Reklama

Kiedyś niedziela miała smak. Pachniała rosołem, swojską natką z bazarku i ciastem, które piekłam jeszcze w wałbrzyskiej blasze z ruchomym dnem. Nikt wtedy nie pytał, czy gluten, czy laktoza, czy coś jest z chowu klatkowego. Jadło się to, co było. I było dobrze. A teraz wszystko trzeba uzgadniać.

Lubię tę tradycję

Mój syn z rodziną wpadają co tydzień. Rodzinne obiady, dzieciaki przy stole, trochę śmiechu. Tylko że Anita zawsze coś przyniesie: albo własny deser „bez cukru”, albo jakieś mleko, które nawet nie pochodzi od krowy. I zawsze uprzedzi przez telefon, żebym nie gotowała zbyt wiele, bo oni i tak wolą coś lżejszego. Co tydzień coś nowego.

Ja się staram, ale jak człowiek całe życie robił zupę na kurzych skrzydełkach, to trudno się przestawić na seler z wędzoną papryką. Nawet nie wiem, gdzie się takie rzeczy kupuje. A oni patrzą na mnie, jakby moja kuchnia była zagrożeniem.

Z Halinką, sąsiadką z trzeciego piętra, mam jeszcze normalny kontakt. Wczoraj przez telefon opowiadałam jej o ostatnim obiedzie i tylko jęknęła:

– No toś się, Danka, doczekała. Jeszcze trochę, a ci powiedzą, że twoje pierogi są opresyjne.

Zaśmiałam się. Ale prawda jest taka, że coraz częściej nie wiem, po co ja w ogóle te obiady robię. Chyba już tylko z przyzwyczajenia i może trochę z nadzieją, że znów poczuję się potrzebna. Ale póki co mam wrażenie, że z roku na rok coraz bardziej przeszkadzam. Wnuki może jeszcze da się uratować, ale syn już całkiem pod pantoflem.

Ciągle coś wymyślała

W jedną z niedziel to oni zaprosili mnie do siebie na obiad. Przywitała mnie Michaś, najmłodszy wnuk. Objął mnie w pasie, ucałował i zaraz zawołał:

– Mama robi dziś nowe kotlety, babciu! Zobaczysz, palce lizać!

Weszłam do mieszkania, zdjęłam płaszcz, a Anita już czekała w kuchni, cała promienna.

– Mamo, usiądź sobie, zaraz podajemy. Wszystko gotowe. Dziś coś specjalnego!

Spojrzałam na stół. Żadnego talerza z rosołem, żadnej miseczki z buraczkami, nie było nawet kompotu w szklanym dzbanku. Za to w powietrzu unosił się zapach smażonego oleju i… czegoś, co przypominało pieczarki.

– A co to będzie, tak pachnie… hmm... nietypowo? – zapytałam ostrożnie, choć już coś czułam w kościach.

– Schabowe! – zawołała wnuczka, z dumą pokazując talerz. – Ale takie inne! Z grzybów!

– Schabowe z grzybów? – powtórzyłam, starając się, żeby to zabrzmiało neutralnie.

– Boczniaki panierowane – wyjaśniła Anita, jakby mówiła o wykwintnym daniu z restauracji. – W płatkach jaglanych, bez jajek. Idealnie chrupiące.

Byłam sceptyczna

Usiadłam przy stole.

– Anitka się postarała – powiedział mój syn. – Stwierdziliśmy, że czas na zmiany. Nowa tradycja. Zdrowsza, bezmięsna.

Tylko że to nie była nasza tradycja. Nasza to był rosół, schabowy z kością, marchewka z groszkiem, kapusta zasmażana. To były obiady, po których człowiek wiedział, że jest niedziela. Spróbowałam tego ich „kotleta”. Grzyb był miękki, panierka jakby z waty. Dzieci zajadały się z apetytem, Anita co chwila spoglądała na mnie, uśmiechnięta, jakby oczekiwała aprobaty.

– A gdzie mięso? – zapytałam, nie mogąc już wytrzymać. – Co to za wymysł? Nie będę jadła jak królik, bo ktoś sobie coś ubzdurał!

– Mamo… – zaczął syn, ale nie zdążył dokończyć.

– Przez całe życie jadło się normalnie i nikomu nic nie było. Teraz nagle wszystko musi być inne. Bo co? Bo mięso złe? Bo rosół się nie wpisuje w modę?

Miałam dość

Anita próbowała coś odpowiedzieć, grzecznie, spokojnym tonem, ale już jej nie słuchałam. Spojrzałam na wnuki – nie wyglądały, jakby tęskniły za moją kuchnią. Może naprawdę już im wszystko jedno?

– To następnym razem nie róbcie obiadu – powiedziałam cicho. – Nie będę przeszkadzać w eksperymentach.

Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Wstałam, powiedziałam, że mam coś do załatwienia i wyszłam, zanim zdążyli mnie zatrzymać. Wróciłam do siebie, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam w ciszy. Nawet telewizora nie włączałam. Przez chwilę myślałam, że przesadzam, przecież to tylko obiad. Ale potem pomyślałam o rosole, który zawsze gotowałam na niedzielę, o tym, jak dzieci jeszcze niedawno prosiły o dokładkę. A teraz kotleciki z grzybów, kompot bez cukru, a do ciasta nawet nie doszło, bo przecież „dzieci mają dietę”.

– Ja wszystko robiłam dla rodziny – powiedziałam do siebie. – A teraz mam milczeć, bo soja jest ważniejsza od tradycji?

Nie sądziłam, że stanę się problemem. Przecież byłam matką, która wszystko oddała. Następnego dnia wstałam o szóstej rano. Ubiłam jajka, przetarłam twaróg przez sito, dodałam wanilię. Robiłam ten sernik tysiące razy, znałam go na pamięć. Nie był modny, nie był dietetyczny, ale był mój i miał być moim gestem. Chciałam im pokazać, że może nie umiem w te ich soczewice i wege pasty, ale wiem, jak zrobić coś od serca.

Było mi przykro

Zawinęłam ciasto w ścierkę i zaniosłam. Nie zapowiedziałam się, chciałam, żeby to była niespodzianka. Anita otworzyła drzwi, uśmiechnęła się jak zwykle, wzięła sernik i postawiła na blacie.

– Wygląda pięknie, mamo. Ale wiesz, dzieci są teraz na diecie bezcukrowej.

– A może niech dziś zrobią wyjątek? – zapytałam.

– Zobaczymy – odpowiedziała krótko, już się odwracając.

Mój syn powiedział tylko:

– Zjem potem, mamo. Na razie się najadłem.

A wnuczka, zupełnie niewinnie, dorzuciła:

– Mama robi lepsze desery! Takie bez glutenu i cukru!

Uśmiechnęłam się, ale poczułam, jakby ktoś mnie postawił w kącie. Nie kłóciłam się, siedziałam i patrzyłam na ten mój sernik jak na prezent, którego nikt nie otworzył. Zaczęłam się zastanawiać, czy tak wygląda starość – że się jest, ale tak jakby nikogo to już nie obchodziło. Jakby człowiek z każdą niedzielą coraz bardziej stawał się tłem. Wyszłam od nich bez słowa.

Byłam urażona

Dzień później telefon zadzwonił po siedemnastej. Znałam ten dzwonek – to był mój syn. Odebrałam po trzecim sygnale.

– Mamo, przyjdź jutro. Zrobimy coś normalnego, co ty lubisz. Naprawdę. Tylko przyjdź.

Siedziałam wtedy przy stole, obierałam jabłko. Zrobiło mi się ciepło, gdy to usłyszałam. Ale zaraz potem poczułam też coś innego: cień żalu, którego nie potrafiłam już odsunąć.

– Nie chcę być dla nikogo ciężarem – powiedziałam spokojnie. – Zjedzcie sobie te wasze grzybowe kotlety beze mnie.

Chwilę milczał.

– Mamo, nie o to chodzi…

– Wiem, synku. Wiem. Ale ja też już nie chcę udawać, że wszystko jest w porządku.

Rozłączyłam się, zanim zaczął mnie przekonywać. Popatrzyłam na stare zdjęcie – my wszyscy przy stole, jeszcze w naszym mieszkaniu, dzieciaki małe, śmieją się, a ja podaję wazę z rosołem. Nie wiem, czy się jeszcze dogadamy. Nie wiem, czy chcę. Ale w głębi serca chciałabym, żeby chociaż raz ktoś powiedział: „Mamo, bez ciebie to nie to samo”.

Danuta, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama