„Na ostatni weekend wakacji zaplanowałam rodzinną wycieczkę. Skończyła się szlochem i rzewnymi łzami”
„Wyszłam więc sama. Wzięłam kajak, wiosła, założyłam kapok. Siedziałam w nim na środku jeziora i pozwoliłam sobie na łzy. Pierwszy raz od wczoraj. Płakałam jak głupia. Za sobą, za Michałem, za naszymi dziećmi, za tym wszystkim, co się już nie wróci”.

- Redakcja
Na ostatni weekend wakacji zaplanowałam rodzinną wycieczkę. Miała być zwieńczeniem lata – spokojnym czasem tylko dla nas, bez codziennych obowiązków, bez telefonów, bez spięć. Po prostu my: ja, mój mąż i nasze dzieci. Wybraliśmy spokojne miejsce nad jeziorem, z dala od miasta. Spakowaliśmy plecaki, termosy, prowiant, gry planszowe, nawet starego koca z piwnicy, który zawsze zabieraliśmy na rodzinne pikniki. Po raz pierwszy od miesięcy czułam, że może być naprawdę dobrze. Że to, co się między nami ostatnio działo, da się jeszcze naprawić. Naiwnie wierzyłam, że jeden weekend może zmienić wszystko.
Miało pójść jak z płatka
– Zrobiłaś kanapki? – zapytał Michał, wracając z garażu z lodówką turystyczną w rękach.
– Tak, leżą już w plecaku. Dzieciaki, jesteście gotowe?! – zawołałam w stronę przedpokoju.
– Zaraz, jeszcze powerbank! – krzyknął Bartek z góry.
– Mamo, gdzie jest mój kostium kąpielowy? – jęknęła Zosia, szarpiąc drzwi szafy, jakby miały się same otworzyć.
– Na górze, na krześle, złożony! – odparłam i westchnęłam. Jeszcze nie ruszyliśmy, a ja już miałam dość.
Mimo to uśmiechnęłam się, gdy wszyscy wreszcie wsiedli do auta. Michał puścił naszą ulubioną składankę z lat dziewięćdziesiątych, dzieci zajadały się kabanosami, a ja gapiłam się w drzewa za oknem, przypominając sobie nasze pierwsze wspólne wyjazdy. Mieliśmy wtedy mniej pieniędzy, ale jakby więcej radości.
– Zatrzymajmy się po drodze na kawę – zaproponowałam. – Jest taka mała stacja przy lesie, pamiętasz?
– Jasne, z najlepszym cappuccino ever – odparł Michał z uśmiechem. I przez chwilę uwierzyłam, że jest jak dawniej.
Dojazd zajął nam niecałe dwie godziny. Domek był dokładnie taki, jak na zdjęciach – drewniany, pachniał żywicą, z widokiem na jezioro.
– No i co, nie mówiłam? Idealnie – powiedziałam z dumą, patrząc, jak Michał wnosi torby, a dzieci wybiegają na pomost.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to, co miało nas połączyć, okaże się czymś, co nas... rozsadzi od środka.
Atmosfera zaczynała się psuć
– Nie tak się umawialiśmy! – powiedziałam ostrzej, niż zamierzałam, gdy Michał rozłożył laptopa na stole.
– To tylko chwila. Muszę coś odpisać chłopakom z pracy – mruknął, nie podnosząc wzroku.
– Przecież miało nie być pracy. Mieliśmy być tu razem – syknęłam cicho, żeby dzieci nie słyszały. Bartek właśnie ustawiał kamerę GoPro na pomoście, Zosia biegała z kocykiem po trawie.
– Sylwia, przestań. Nie dramatyzuj. To pięć minut.
Odsunęłam się bez słowa. Poszłam do kuchni i zaczęłam bez sensu przekładać kubki z jednej półki na drugą. Czułam, jak w środku mnie rośnie coś nieprzyjemnego – nie złość, raczej rezygnacja. To miał być nasz czas. A znowu byłam tylko dodatkiem do jego kalendarza.
Wieczorem zrobiłam ognisko. Dzieci były zachwycone – piekliśmy kiełbaski, śmialiśmy się, nawet Michał się rozluźnił i opowiadał głupie dowcipy. A jednak coś we mnie nie puszczało. Próbowałam nie patrzeć na telefon leżący przy jego nodze. Świecił co kilka minut. On już nie reagował. Ale ja widziałam. Czułam.
– Mamo, zagramy jutro w Uno? – zapytała Zosia, opierając się o moje ramię.
– Pewnie, kochanie – odpowiedziałam z uśmiechem, choć głos lekko mi zadrżał.
Kiedy dzieci poszły spać, siedzieliśmy z Michałem przy zgaszonym ognisku. Nikt się nie odzywał. Czułam, jak milczenie między nami robi się cięższe niż kiedykolwiek.
– Fajnie, że tu przyjechaliśmy – powiedział nagle.
– Tylko fajnie? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział.
Tego nikt się nie spodziewał
– Mamo! Bartek płacze! – zawołała Zosia, wparowując rano do kuchni, gdzie parzyłam herbatę.
Poderwałam się natychmiast. Wybiegłam na zewnątrz, gdzie mój dwunastoletni syn siedział skulony na końcu pomostu, trzymając w ręku telefon i ocierając łzy rękawem bluzy.
– Co się stało, skarbie? – uklękłam obok niego.
– Tata... – szepnął. – On... on pisał do jakiejś kobiety. Widziałem. Gdy zasypiał, zapomniał zamknąć czat. Ona wysyłała mu serduszka. On też jej.
Zrobiło mi się niedobrze. Nie dlatego, że Bartek to przeczytał. Dlatego, że ja już dawno to podejrzewałam. Tylko nie chciałam tego wiedzieć naprawdę.
– Jesteś pewien? – zapytałam, choć to było pytanie bez sensu. Bartek tylko kiwnął głową i znowu się rozpłakał.
Przytuliłam go. A w środku mnie coś się rozpadło na kawałki. Michał. Mój Michał. Mój mąż od piętnastu lat. Ojciec naszych dzieci. I nagle ta kobieta – z serduszkami, uśmieszkami, z pewnie czułymi słówkami, które kiedyś mówił tylko do mnie.
– Nie mów jeszcze nic Zosi, dobrze? – poprosiłam Bartka.
– Nie powiem. Ale ja już nie chcę być z nim tutaj – powiedział drżącym głosem.
Wieczorem wzięłam Michała na bok. Pokazałam mu telefon. Nie zaprzeczał. Nawet nie udawał zdziwienia.
– Nie chciałem cię ranić – rzucił tylko.
– To po co to zrobiłeś?
Nie odpowiedział. Odszedł do domku. Zostawił mnie tam – przy jeziorze, z synem, z rozdartym sercem i świadomością, że ta wycieczka już nigdy nie będzie zwyczajną pamiątką.
Nie mogłam już dłużej udawać
Kolejny dzień zaczął się bez słowa. Michał zrobił sobie kawę, spojrzał na mnie, jakby nic się nie wydarzyło. A ja? Uśmiechnęłam się do dzieci, podałam im naleśniki i starałam się nie płakać. Bo przecież byliśmy tu razem. Wspólna wycieczka. Ostatni weekend wakacji. Zosia niczego nie zauważyła. Wesoło paplała o planach na nowy rok szkolny, wymieniała się z Bartkiem pomysłami na nowe hobby. Ale Bartek milczał. Nie patrzył na ojca. Michał próbował coś zagaić, ale chłopak ignorował każde słowo.
– Dziś popływamy kajakiem? – zapytałam, chcąc ratować dzień.
– Nie mam ochoty – rzucił Michał, nie odrywając wzroku od ekranu.
– No to może ja popłynę z dziećmi – powiedziałam cicho.
– Ja nie idę – burknął Bartek.
Zosi też jakby zniknął cały entuzjazm.
– Może później... – mruknęła.
Wyszłam więc sama. Wzięłam kajak, wiosła, założyłam kapok. Siedziałam w nim na środku jeziora i pozwoliłam sobie na łzy. Pierwszy raz od wczoraj. Płakałam jak głupia. Za sobą, za Michałem, za naszymi dziećmi, za tym wszystkim, co się już nie wróci.
Gdy wróciłam, panowała cisza. Dzieci siedziały przy ognisku. Michał pakował rzeczy do torby.
– Co ty robisz? – zapytałam.
– Jadę. Widzisz przecież, że nie ma sensu.
Chciałam coś powiedzieć. Krzyknąć, że się poddaje, że zostawia nas samych, że nie tak to miało wyglądać. Ale nie powiedziałam nic. Nie potrafiłam już dłużej udawać. My – ta cała „rodzina” – byliśmy w rozsypce.
Lato skończyło się z hukiem
Michał wyjechał po południu. Włożył torbę do taksówki, nawet nie pożegnał się z Bartkiem. Zosię przytulił na szybko, jakby to była jakaś sąsiadka, nie córka. Mnie nie dotknął. Nie spojrzał nawet. Tylko rzucił przez ramię:
– Daj znać, jak wrócicie.
A potem odjechał. Jakbyśmy byli tylko dodatkiem do jego życia, który właśnie zamykał na klucz. Zostałam z dziećmi w domku. W tej ciszy, która brzmiała głośniej niż jakiekolwiek kłótnie.
Zosia chodziła za mną krok w krok. Czuła, że coś się stało, ale nie rozumiała. Bartek siedział pod drzewem, ze słuchawkami w uszach, z zamkniętą twarzą. Chciałam do niego podejść, przytulić, coś powiedzieć. Ale co miałam mu powiedzieć? Że jego ojciec nas zostawił? Że ostatnie kilka miesięcy naszego małżeństwa były tylko zasłoną dymną?
W nocy nie spałam. Wyszłam na pomost i usiadłam, patrząc w wodę. Łzy same leciały. Cicho, powoli, jakby wszystko, co pękało we mnie przez te wszystkie miesiące, teraz zaczęło się wylewać.
– Mamo? – usłyszałam nagle cichy głos. To Bartek.
Usiadł obok mnie. Nic nie mówił. Po prostu wziął moją dłoń.
– Nie przejmuj się nim. Ja i Zosia jesteśmy z tobą – powiedział po chwili. – I ja... ja cię kocham.
Przytuliłam go mocno. I wtedy zrozumiałam, że choć coś właśnie się skończyło, coś innego, równie ważnego, wciąż trwa. Moja miłość do dzieci. I ich do mnie.
Wakacje, których nie da się zapomnieć
Wróciliśmy w poniedziałek rano. W aucie było cicho. Zosia spała z głową opartą o szybę, Bartek patrzył przez okno z tą swoją nową, poważną miną. Ja prowadziłam. Sama, pierwszy raz od lat. Droga znajoma, ale już nie taka sama. Michał odebrał tylko wiadomość: „Jesteśmy już w domu. Dzieci zdrowe”. Nie odpisał. I dobrze. Nie chciałam żadnych jego słów. Przestałam wierzyć w cokolwiek, co wychodziło z jego ust.
W ciągu tygodnia podjęłam decyzję, która kiełkowała we mnie od dawna. Umówiłam się do prawnika. Powiedziałam dzieciom, że chcę, byśmy mieli spokój. Że nie musimy żyć w domu, gdzie mama i tata się mijają, udając, że wszystko jest dobrze. Bartek tylko kiwnął głową. Zosia zapytała, czy teraz tata już nigdy nie wróci. Przytuliłam ją mocno.
– Nawet jeśli nie będzie z nami mieszkał, to wciąż jest waszym tatą. Ale tu, w naszym domu, będziemy już tylko we troje.
Wieczorem usiedliśmy na kanapie, puściliśmy film. Śmialiśmy się, zajadaliśmy popcorn. I przez chwilę było po prostu... dobrze. Bez sztuczności. Bez napięcia. Tamten weekend nad jeziorem miał być pięknym zakończeniem wakacji. Stał się bolesnym końcem pewnego etapu. Ale był też początkiem. Nowym początkiem. Naszej trójki. Mojej siły. Prawdy, z której nie zamierzam już uciekać. Czasem koniec to jedyny sposób, by zacząć żyć naprawdę.
Sylwia, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj dalej:
- „Żona powiedziała, że jedzie do lasu przytulać się do drzew. Po powrocie nie pachniała drewnem, a drwalem”
- „Gdy zachorowałam, mąż pokazał mi, ile dla niego znaczy małżeństwo. Za to, jak mnie potraktował, nie pójdzie do nieba”
- „Córka chciała mnie oddać do domu opieki i przejąć mieszkanie. Smak mojej zemsty pozna w testamencie”

