„Na mikołajki dałam dzieciom po 1 mandarynce. Były szczęśliwe, a ja patrzyłam, jak jedzą i płakałam”
„Gdy dzieci bawiły się w swoim kącie, usiadłam przy stole i zaczęłam płakać – cicho, żeby nie zburzyć im tej radości. Co to za świat, w którym mandarynka wywołuje taki zachwyt? I co to za matka, która ma tylko dwie?”.

Codzienność to sznurek powtarzalnych czynności. Zupa, pranie, sprawdzanie promocji w dyskoncie, bo może akurat dzisiaj będzie tańsze mleko. Dzieci – mój sens życia – śpią w jednym pokoju, ja na kanapie, bo łóżko rozwalało się już przy przeprowadzce. Woda cieknie z kranu, ale nie mam siły wzywać hydraulika, bo i tak nie wiem, z czego mu zapłacę.
Nie pracuję na etacie, czasem pomogę sąsiadce w sprzątaniu albo posprzątam komuś piwnicę za grosze. Większość pieniędzy idzie na jedzenie i rachunki. Swoich potrzeb nawet nie notuję. Jak boli ząb, to boli. Jak włosy urosną za długie, to gumka do włosów ratuje. Nie stać mnie na luksusy typu szampon do włosów farbowanych.
Moje dzieci mają pięć i siedem lat. Śmieją się często, rysują serduszka na kartkach, mówią, że jestem najlepszą mamą na świecie. I to boli najbardziej. Bo ja czuję, że zawodzę. Nie tak powinno wyglądać dzieciństwo. Nie tak powinno wyglądać macierzyństwo.
6 grudnia postanowiłam dać im po jednej mandarynce. Włożyłam je do bucików tak jak kiedyś mama mnie. I stałam z boku, patrzyłam, jak jedzą te mandarynki, jakby to były królewskie smakołyki. I płakałam. Cicho, żeby nie widzieli.
Dzieci były szczęśliwe
Wstałam przed świtem. W kuchni było chłodno, jakby nocą ktoś zostawił otwarte okno, ale to tylko ta nasza nieszczelna rama. Wsunęłam stopy w zniszczone kapcie i bezszelestnie przeszłam do pokoju dzieci. Spali mocno, wtuleni w siebie jak dwa kociaki. Wyszłam na korytarz i włożyła po jednej mandarynce do ich butów.
Zaparzyłam herbatę, usiadłam w kuchni i czekałam, aż się obudzą. Słyszałam, jak młodszy – Staś – pierwszy przeciąga się na łóżku, potem jego siostra – Zuzia – szepcze coś cicho. A potem…
– Stasiu! Patrz! Mikołaj był! – wrzasnęła.
– Mandarynka! On wie, że to moje ulubione owoce! – odpowiedział z zachwytem.
Wbiegli do kuchni z bucikami w rękach, jakby przynieśli najcenniejszy skarb.
– Mamusiu, patrz! Mikołaj był! Zobacz, dał nam prawdziwe mandarynki!
Zuzia ściskała owoc w dłoniach, jakby bała się, że zniknie. Staś ugryzł cząstkę i zamknął oczy z rozkoszy.
– Mmmm… jak u babci na święta…
Uśmiechnęłam się, ale tylko ustami. Oczy zaszły mi mgłą. Odwróciłam głowę, niby że coś szukam w szafce.
– Mama, on wiedział, co lubimy! – powiedziała Zuzia, siadając przy stole. – Ten Mikołaj to musi cię znać!
Nie odpowiedziałam. Bałam się, że jeśli coś powiem, to głos mi się złamie. A potem usiedli przy stole i jedli mandarynki powoli, z namaszczeniem. Rozmawiali, marzyli. A ja patrzyłam i myślałam, że czasem jedno małe coś może być wszystkim.
Czułam, że zawodzę
Gdy dzieci bawiły się w swoim kącie, usiadłam przy stole i zaczęłam płakać – cicho, żeby nie zburzyć im tej radości. Co to za świat, w którym mandarynka wywołuje taki zachwyt? I co to za matka, która ma tylko dwie?
Pamiętam, że gdy byłam mała, w mikołajki dostawałam czekoladę w czerwonym opakowaniu, czasem zabawkę z kiosku. Mama owijała wszystko w bibułę i wkładała do kapci. I chociaż też nie miała wiele, to czułam, że jest magia. A ja? Dałam im po owocu. I modliłam się, żeby się cieszyli. Zadzwoniłam do mamy. Chciałam... nie wiem, czego. Może po prostu usłyszeć jej głos.
– Cześć, mamuś – zaczęłam niepewnie.
– No hej, kochanie. Co słychać?
– A wiesz... dobrze. Dzieci szczęśliwe, mandarynki znalazły w bucikach.
– Ooo, jak za starych czasów – roześmiała się. – Ty też się zawsze cieszyłaś z takich drobiazgów. A jak tam u was z kasą? Trzeba wam czegoś?
Zacisnęłam powieki.
– Nie, mamuś. Jakoś dajemy radę.
Głos mi zadrżał, ale mama chyba nie zauważyła. Albo udawała. Przegadałyśmy jeszcze chwilę o niczym, po czym się pożegnałam. I przez długi moment siedziałam w ciszy, wsłuchana w śmiech dzieci.
Czy jestem złą matką? Czy wystarczająco się staram? Przecież nie biję ich, nie zostawiam, całuję na dobranoc. Ale nie potrafię dać im nic więcej niż ciepłe zupy i dwie mandarynki w grudniu. A mimo to one mówią, że mnie kochają.
Mam mądre dzieci
Po południu wyszliśmy na spacer. Nie było śniegu, tylko zimne błoto i chmury tak nisko, jakby chciały się oprzeć o nasze ramiona. Staś ciągnął mnie za rękę, Zuzia podskakiwała co kilka kroków, jakby wciąż w niej siedział ten poranny zachwyt.
Na rogu ulicy minęliśmy rodzinę. Mama, tata, dziecko w czerwonej kurtce, nowe sanki. Dziewczynka krzyczała radośnie, trzymając pudełko z klockami Lego. Rodzice uśmiechnięci, z termosami w dłoniach, jak z jakiegoś reklamy świąt. Zatrzymałam się, udając, że wiążę szalik Staśkowi.
– Mamusiu, a oni też dostali coś od Mikołaja? – zapytał szeptem.
– Na pewno – odpowiedziałam.
– Ale my mamy mandarynki! – dodała Zuzia z dumą.
– I były pyszne! – Staś się roześmiał i popchnął siostrę lekko. Ona go dogoniła. I już biegli przed siebie, śmiejąc się i chlapiąc błotem.
Wieczorem, kiedy usiedli przy stole, wciąż wspominali poranne mandarynki, a ja bardzo żałowałam, że nie mam więcej.
Jest naprawdę ciężko
Rano w przedsionku było cicho. Za cicho. Dzieci poszły do przedszkola, Staś z nieodłącznym plastrem na kolanie, Zuzia z tekturowym Mikołajem, którego narysowała wieczorem. Zamknęłam drzwi i przez chwilę po prostu stałam, nie zdejmując kurtki. Nie musiałam się spieszyć. Żadnych zleceń dziś nie było, nikt nie potrzebował sprzątania, nikt nie dzwonił z pytaniem, czy przyjadę na trzy godziny do magazynu.
Usiadłam przy stole. Obok pustego talerzyka, na którym wcześniej leżały mandarynki. Teraz została tylko skórka, sucha i pomarszczona, jak wspomnienie, które boję się wyrzucić. W głowie powtarzałam słowa Zuzi. „Bo ty wiesz, co lubimy najbardziej.” Tak, wiedziałam. Ale nie zawsze mogłam im to dać.
Patrzyłam w ścianę. W tej ciszy nie było spokoju, tylko zmęczenie. Ciężkie jak wilgotny koc. Chciało mi się płakać, ale już chyba nie miałam czym. Albo po prostu nie miałam siły. Bałam się tego, co będzie za tydzień, za miesiąc. Święta coraz bliżej. W telewizji reklamy o tym, że prawdziwe Boże Narodzenie to rodzinne śniadanie, ciepło kominka, uśmiech dziecka z nowym rowerem. Moje święta to kalkulator i notatnik. I pytanie, co można jeszcze sprzedać.
Popatrzyłam na starą komórkę. Przez chwilę palec zawisł nad kontaktami. „Fundacja”. „Basia – pomoc społeczna”. Nie zadzwoniłam. Jeszcze nie. Nie wiem, czy to duma. Czy może strach, że jak raz powiem, że nie daję rady, to już nigdy się nie podniosę. Ale wiem jedno. Nie chcę już, żeby mandarynka była luksusem.
Anita, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pomyślałam, że te święta muszą być luksusowe. Rodzina nie musi wiedzieć, że na karpia w galarecie wzięłam pożyczkę”
- „Mąż ma porządną wypłatę, a jest tak pazerny, że aż wstyd. Myślałam, że na imprezie mikołajkowej zapadnę się pod ziemię”
- „Gdy mąż dał mi kalendarz adwentowy, łza zakręciła mi się w oku. Zaczęłam płakać rzewniej, gdy otworzyłam 12. okienko”

