mam męża, który codziennie całuje mnie w czoło i dziękuje Bogu za "nasz cud". A z drugiej – siebie. I tę jedną noc, której nie mogę wymazać z pamięci, choć próbowałam.

Nie miałam odwagi mu powiedzieć. Ani wtedy, kiedy wróciłam z pielgrzymki, ani później – kiedy po raz pierwszy spojrzałam na dwie kreski na teście ciążowym i łzy popłynęły mi po policzkach. Łzy szczęścia? Tak. Ale też przerażenia.

Modliłam się o dziecko. Z całego serca. Podczas każdej stacji Drogi Krzyżowej. Kiedy klęczałam na zimnych deskach kościołów, kiedy kolana bolały mnie od kamieni. A potem... stało się. Tylko że ten cud nie wydarzył się za sprawą mojego męża. I właśnie o tym mąż nie wie.

Chcieliśmy zostać rodzicami

To było tuż po powrocie z pielgrzymki. Mąż od razu zabrał się za rozpakowywanie mojego bagażu i robienie herbaty, a ja – zamiast mu pomóc – usiadłam na łóżku i patrzyłam w okno. Jakiś miesiąc później nie czułam się dobrze. Trochę mnie mdliło, bolała mnie głowa, a stopy miałam spuchnięte jak balony. Ale wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że... mogłabym być w ciąży.

Zresztą – to nie byłby pierwszy raz, kiedy coś się spóźnia. Mój organizm od lat robił ze mną, co chciał. Dlatego przez te wszystkie lata nie mogliśmy doczekać się dziecka. Mąż wierzył, że to tylko stres, ja – że to kara. Za co? Sama nie wiem. Za te wszystkie lata samotności, kiedy z nikim się nie wiązałam. Za to, że za długo czekałam. Albo że za bardzo chciałam. Może Bóg miał mnie w jakimś planie, ale ja się spóźniłam?

Test zrobiłam po cichu, wcześnie rano, kiedy mąż jeszcze spał. Na zimnej podłodze łazienki. Stałam z tym paskiem w dłoni, jakby to był jakiś święty relikt. A kiedy pojawiły się dwie kreski... nie płakałam. Nie krzyczałam. Nie rzuciłam się na kolana. Tylko usiadłam na wannie i zaczęłam się trząść. Bo wiedziałam. Po prostu wiedziałam, że to nie on. Że to nie może być jego dziecko. Bo ta jedna noc. Tamten jeden błąd. Który przecież miał się nie liczyć.

Nie planowałam tego

Pielgrzymka skończyła się wcześniej. Grupa rozjechała się w swoje strony, a ja zostałam jeszcze jedną noc u kuzynki w Częstochowie. Mąż miał wrócić wcześniej – coś z pracą, coś z jego matką, nie pamiętam dokładnie. Nie chciałam z nim jechać. Potrzebowałam... powietrza? Chwili ciszy? Albo czegoś, co nie pachnie pobożnością i słodyczą różańca.

Bartek był też na pielgrzymce. Nie wiem, jak to się w ogóle zaczęło. Był jednym z tych "pomocników", którzy noszą wodę, śpiewają pieśni i czuwają przy starszych paniach. Młodszy ode mnie o kilka lat, ale z tym jego spokojnym spojrzeniem i delikatnym uśmiechem... coś we mnie zmiękło. Jeszcze na trasie, przy którymś noclegu, zauważyłam, że za często patrzy. A ja – że nie odwracam wzroku.

W Częstochowie wieczorem napisał, że też został u kolegi. Że może pójdziemy na kawę. Poszliśmy. Wyszliśmy z kawiarni o dwudziestej trzeciej. Padało. On zaproponował, że mnie odprowadzi. A potem – że może wpadnę na chwilę. Tylko na herbatę. Tylko pogadać.

Weszłam. Rozmawialiśmy. Najpierw o pielgrzymce, o wierze. Potem już nie pamiętam, o czym. I nagle – to się po prostu stało. Nie było namiętności. Tylko ciche rozpięcie guzika i ten jego szept:

– Nie musisz.

Ale ja chciałam. Wtedy, przez tych kilka minut, zapomniałam, że mam męża. Zapomniałam, że się kiedyś modliłam o cud. Po prostu czułam się... chciana. Prawdziwa. Dotykana. A potem – wróciłam do domu, jakby nic się nie wydarzyło.

Nie byłam sobą

Wróciłam do domu i od razu wstawiłam pranie. Głupie, co? Człowiek wraca z grzechem na barkach, a pierwsze, co robi, to szoruje brudne skarpetki męża. Ale właśnie tak było. Nie mogłam usiąść, nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Cały wieczór krzątałam się po kuchni, jakby od tego zależało moje zbawienie.

– Zmęczona jesteś, co? – zapytał, kiedy usiedliśmy wreszcie przy herbacie.

– Trochę – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się tak, żeby nie zauważył drżenia warg. – A ty?

– Jak zawsze – roześmiał się. – Ale wiesz... coś mi w tej pielgrzymce kliknęło. Nie wiem, jak to powiedzieć. Jakby... coś się przełamało. Mam przeczucie, że teraz wszystko się ułoży.

Nie odezwałam się. Zacisnęłam palce na filiżance i spojrzałam na jego ręce. Duże, spracowane, trochę popękane. Ten człowiek przez tyle lat był przy mnie. Wierzył. Trzymał moją dłoń po każdym nieudanym cyklu, każdej próbie. A ja go zdradziłam.

Kilka tygodni później zrobiłam test. Potem drugi, trzeci. Wszystkie z tym samym wynikiem. Mąż wszedł do łazienki, kiedy siedziałam na brzegu wanny, blada jak ściana. Zobaczył test. Zamarł. A potem klęknął przede mną i położył głowę na moich kolanach.

– Dziękuję ci. Dziękuję ci, kochanie. To cud.

A ja? Pogłaskałam go po włosach. I nie powiedziałam ani słowa.

Mąż był szczęśliwy

Od tamtej chwili coś się zmieniło. W nim – tak bardzo, że czasem aż mnie to bolało. Nagle stał się czuły, jakby całe nasze małżeństwo wcześniej było tylko rozgrzewką. Całował mnie w brzuch rano, zanim zdążyłam otworzyć oczy. Wysyłał mi głupie filmiki z bobasami, kupował soki, których nigdy nie lubiłam, ale „podobno pomagają na nudności”.

Nie mógł przestać mówić o cudzie. Do każdego, kto tylko chciał słuchać – i do tych, którzy nie chcieli też.

Modliliśmy się o to latami – powtarzał przy stole, w pracy, nawet u fryzjera. – I Bóg nas wysłuchał. Moja żona nosi nasze dziecko.

Nasze. To słowo wbijało się we mnie jak cierń za każdym razem. Na początku wmawiałam sobie, że przecież nie mam pewności. Że może jednak... Bo przecież fizycznie – to możliwe. Tego samego dnia, którego wróciłam, kochaliśmy się z mężem. Ale było to inne. Szybkie. Mechaniczne. Jak obowiązek. Jak modlitwa z obowiązku, bez wiary. A tamta noc...

Nie miałam odwagi iść do lekarza. Odciągałam to jak mogłam. Mąż nalegał, umawiał mnie na wizyty, których nie potwierdzałam. Wreszcie poszłam. I wtedy lekarz powiedział:

– Termin porodu przypada na początek maja. Gratulacje.

Ucięłam kontakt

Bartek nie wie. Nawet nie podejrzewa. Po tamtej nocy nie napisałam już do niego ani słowa. Zablokowałam jego numer, skasowałam rozmowy. Nie chciałam, żeby miał jakikolwiek pretekst, by się odezwać.

Mąż śnił o tym dziecku. Dosłownie. Budził się rano, opowiadał mi, że trzymał je na rękach. Że miało moje oczy i jego uszy. Albo że mówiło do niego „tato”, zanim jeszcze zaczęło chodzić. Nie miałam siły mu przerywać. Nie miałam siły mówić, że noszę w sobie kogoś, kto być może nigdy nie powinien się pojawić. Albo... że pojawił się właśnie po to, żeby wszystko przewrócić do góry nogami.

Bo teraz nie byłam już tylko kobietą w ciąży. Byłam kobietą, która kłamie każdego dnia. I z każdym dniem to kłamstwo stawało się... wygodne. Znane. Oswojone. Czasem patrzyłam na siebie w lustrze i szeptałam:

– On będzie jego ojcem. Prawdziwym. Bo będzie. Bo go pokocha. Bo zasłuży.

Ale cicho, gdzieś na dnie, słyszałam drugi głos. Ten, który szeptał:

– A ty? Zasłużyłaś?

Jowita, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama